Głos Ziemi Urzędowskiej 2010 |
Kazimierz Cieślicki Do „ochronki” – dziś nazywa się to „przedszkole” – chodziłem krótko. Mieściła się ona w jednej izbie przy ul. Wodnej w domu Konstantego Brzózki. Terenem zabaw dzieci z ochronki był plac sąsiadujący z jego posesją, tu gdzie obecnie stoi dom nauczyciela. Kto był ochroniarką – już nie pamiętam. Do szkoły powszechnej zacząłem chodzić z dniem 1 września 1932 r. Pierwsze dwie klasy tejże szkoły mieściły się wówczas na przedmieściu Rankowskim w prywatnym skromnym domu. Ja mieszkałem przy rynku i dla tak małego dziecka odległość do szkoły była duża. Nawet nie wiedziałem gdzie to jest, ale ówcześni moi koledzy: Wiktor Rolla i Hipolit Mazik znali drogę i oni mnie odprowadzali. Pamiętam, że szczególnie w zimie odległość ta była bardzo uciążliwa dla tak małego dziecka. Nieraz w deszcz czy w śnieżycę wracałem do domu cały zaśnieżony, zmoczony, zmęczony. Nauczycielem moim w I i II klasie był p. Trojanowski. Był to wówczas młody człowiek, ale poważny, zrównoważony. Nigdy nie pamiętam, żeby się zdenerwował. Czego nie można było powiedzieć o innych nauczycielach. Pamiętam, pierwszą czynnością w I klasie było rysować „dym” – „eee”. Każde z dzieci otrzymało czystą kartkę papieru i mieliśmy ją zapisać całą „dymem”. Ja zapisałem ją prawidłowo „eee”, ale były dzieci, które pisały odwrotnie, do góry nogami. Mieliśmy plastelinę, z której lepiliśmy na „robotach”, czyli na lekcjach zajęć praktycznych, różne zwierzątka. Wiosną podczas przechadzki całą klasą nauczyciel zerwał dwie gałązki czereśni i podał do oglądania dzieciom, celem obejrzenia zjawiska odradzającej się przyrody. Spotkaliśmy rolnika sadzącego drzewka owocowe – cała klasa pomagała mu w tej czynności. Chodziliśmy na spacery w „wygon” – wąwóz na północ od szkoły, gdzie z gliny lepiliśmy ludziki i inne zwierzątka. Oczywiście podstawową czynnością w pierwszych latach szkolnych była nauka czytania, pisania, poznawanie liter i „rachunków”, których uczyliśmy się przy pomocy patyczków przygotowanych przez każdego ucznia w domu. Już w I klasie można było zauważyć ogromną różnicę w zdolnościach dzieci. Były dzieci takie, które w lot przyswajały sobie wiadomości przekazywane im przez nauczyciela, ale również i takie, którym to przyswajanie wiadomości przychodziło z trudem. Oczywiście takie dzieci pozostawały na następny rok w I klasie. Ja należałem do uczniów zdolniejszych. Przed pójściem do szkoły umiałem czytać i trochę pisać. Wysyłałem mamę do nauczyciela, by mnie przeniesiono do klasy II, ale nauczyciel nie wyraził na to zgody. Szkoła była koedukacyjna. Przez całe siedem klas był zawsze pewien procent dzieci żydowskich. W klasie było 42 uczniów – w tym 7 dzieci żydowskich. W pierwszych klasach to się nie rzucało w oczy, ale w starszych klasach miały miejsce stałe zatargi, a nawet i bijatyki między żydowskimi a polskimi dziećmi. Nauczycielstwo starało się zawsze wyciszać te zatargi, ale to niewiele pomagało. Niechęć, jeśli nie nienawiść, istniała w szkole powszechnej między dziećmi żydowskimi a polskimi zawsze. „Ty iwreju” słyszało się zawsze. Przerwy między lekcjami spędzaliśmy na błoniu otaczającym szkołę. Pamiętam, często podczas przerwy spotykaliśmy przechodzącego przez błonie Żyda pachciarza imieniem Mośka. Był to Żyd starszy już wiekiem, z workiem na plecach pełnym towaru: szmat, butelek, świńskiej szczeciny, skór cielęcych itp. Wracał do miasta z przedmieścia