Głos Ziemi Urzędowskiej 2010


Ks. kanonik Antoni Pajdowski

Wielka jest liczba kapłanów pochodzących z Urzędowa. Życiorys wielu z nich zasługuje na szczególne opracowanie. Zapisali się wspaniale w historii Kościoła i ojczyzny. Jednym z nich jest ks. kan. Antoni Pajdowski.

W archiwum parafialnym w Urzędowie są jego Wspomnienia z działalności wśród unitów na Podlasiu w latach 1897–1899. Pisał tam: „W bardzo malowniczej okolicy Lublina, w Urzędowie, w początku drugiej połowy kończącego się dziewiętnastego wieku, 41 lat temu, 11 marca 1858 roku przyszedłem na świat. Rodzicami mymi byli Marcin i Paulina z Myszkowskich małżonkowie Pajdowscy, ciężką i twardą pracą zdobywający chleb dla siebie i dziatek sfer zamożniejszych i bogatszych. Spożywając chleb pracy zapoznałem się i z potrzebą, i obowiązkiem pracy...”

Jako sześcioletni chłopiec był świadkiem powstania styczniowego. Razu jednego wojsko rosyjskie wracało z placu boju. Wieść się rozeszła, że uciekli przed powstańcami z powodu braku amunicji. Mieszkańcy urzędowscy uzbroili się w kosy, siekiery i kołki, i chcieli rozprawić się z tym wojskiem. Dowódca wojsk rosyjskich, mocno obrażony, skazał miasto na spalenie. Gdy miano już miasto podpalać, burmistrz Sienkiewicz na klęczkach błagał o przebaczenie. Miasto ocalało.

Ojciec Antoniego do powstania nie wstąpił. Kiedy zaś był werbowany, matka poszła do dowódcy, by ze względu na małe dzieci zwolniono go. Do powstania poszedł z ich domu lokator, który zginął. Mały Antoś nosił czerwoną czapeczkę, ale go straszono, iż Moskale zabierają Krakusów.

Spod ubogiej strzechy swoich rodziców wyniósł – jak pisze – trzy diademy droższe nad wszystkie bogactwa: wiarę, modlitwę i umiłowanie pracy. Do szkoły uczęszczał w Urzędowie. Jako 16-letni chłopiec udał się z pieszą pielgrzymką do Częstochowy.

Zdradzał zamiłowanie do muzyki. Marzył o Konserwatorium Warszawskim. Jednak mając 18 lat postanowił zostać kapłanem. W Urzędowie w tym czasie pod skrzydłami św. Otylii żył gorliwy i pobożny kapłan – Ludwik Hera. Kapłan ten stał się jego wielkim opiekunem. Można powiedzieć bez przesady, że on go przygotował do kapłaństwa. Młody Antoni Pajdowski miał bardzo wątłe zdrowie. Więcej przebywał w domu aniżeli w Seminarium w Lublinie.

Seminarium jednak skończył i otrzymał święcenia kapłańskie w 1884 r. Po święceniach został skierowany na wikariat do Bobów, gdzie proboszczem był staruszek ks. Jan Metelski.

Był tam kościółek drewniany z 1775 r. Cała parafia miała 14 wiosek, 550 domów, około 4–5 tys. wiernych. W Bobach pracował 10 lat.

Na uwagę zasługuje pewien szczegół. Otóż zapłacił 25 rubli grzywny za odprawienie mszy św. żałobnej w czarnym kolorze w dzień Najjaśniejszych Państwa (cara). Pytano go też z powiatu janowskiego, na jakiej zasadzie uczy śpiewu młodzież. Odpowiedział, że na zasadzie przepisów Kościoła i na polecenie ks. biskupa. Ten szczegół rzutuje na jego dalszą działalność na Podlasiu i na konsekwencje, jakie poniósł za swe czyny.

