Głos Ziemi Urzędowskiej 2010



Lek. med. Wojciech Serafin. Takim Go zapamiętałem

10 listopada 2009 r. zmarł dyrektor Zakładu Opieki Zdrowotnej w Urzędowie lekarz medycyny Wojciech Serafin. Uroczystości pogrzebowe w dniu 14 listopada rozpoczęły się mszą św. w kościele parafialnym w Urzędowie, celebrowaną przez ks. Wojciecha Karczmarzyka. Wzięły w niej udział wielkie rzesze mieszkańców miejscowej gminy i parafii, a także wiele osób przyjezdnych. Po mszy św. głos zabrali kolejno, dziękując Zmarłemu za Jego służbę: wójt gminy Urzędów Jan Woźniak, lekarz Krzysztof Karaś, przewodniczący Rady Gminy Marek Przywara, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury i prezes Towarzystwa Ziemi Urzędowskiej Tomasz Wyka, kierownik miejscowej apteki Henryk Dąbrowski oraz, piszący te słowa, wiceprezes TZU i redaktor „Głosu Ziemi Urzędowskiej” Marian Surdacki. Ciało Zmarłego, odprowadzone w kondukcie pogrzebowym, spoczęło na parafialnym cmentarzu w Urzędowie.

Lekarz medycyny Wojciech Serafin, syn Barbary i Stanisława, urodził się 13 stycznia 1960 r. w Ostrowcu Świętokrzyskim. W 1979 r. rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Lublinie (dzisiejszy Uniwersytet Medyczny), które ukończył w 1985 r. Zaraz po studiach odbył roczny staż w szpitalu w Kraśniku, po czym podjął tam stałą pracę, najpierw jako asystent na oddziale wewnętrznym, następnie jako starszy asystent na oddziale kardiologii. Zatrudniony w Kraśniku, zaczął po pewnym czasie równocześnie dojeżdżać do pracy w Ośrodku Zdrowia w Urzędowie, gdzie wspomagał słabnącego na zdrowiu miejscowego lekarza Mirosława Bortkiewicza. W obliczu śmierci tego ostatniego, Wojciech Serafin został mianowany w 1988 r. kierownikiem Gminnego Ośrodka Zdrowia w Urzędowie. Pracując w szpitalu kraśnickim i urzędowskim Ośrodku Zdrowia, ustawicznie się dokształcał. Po uzyskaniu w 1994 r. specjalizacji II stopnia z chorób wewnętrznych, rozpoczął robienie drugiej specjalizacji, tym razem z kardiologii. Do jej uzyskania zabrakło tylko jednego, ostatniego egzaminu. Przystąpienie do niego uniemożliwiła mu bardzo poważna choroba, której nigdy nie zdołał niestety pokonać.

W okresie od 1 stycznia 1999 r. aż do śmierci w dniu 10 listopada 2009 r. Wojciech Serafin pełnił funkcję dyrektora Samodzielnego Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej w Urzędowie. W zarządzaniu zakładem niezwykle ważne i pomocne okazały się studia podyplomowe z zakresu Zarządzania Służbą Zdrowia odbyte w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie, które ukończył 12 grudnia 1999 r. W latach 1997–2003 przez dwie kadencje pełnił funkcję prezesa Towarzystwa Ziemi Urzędowskiej. Za całokształt pracy społecznej na rzecz mieszkańców gminy Urzędów w roku 2005 otrzymał medal 600-lecia Urzędowa.

Lekarz medycyny Wojciech Serafin ma brata Stanisława, absolwenta Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. W 1981 r. zawarł związek małżeński z Domicelą z domu Szymanek, również absolwentką Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Medycznego w Lublinie (ślub cywilny 27 czerwca w Lublinie, kościelny 1 sierpnia w Borowie). Mają dwóch synów. Pierwszy, Marcin, ukończył Wydział Lekarski tego samego uniwersytetu, specjalizuje się w ginekologii i położnictwie. Drugi, Paweł, jest absolwentem Wydziału Informatyki UMCS w Lublinie. Państwo Serafinowie, choć przybysze z innych regionów ziem polskich, na trwale związali się z Urzędowem, spędzając w nim ostatnie 25 lat swojego dorosłego, zawodowego życia lekarskiego. Obydwoje niemal przez ćwierć wieku służyli około dziesięciotysięcznej społeczności gminy urzędowskiej. O korzeniach, jakie zapuścili w naszej ziemi, świadczy decyzja budowy domu rodzinnego w Urzędowie, w którym zamieszkali na stałe w 1998 r., po wielu latach tułaczki mieszkaniowej. Obecnie dzieło śp. Wojciecha kontynuuje jego żona Domicela, lecząc naszych rodaków i zarządzając miejscowym Zakładem Opieki Zdrowotnej.

Poniżej zamieszczam refleksję o śp. Wojciechu, którą spontanicznie wygłosiłem w kościele parafialnym w Urzędowie w dniu Jego pogrzebu. Myśli te nasunęły mi się w czasie mszy pogrzebowej, w niektórych fragmentach zostały one rozwinięte i poszerzone o późniejsze przemyślenia.