Góry. Dzieci potrafią być złośliwe. Dokuczaliśmy mu, szarpaliśmy za brodę, za chałat, rzucali weń kamieniami. Żyd krzyczał, odgrażał się, a dzieci robiły swoje. Były i inne powody do złośliwości. Jedna z dziewczynek pochodząca z przedmieścia Góry nosiła imię Hermenegilda. Dokuczaliśmy jej z tego powodu. Pod koniec II klasy mieliśmy wycieczkę na „szwedzkie wały” za Bęczynem. Obie klasy I i II zaopatrzone w drugie śniadanie pomaszerowały w zwartym szyku, obejrzały wały. Nauczyciel opowiedział dzieciom ich historię. Były to dawne grodziska z IX wieku. Po odpoczynku i spożyciu przyniesionego prowiantu dzieci zmęczone i zadowolone wróciły do domu. Była to jak na ich wiek wielka wyprawa i przygoda. Do III, IV i V klasy chodziłem już do szkoły, która się wówczas mieściła w domu Bijasiewicza w północnej stronie Rynku. W tym czasie uczył nas pan Peimel, pan Drozdowicz oraz pani Natorska. Pani Natorska oraz pan Peimel byli spokojnymi, rzeczowymi i zrównoważonymi ludźmi, cieszącymi się u dzieci poważaniem. Pan Drozdowicz był energicznym, impulsywnym mężczyzną w wieku ok. 35 lat. Dzieci bały się go. Sam oberwałem od niego nieraz. Na lekcji śpiewu grał nam na skrzypcach. Przy budynku szkolnym nie było boiska. Zajęcia gimnastyczne odbywały się na rynku przed budynkiem szkoły. Przerwy między lekcjami dzieci spędzały również na rynku, ale wówczas rynek był to całkowicie pusty plac i było tam dość miejsca na dziecięce zabawy. Rok szkolny rozpoczynał się uroczystym nabożeństwem w kościele w intencji dzieci i kończył takimż nabożeństwem. W każdej klasie na czołowej ścianie nad portretem prezydenta Mościckiego i marszałka Piłsudskiego, potem po jego śmierci marszałka Rydza-Śmigłego – zawsze wisiał krzyż. Od klasy V do klasy VII raz w tygodniu była lekcja religii, której uczył miejscowy ksiądz, wówczas Łazicki. Żydowskie dzieci na tę godzinę opuszczały szkołę. W każdy dzień rozpoczynając naukę odmawialiśmy modlitwę: „Duchu Święty, który oświecasz serca i umysły nasze dodaj nam ochoty i zdolności, aby ta nauka była dla nas pożytkiem doczesnym i wiecznym przez Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Amen”. Kończąc lekcję, odmawialiśmy następującą modlitwę: „Dzięki Ci Boże za światło tej nauki. Pragniemy, abyśmy nią oświeceni mogli Cię uwielbiać i wolę Twoją wypełniać. Przez Jezusa Chrystusa Pana Naszego. Amen”. W każdą niedzielę oraz święta kościelne i państwowe dzieci w wieku szkolnym zbierały się przed budynkiem szkoły na krótko przed godz. 9.00 i parami szły do kościoła na mszę poranną dla młodzieży. Językiem używanym w szkole był oczywiście literacki język polski, który szczególnie w pierwszych klasach nie zawsze był rozumiany przez wszystkie dzieci. Prawie wszystkie dzieci mówiły wyłącznie gwarą z tym, że większość znała i język literacki jeśli miała młodszych rodziców. Ja miałem rodziców starych, nie znających i nie używających języka literackiego, więc i ja takiego języka nie znałem. Rodzice mówili gwarą. Na przykład u nas w domu zawsze mówiło się „kobyła”. W szkole nauczyciel mówił raz o klaczy – a ja nie wiedziałem co to znaczy. Gdy zapytałem kolegów, ci złośliwie powiedzieli bym zapytał nauczyciela. Gdy to uczyniłem, cała klasa wybuchła śmiechem. Ja mówiłem tak, jak rodzice, bo niby skąd miałem czerpać wzorce, jak nie od rodziców. Już w VI klasie nauczycielka pani Jadwiga Serbinówna-Puffowa czytała nam o góralach, dawała przykłady ich