19 sierpnia 1894 r. otrzymał nominację na proboszcza parafii Wisznice na Podlasiu. Boby żegnały bardzo serdecznie ks. Antoniego. Jechał do Nałęczowa i dalej pociągiem przez Lublin, Chełm, do Włodawy. Parafia Wisznice liczyła 2 tys. wiernych. Ks. Pajdowski od samego początku dał się poznać jako gorliwy kapłan.

Po kilku kazaniach już go ostrzegano, że tu długo nie będzie, bo go Moskale zjedzą. Pomocnik naczelnika powiatu włodawskiego miał się wyrazić, że poprzedniego księdza zagryzł, ale tego zmiażdży. Oczywiście, władze od samego początku miały do niego pretensje, że poszedł na cmentarz z procesją w dzień Wszystkich Świętych, że w języku polskim odbierał przysięgę, że unitów wpuszczał do swojego kościoła. Zaczęły się częste wezwania do urzędów we Włodawie. Skarżono go, że śpiewał na pogrzebie po polsku, że ludzie płaczą w czasie głoszonych kazań. Zabraniano głosić kazania przedślubne, bo rzekomo jedna ze stron miała być prawosławna. Dokładnie mu wyliczano ile udzielił ślubów unitom i ile ochrzcił dzieci z rodzin unickich.

Był zwyczaj, że kiedy chowano prawosławnego i kondukt przechodził obok kościoła katolickiego, dzwoniono. Ksiądz Pajdowski ten zwyczaj zniósł, tłumacząc się, że mu władza nie kazała „mieszać się do prawosławnych”.

W lutym 1897 r. odbywał się jednodniowy spis ludności. Był problem z unitami. Chciano ich wpisywać jako prawosławnych. Oczywiście na to się nie godzili. Kiedy straszono ich kozakami, odpowiedzieli, że mają kosy na kozaków.

Ks. Pajdowski miał wielkie nieprzyjemności za posługi religijne w niedalekim Rossoszu. W czasie spowiedzi wielkanocnej do popów szła garstka prawosławnych, a unici szli do kościoła katolickiego. Strażnicy pilnowali, czy ksiądz nie spowiada unitów. Kręcili się przy kościele i w kościele, chowali się za ściany, siadali w ławkach, chodzili obok plebanii, przy dzwonnicy. Chowali się też w sklepach żydowskich. Bywało, że aresztowano niektórych wychodzących z kościoła i żądano od nich metryk, że są katolikami.

22 lipca 1898 r. Kancelaria Generała Gubernatora w Warszawie przesłała pismo do biskupa lubelskiego w którym czytamy: „Wskutek przedstawienia siedleckiego gubernatora o bardzo szkodliwej działalności administratora parafii Wisznice, powiatu włodawskiego, księdza Antoniego Pajdowskiego, wyrażającej się jawnym mieszaniem się tego księdza w sprawy prawosławia, Pan Główny Naczelnik Kraju pod datą 22 lipca N. 132 raczył postanowić bezwarunkowo usunąć pomienionego księdza od wzmiankowanego obowiązku z poleceniem mu udania się na mieszkanie do Lublina”.

Księdza Pajdowskiego nazajutrz odwiedził ks. Feręzewicz (późniejszy proboszcz w Urzędowie), a potem dziekan. Ks. Pajdowski musiał opuścić Wisznice. Wyjeżdżał z dziekanem do Parczewa, a towarzyszył mu też Ignacy Pytlakowski, krewny z Urzędowa, późniejszy kurator Okręgu Szkolnego w Lublinie i Warszawie.

Na tym nie skończyła się kara. Ks. Pajdowskiemu wytoczono proces i skazano go na wyjazd do Pietrozawodzka na 5 lat. Chorowity i leczony w Lublinie, pisał prośby do władz carskich. 26 grudnia 1898 r. otrzymał wiadomość, że zamieniono mu miejsce odbycia kary na Astrachań.

Dostał bilet na pociąg i kartę na 5 lat, i wytłumaczyli, jak ma jechać. Jechał na własny koszt bez specjalnej obstawy.

