Głos Ziemi Urzędowskiej 2010 |
Małgorzata Ciosmak Dojeżdżałam około godziny 10.15 właśnie do Warszawy, pociągiem z Lublina, gdy głos dzwoniącej komórki przerwał prowadzoną ożywioną rozmowę w przedziale. Wiadomości tej, jaką usłyszałam, wolałabym w ogóle nie otrzymać. Z początku jakby mnie sparaliżowało. Nie, to niemożliwe. Absolutnie NIE! Jednak dalsze wiadomości nie dawały nadziei. Podana współpasażerom zła nowina spowodowała grobową ciszę. Miałam wrażenie, że nawet koła wagonu, zwykle tłukące się o szyny, zamilkły w tym momencie. Łzy same powoli, wbrew woli, zaczęły płynąć po policzkach i padały jedna po drugiej. Świat widziany przez łzy zafalował wokół. W myśli tłukło się pytanie: Jak to się stało, jak to możliwe? Dlaczego!? Korytarzem przebiegali pasażerowie informując o tragedii. Widząc nasze łzy nic już nie mówili... Z pociągu udałam się w stronę ulicy Senatorskiej, gdzie miałam odbyć zebranie zaplanowane na ten dzień. Po drodze był Pałac Prezydencki. Autobusem „178” dojechałam szybko i wysiadłam w pobliżu tego miejsca. Oparte o niski murek leżały już pierwsze kwiaty i paliło się kilka zniczy. Stały dwie ekipy telewizyjne z kamerami, a kilkoro sprawozdawców radiowych spoglądało w stronę Pałacu, oczekując oficjalnego komunikatu. Pomodliłam się za dusze ofiar, przyklękając na chwilę, i poszłam do swoich obowiązków. Po pięciu godzinach, kiedy wracałam, z trudem przeszłam obok Pałacu. Wszelka komunikacja na Krakowskim Przedmieściu została wstrzymana. Tłum nieprzebrany zmierzał całą szerokością jezdni i chodników w jednym tylko kierunku – przed Pałac Prezydencki. Każdy niósł kwiaty lub znicze. Te ostatnie zajmowały całą szerokość chodnika, a harcerze uwijali się, by utrzymać porządek, ustawiać lampki i odbierać kwiaty. Na twarzach malował się niezgłębiony smutek, oczy szkliły się łzami, a z ust modlitwy płynęły ku niebu. Nikt nie pozostawał obojętny wobec ogromu nieszczęścia. Zarówno delikatne kobiety i dzieci, jak i muskularni mężczyźni nie wstydzili się wzruszenia i łez. Zdążyłam wpisać się do Księgi Kondolencyjnej od siebie i rodziny, wcześniej stojąc kilkadziesiąt minut w kolejce. Gdy potem ktoś z ekipy Telewizji Trwam zapytał mnie co wpisałam, z początku nie umiałam wydobyć z siebie głosu. Potem jakoś udało mi się przełamać i choć dokładnie tego nie powtórzyłam, wpisany tekst kończył się mniej więcej tak: „Niech Dobry Bóg ma dusze Ich wszystkich w Swojej opiece i otrze łzy Najbliższych!”. Tak ten dzień zapamiętam do końca życia. Następujący potem tydzień wypełniony był oczekiwaniem na każdą, nawet najmniejszą, informację o przyczynach i skutkach tego tragicznego zdarzenia. Nie było nic ważniejszego. Wszystkie, zdawałoby się ważne, cele zeszły na dalszy plan. 15 kwietnia zadzwonił telefon. „Mam propozycję, a w zasadzie prośbę... – mówił kolega z NSZZ „Solidarność” – Jest organizowany przez Zarząd Regionu Środkowowschodniego wyjazd w sobotę nocą na pogrzeb Pary Prezydenckiej do Krakowa. Pojedziesz z naszym pocztem sztandarowym?”