gwary. Ja, będąc śmielszy od innych, wstałem i powiedziałem: „Proszę Pani! Górale mówią po chamsku”. Wówczas p. Serbinówna w sposób bardzo ostry i stanowczy powiedziała mi, że nie istnieje język pański i chamski. Jest jeden język polski i istnieją gwary. Ba, teraz to i ja wiem, ale wtedy powtarzałem to co słyszałem od rodziców i co myślała cała klasa, tylko nie chciała zabierać głosu. Przykładów takich mógłbym podać więcej. Moja mama co pewien czas jeździła z ojcem z warzywami do Kraśnika „na tork”. Długi czas nie rozumiałem co to jest „tork”. Z niczym tego słowa nie kojarzyłem. Dopiero chodząc do szkoły, w III czy IV klasie przeczytałem w książce do języka polskiego, jak to mama i tata pojechali na targ, co tam sprzedali i kupili itd. Skojarzyłem to ze słowami mamy co się dzieje na tym „torku” i wtedy doszedłem do wniosku, że „tork” i targ to jedno. Tych parę przykładów niech świadczy, w jaki to sposób sam z trudem przedzierałem się z urzędowskiej gwary do czystego języka polskiego. Były i zjawiska odwrotne. Do Urzędowa przybyła młoda nauczycielka spoza Urzędowa. Uczyła w którejś klasie i nagle słyszy: „Proszę Pani! Un mi prucio w rańcu!” Wówczas młoda nauczycielka zwróciła dziecku uwagę żeby tego nie robiło, ale w duchu myśli: „Co to znaczy?” Zapytała gospodarza, u którego mieszkała. A gospodarz na to: „No, bunuje!” „A ja dalej nie wiem co to znaczy.” – powiedziała. Dopiero później wytłumaczono jej, że „raniec” – to plecak na książki, a „prucio” czy „bunuje” to znaczy grzebie w plecaku bez pozwolenia właściciela. A oto inna próbka urzędowskiej gwary: „W zopolu od tak roku droki się pordaju, tylko zogłaba”. Dla nie urzędowiaków tłumaczę: „W sąsieku od ubiegłego roku sztachety się poniewierają, tylko z tym kłopot”. Domu Nauczyciela wówczas nie było. Kierownik Szkoły Powszechnej p. Michał Pękalski z rodziną mieszkał w budynku szkolnym Bijasiewicza, na piętrze, zaś pozostałe nauczycielstwo mieszkało w pobliskich domach mieszkańców Urzędowa. W owym czasie dzieci szkolne uczestniczyły w sposób zorganizowany we wszystkich uroczystościach obchodzonych w miasteczku. W dniu 3 maja, 11 listopada, w dniu imienin marszałka Piłsudskiego, prezydenta Mościckiego, w dniu społeczeństwa i innych. Na każdej z tych uroczystości wśród przemówień ludzi starszych dzieci mówiły wiersze i okolicznościowe przemówienia. Wśród nich byłem i ja. Ze względu na dobrą dykcję i pamięć, jakie posiadałem przez całe 7 lat uczęszczania do szkoły powszechnej, na każdej uroczystości deklamowałem początkowo proste, dziecinne wiersze, potem całe przemówienia wyuczone na pamięć o treści stosownej do okoliczności, zależnie od wypadków i sytuacji politycznej kraju. Na 3 Maja na przykład był tam fragment Pana Tadeusza: „Razem ze strun wiela buchnął dźwięk jakby cała janczarska kapela” itd., deklamowałem również elegię na śmierć marszałka Piłsudskiego, życiorys prezydenta Mościckiego i przemówienie z okazji przekazania wojsku przez szkołę maski przeciwgazowej. Pamiętam w VII klasie już w okresie nastrojów wojennych na jakiejś uroczystości cała klasa recytowała: „Nie dajcie szarpać ziemi łona, gdy krwią została poświęcona”. Kierownikiem Szkoły Powszechnej w owym czasie był pan Michał Pękalski. Bliżej go nie znałem, mogę go opisać tak jak widziałem go ja, jak on się przedstawiał w oczach dzieci. Był to poważny, zrównoważony i mądry człowiek w średnim wieku o ciemnych włosach, wzrostu