Dnia 4 stycznia 1899 r. o godz. 9 rano po mszy św. wysłał swoje rzeczy na stację Kolei Nadwiślańskiej przez Michasia – 17-letniego chłopca, który zaofiarował się towarzyszyć księdzu. Jechał przez Chełm, Brześć, Brańsk, Homel. W Orle odprawił mszę św. Potem przez Graz do Carycyna (późniejszy Stalingrad, a obecnie Wołgograd). Z Carycyna 11 stycznia wyjechał konną karawaną tatarską. Furmanką przez stepy jechał 7 dni i dotarł do Astrachania.

W swoim pamiętniku tak opisuje podróż przez step: „W dzień znośniej podróżować, czasami [słońce] ogrzewało, więc cieplej. Można widzieć karawany, telegraf rzucony przez step, Wołgę... niziny, wąwozy... rzadko sioła, a jeszcze rzadziej miasta.

Natomiast przed nami bezludna i niezmierzona roztacza się równina. Gdziekolwiek rzucimy okiem, wszędzie widzimy tylko smutną, jałową pustynię, pozbawioną wszelkiego ruchu i życia. Po krótkim pobycie wśród tego okropnego pustkowia uczuwa każdy mimowolne przygnębienie i dziwny smutek... Oprócz odgłosu karawany nie słychać żadnego innego dźwięku, grobowe zaś to milczenie dziwne, ponuro nastraja duszę... Wzrok ma gdzieś bujać swobodnie, po tych niezmierzonych stepach, które wyobraźnia zaludnia dzikimi hordami minionej przeszłości, napełniającymi przerażeniem, trwogą w owe czasy połowę Europy aż po Niemen i Wisłę. Dziś tu cicho i spokojnie, a ci władcy sprzed 4 wieków legli w prochu zapomnienia i z ich potęgi śladu nawet nie zostało”.

Tak więc nasz ks. Pajdowski dotarł do Astrachania, który był miejscem wygnania dla wielu kapłanów. Trzymano tu też biskupa Rzewuskiego. Był to surowy rygor. Księdzu wolno było odprawiać tylko cichą mszę św. Nie wolno było wygłaszać żadnych kazań.

Z czasem władze carskie szły na pewną tolerancję, a zwłaszcza gdy miała przyjść wojna z Japonią. Lata 1904–1905 ks. Pajdowski spędził w powiatowym mieście Bielce w Besarabii. Tu nie było katolików i kapłan nie czuł się potrzebny. Mijał czas zesłania. Miał wracać do Polski z nadzieją, że będzie pracował przynajmniej jako wikariusz.

Do kraju wrócił w 1906 r., ale aż do roku 1916 tułał się wśród znajomych księży, bo władze carskie nie pozwalały, by mógł objąć jakiekolwiek stanowisko kościelne. Pomagał w Urzędowie, Krzczonowie, Bychawce, w Piaskach. Na przełomie lat 1916/1917 otrzymał skierowanie do pracy w duszpasterstwie w Lublinie na Czwartku, w parafii św. Mikołaja. Pracował tam 10 lat i przeszedł na emeryturę. Ostatnie lata spędził w dzielnicy Dziesiąta, obok kościoła, gdzie w miarę swych sił wspomagał miejscowe duszpasterstwo, ciesząc się wielkim szacunkiem i uznaniem.

Na pewno nie był bogaty, ale dał się poznać jako wielki społecznik. Swoją ofiarnością wspomagał szkoły, internaty, kościoły i Seminarium Duchowne. Przez biskupa lubelskiego został odznaczony godnością kanonika Kapituły Zamojskiej.

Zmarł 6 czerwca 1941 r. w Lublinie. Przeżył wiele. Pozostawił po sobie piękną pamięć. Jego zaś pamiętniki służą dziś za wspaniały dokument historyczny do opracowań dotyczących życia unitów na Podlasiu. Urzędów może być z tej pięknej postaci dumny.


Autor artykułu biograficznego jest nieznany. Maszynopis tekstu znajduje się w Archiwum Parafialnym w Urzędowie.