. Około 22.00 w sobotę, kiedy Lublin powoli zapada w sen, w okolicy siedziby „Solidarności” przy ul. Królewskiej w Lublinie grupa oczekiwała na autokar. Dziennikarze, ekipy radia i telewizji uwijali się, aby zdążyć przeprowadzić wywiady z wyjeżdżającymi. Potem, w atmosferze dyskusji w grupach, delegacja z Lublina z przewodniczącym Marianem Królem wyruszyła do Krakowa. Droga minęła zadziwiająco szybko. W Krakowie wstawał dzień, słoneczny i wyjątkowy. Policjanci i inne służby otaczali Wawel, stały już barierki wokół Rynku. Przyjeżdżających kierowano do Łagiewnik – Sanktuarium Miłosierdzia Bożego lub na Błonia znane z papieskich pielgrzymek, zaś poczty sztandarowe, wśród których był i mój z NSZZ „Solidarność” Politechniki Lubelskiej, na Rynek do sektora o nazwie „szary”. Od 7.30 sektor powoli, systematycznie wypełniał się ludźmi, flagami i sztandarami – tymi wyjątkowymi symbolami towarzyszącymi nadzwyczajnym zdarzeniom i uroczystościom. Na telebimach wyświetlano to, co działo się w Warszawie podczas pożegnania ze stolicą, przylot na lotnisko w Balicach, przejazd na Rynek i ceremonię z Mszą Świętą Pogrzebową we wnętrzu Kościoła Mariackiego. Słońce mocno przygrzewało, a wśród zebranych na Rynku panowało skupienie przerywane koniecznością odpowiedzi na słowa celebransów. Gdy pojawiali się kolejni z gości, brawami wyrażano zadowolenie z ich obecności. Na szczególne podkreślenie zasłużył prezydent Gruzji, który pomimo wielu trudności wywołanych erupcją wulkanu na Islandii i chmurą pyłu nad Europą przybył pożegnać polskiego Prezydenta. Kiedy wyprowadzano z kościoła trumny Pary Prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego i Marii Kaczyńskiej, wszystkie sztandary i flagi pochylono na znak szacunku i pożegnania. Znów zaszkliły się łzami oczy. Francuski student, który z grupą kolegów przybył z Paryża, przyznał się w późniejszej rozmowie, że po raz pierwszy w dłoniach trzymał flagę, bo we Francji ten symbol narodowy już nie ma takiej, jak u nas wartości. Podziwiał sztandary, zachowanie Polaków w stosunku do Pary Prezydenckiej, pełne szacunku, poważania i podziwu pomieszanego ze wzruszeniem i żalem. „My się teraz będziemy uczyć od was i będziemy tu przyjeżdżać, aby zobaczyć jak powinno się uczestniczyć w takich uroczystościach”. Jak tylko mógł, wysoko wyciągał rękę z flagą biało-czerwoną z przypiętą czarną wstążką. Dlaczego tu był, dlaczego poddawał się zmęczeniu, dlaczego przyklękał, dlaczego wołał „Dziękujemy!” razem z tłumem i wycierał płynącą z oczu łzę, której się nie wstydził? Dlaczego również pozostali studenci z Francji nie kryli w równym stopniu zaciekawienia, jak i wzruszenia? Bo tu mogli poczuć się wolnymi, okazać że mają serce i uczucia. „Chcemy być takimi jak wy, jak Polacy” – zabrzmiała odpowiedź na pytanie, którego tak naprawdę nikt z nas nie zadał. Podczas przewożenia Prezydenta i Małżonki na Wawel, trumny obsypywano kwiatami i oklaskami wyrażano ostatnie pożegnanie. U podnóża Wawelu Parę Prezydencką powitał dźwięk dzwonu „Zygmunt”, bijącego tylko w wyjątkowych okolicznościach. Potem po krótkiej ceremonii zniesiono obie trumny do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, gdzie w sarkofagu z onyksu złożono je na wieczność. W tym czasie Rynek powoli pustoszał, a uczestnicy uroczystości kierowali się tak, jak i my do domów. Komentarzom nie było końca. Późnym wieczorem wróciliśmy do Lublina, by następnego dnia opowiadać rodzinom i znajomym o tym co tam w Krakowie przeżyliśmy, jaką stratę poniosła Polska w wyniku katastrofy pod Smoleńskiem, w pobliżu mogił Katynia i jak 18 kwietnia byliśmy znów razem jako Naród.
Przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, 10 kwietnia 2010 r. o godzinie 10.40 (u góry) i pięć godzin później Na Rynku w Krakowie przed uroczystością (u góry) oraz w czasie pożegnania Prezydenta i Małżonki
|