przeciętnego. Gdy przychodził na wizytację klasy, baliśmy się bardzo by wizytacja wyszła pomyślnie, by dzieci przez niego zapytane prawidłowo odpowiedziały. Był to stateczny człowiek. Nigdy nie widziałem go zdenerwowanego. Trudno mi na jego temat coś więcej powiedzieć. W klasie VI i VII historii uczyła nas jego żona, pani Pękalska. Była to osoba energiczna, impulsywna, ciesząca się szacunkiem u dzieci. Był jeszcze pan Peimel – nauczyciel średniego wzrostu o okrągłej twarzy. Również spokojny, opanowany. W klasie VI i VII uczył nas przyrody i matematyki. Na zakończenie roku szkolnego V klasy zorganizowano nam wycieczkę do stacji kolejowej Kraśnik celem zobaczenia pociągu. Kilkoma furmankami pojechały dzieci na stację. Tu, po odpoczynku, z napięciem oczekiwaliśmy przyjazdu pociągu. Przyjechał wreszcie, sapiąc lokomotywą i sypiąc iskrami. Chwilę postał na stacji i ruszył dalej. Pojechał, ale wrażenie pozostawił potężne. Moją wychowawczynią w klasie V, VI i VII była pani Jadwiga Serbinówna-Puffowa. Był to dobry pedagog, zasłużony dla Urzędowa człowiek. Pochodziła z byłej Galicji. Po odzyskaniu niepodległości, gdy na terenach dawnych zaborów rosyjskiego i niemieckiego przystąpiono do odbudowy polskiego szkolnictwa, nie było w ogóle kadry nauczycielskiej. Jak wiemy, zabór austriacki cieszył się pewną autonomią w dziedzinie szkolnictwa. Byłe cesarstwo austro-węgierskie tworzyło zlepek wielu różnojęzycznych narodów i każdy z tych narodów miał swoje narodowe szkolnictwo z ojczystym językiem wykładowym. W tym również i język polski był językiem wykładowym. Stąd gdy upadły zabory, wobec ogromnego braku nauczycielstwa wielu nauczycieli z byłego zaboru austriackiego przeszło do pracy na tereny byłych zaborów niemieckiego i rosyjskiego. Na tej fali w 1920 r. przyszła do Urzędowa pani Serbinówna. Była to osoba szczupła, chorowita, która zdrowie straciła ucząc całe pokolenia nie zawsze dobrych urzędowskich dzieci. Zmarła w 1956 r. w wieku 56 lat i spoczywa w urzędowskiej „Alei Zasłużonych” – alejce biegnącej w prawo od alei głównej, po jej prawej stronie. Cześć jej pamięci. Drugą podobną nauczycielką była pani Decyusz. Do Urzędowa przyjechała z Lublina wkrótce po odzyskaniu niepodległości i zorganizowała tu szkolnictwo na szczeblu podstawowym. Pracowała w szkolnictwie od 1907 do 1938 r. W Urzędowie 20 lat. Był to stary, doświadczony pedagog cieszący się szacunkiem w miejscowym społeczeństwie. Prowadziła też bibliotekę mieszczącą się wówczas w organistówce. Pamiętam gdy odchodziła na zasłużoną emeryturę, żegnając się ze szkołą, z dziećmi – płakała. Mnie nie uczyła. Uczyła moją siostrę – Ludwikę. Ona również została pogrzebana w „Alei Zasłużonych” w pobliżu mogiły p. J. Serbinównej-Puffowej. Cześć jej pamięci. Na zakończenie roku szkolnego klasy VI urządzono nam całodniową wycieczkę do Lublina. To już była dla nas bardzo poważna wycieczka. Nauczycielstwo długo nas do niej przygotowywało, opowiadając jak mamy się zachować w mieście. Potem zaopatrzeni w plecaki z żywnością furmankami pojechaliśmy do stacji Kraśnik i tu pierwszy raz jechaliśmy pociągiem. Potem zwiedzaliśmy duże miasto – Lublin. Wrażenie było potężne, niezapomniane. Następnie tą samą drogą wróciliśmy do domu. Do VI i VII klasy uczęszczałem do lokalu mieszczącego się w budynku plebanii. Mieściły się tam klasa VII A i VII B. Ja uczęszczałem do klasy VII A, której wychowawczynią, jak już pisałem, była pani Jadwiga Serbinówna-Puffowa. Wykładane były wówczas następujące przedmioty: język polski, rachunki, przyroda, fizyka, geografia, gimnastyka, śpiew, roboty i religia. Po ukończeniu klasy VI, w 1938 r., niewielka część uczniów zdolniejszych lub takich, których rodziców było na to stać, odeszło ze szkoły do gimnazjum. Po roku nauki w gimnazjum przyszła wojna, a młodzież ta kontynuowała naukę w tajnym nauczaniu, a po wyzwoleniu dalej. Dziś są to ludzie z wyższym wykształceniem: lekarze, prawnicy, inżynierowie. Ja nie należałem do tych szczęśliwców. W VII klasie była jeszcze nauczycielka, młoda praktykantka o nazwisku Płosajkiewiczówna. Niektórzy chłopcy, już wówczas dryblasy, byli wobec niej bardzo niedobrzy. Nie słuchali jej, a nawet dochodziło do szarpaniny. Potem ta nauczycielka długo płakała. Szkołę powszechną ukończyłem w czerwcu 1939 r. Najpierw urządzono nam piękną wycieczkę do Sandomierza statkiem. Furmankami pojechaliśmy do Annopola, tu wsiedli na statek i Wisłą dopłynęli do Sandomierza. Zwiedziliśmy miasto, jego zabytki i pociągiem wrócili do domu. Do dziś posiadam zdjęcie z tej wycieczki z Sandomierza spod Bramy Opatowskiej. To była piękna wycieczka i niezapomniane przeżycie. Potem było zakończenie roku szkolnego. Wspólne zdjęcie, które posiadam do dziś. Był płacz dziewczyn, była piosenka: Upływa szybko życie... Było pożegnanie szkoły. Ja przygotowywałem się do egzaminu do Gimnazjum Mechanicznego w Kraśniku. Po ukończeniu szkoły powszechnej, za dobre wyniki w nauce kierownictwo szkoły wysłało mnie i jeszcze jednego kolegę, Mieczysława Rosieckiego, na 2-tygodniowy obóz młodzieżowy w miejscowości Wólka Profecka koło Puław. Było tam dużo młodzieży z Kresów Wschodnich. Obozem kierowali oficerowie z Puław. Był to jedyny obóz młodzieżowy, jaki przeżyłem w dzieciństwie. Dwa tygodnie minęły, rozjechaliśmy się do domów. A koledzy z Podola, Wołynia i Stanisławowskiego wrócili do swoich stron, na mękę i poniewierkę. Któż mógł przypuszczać, że wkrótce zacznie się wojna. Po ukończeniu VII klasy szkoły powszechnej, tuż przed wybuchem wojny troje dzieci żydowskich o nieustalonym imieniu i nazwisku razem z rodzicami wyjechało do Brazylii. Któż mógł wówczas przypuszczać, że wyjeżdżając ratują swoje życie. Któż mógł przypuszczać, że wszystkie dzieci żydowskie razem z rodzicami marnie zginą nieraz w okrutny sposób. Między innymi żydowskimi dziećmi były w naszej klasie dwie piękne i zdolne Żydóweczki: Szajnbrum Fajga, córka Menasiego i Szajnbrum Cywia córka Wewciego. Oczywiście obie zginęły w Getcie czy obozie podczas okupacji. Były też ofiary wśród moich koleżanek i kolegów ze szkoły, Polaków. Na mnie również wojna zostawiła swoje piętno: jestem inwalidą I grupy. Były to czasy, gdy nie było znane radio, telewizja, gazety. Ludzi starszych może niewiele obchodziło, ale dla młodzieży szkoła, oprócz rozszerzania horyzontu myślowego, wpajania dziecku wiedzy o otaczającym świecie, była wówczas jedyną kuźnią patriotyzmu, polskości. W szkole dziecko uczyło się poprawnej mowy polskiej, uczyło się historii Polski, jej geografii. Dowiadywało się o bohaterach narodowych, ich czynach zbrojnych. Tego wszystkiego uczyła szkoła, gdyż nie w każdej rodzinie dziecko dowiadywało się o tych sprawach od rodziców, bo i poziom intelektualny rodziców był bardzo różny. Dlatego rola szkoły w ówczesnym społeczeństwie była bardzo wielka, a patriotyzm dzieci był szczery i niezakłamany. |