Wojciecha Serafina znałem i obserwowałem od początku Jego pracy w Urzędowie, jednak przez wiele lat była to znajomość oficjalna, a nasze kontakty sporadyczne. Wiele dobrego słyszałem za to o Nim od mojego Ojca Jana, który pod koniec życia bardzo często odwiedzał Doktora w Ośrodku Zdrowia lub w prywatnym gabinecie. Wracał zawsze do domu bardzo zadowolony i podbudowany, bo jak twierdził „z Serafinem zawsze można było podyskutować na wspólne im tematy”: drugiej wojny światowej, patriotyzmu, wojennej konspiracji i ciągle rozmnażających się tzw. nowych kombatantów, nawiedzających urzędowskiego lekarza w celu uzyskania poświadczenia utraty zdrowia w czasie wojny, potrzebnego do uzyskania przywilejów i legitymacji kombatanckich. Niekiedy sam odprowadzałem do Niego Ojca i pamiętam, gdy mówił (pod koniec lat 90.), że tak naprawdę jednym z nielicznych, może ostatnim jeszcze żyjącym wtedy, prawdziwym kombatantem, pozostającym w całkowitym cieniu, jest Jan Surdacki. Mówił to jako prawdziwy inteligent, Człowiek bardzo oczytany, o ugruntowanych poglądach, obiektywny w sądach, bo jako przybyły z zewnątrz patrzył na społeczność urzędowską z dystansem i bez żadnych uprzedzeń oraz obciążeń polityczno-historycznych. Już wtedy postrzegałem Go jako Człowieka wyważonego i godnego zaufania. Wyrazem tego było powierzenie mu funkcji prezesa Towarzystwa Ziemi Urzędowskiej. Miał poglądy narodowe i po części konserwatywne, co wyrażało się w Jego szacunku do patriotyzmu, historii i wolnej Polski oraz do tych, którzy ją tworzyli i o nią walczyli.

Od końca lat dziewięćdziesiątych moje relacje z Doktorem stały się o wiele bardziej bezpośrednie, osobiste i kordialne. Stał się dla mnie Przyjacielem – „Wojtkiem” – bo tak się z reguły do niego zwracałem. Zmagał się już wtedy z ciężką chorobą, która pomimo przebytych operacji, ciągle się pogłębiała. Pamiętam, jak wielokrotnie, po jakichś oficjalnych uroczystościach, odprowadzałem Go wieczorem do domu. Wtedy brał mnie pod rękę, lekko, a później mocno utykając, krążąc wokół swojego domostwa, nie mógł się ze mną rozstać, bo zawsze było jeszcze coś do powiedzenia. A miał obserwacje bardzo trafne i przekazywał mi wiele cennych refleksji i rad. Jako lekarz znał dużo lepiej miejscową społeczność niż ja, który opuściłem ją w młodzieńczym wieku dwudziestu lat. Twierdził np. że urzędowianie, z którymi się już całkowicie identyfikował, to ludzie bardzo aktywni, ambitni i dumni, ceniący swoją tradycję i przeszłość, ale nie zawsze wdzięczni i szanujący swoje autorytety, zwłaszcza gdy wywodzą się z własnego środowiska. Do końca np. nie mógł zrozumieć i pogodzić się, jak w nazywanym „ziemią kapłanów” Urzędowie mogło dojść do tak absurdalnego wydarzenia sprzed kilkunastu lat, jakim było wyrzucenie z parafii służącego nam przez ponad ćwierć wieku księdza Aleksandra Bacy. To niezrozumienie i ten ból pozostał w nim aż do śmierci.

Osobiście bardzo cenił ludzi wykształconych, miał ogromny szacunek do wiedzy. Sam był człowiekiem o szerokich i wszechstronnych zainteresowaniach. Uważał jednak, że sama wiedza nie wystarcza, jeśli brak jest mądrości, która nie zawsze idzie w parze z poziomem wykształcenia i posiadanymi dyplomami. W 2005 r. poszedłem do Niego do Ośrodka Zdrowia załatwić jakąś sprawę, przed Jego drzwiami na korytarzu zastałem tłum pacjentów. Gdy Doktor prowadził mnie do gabinetu, poczułem się skrępowany i miałem wyrzuty sumienia, że moja wizyta wydłuży oczekiwanie chorych na konsultację lekarską. On jednak głośno rzekł: „Muszę porozmawiać z waszym urzędowskim profesorem, który nie może tracić czasu, bo wiedza jest zbyt cenna, by mogła czekać w kolejce”. Zaraz później usłyszałem: „Powiedziałem to celowo, aby ludzie poznali swych profesorów, którzy reprezentują i rozsławiają ich ziemię na zewnątrz”. Jak mądre i trafne były to słowa przekonuję się od wielu lat, zwłaszcza w ostatnich tygodniach w szpitalach lubelskich, w których nazwiska zmarłych przed kilkunastu laty naszych profesorów Ignacego Wośki i Leszka Kusia mają nadal „magiczne” znaczenie i ułatwiają leczenie czy załatwianie spraw urzędowskim rodakom.

Wiosną ubiegłego roku poprosiłem Wojciecha Serafina, jako byłego prezesa Towarzystwa Ziemi Urzędowskiej i przybysza z zewnątrz, o spisanie swoich refleksji na temat społeczności urzędowskiej. Obiecał to uczynić niebawem. Jego przemyślenia miały być zamieszczone w obecnym, jubileuszowym numerze „Głosu Ziemi Urzędowskiej”. Niestety nie zdążył wywiązać się ze swego zobowiązania, gdyż ponownie zaatakowała Go wyniszczająca choroba. Podczas mszy pogrzebowej, stając przed Jego trumną, powiedziałem: „Skoro Ty Wojtku nie możesz już tego napisać, to ja napiszę o Tobie”. Skreślone przeze mnie słowa są więc spełnieniem mojej obietnicy, jednocześnie stanowią próbę odtworzenia tego, co mi opowiadał, co myślał, co zapewne napisałby w deklarowanym tekście.

Ostatni raz widziałem Wojtka na początku sierpnia ubiegłego roku w szpitalu kraśnickim. Skłuty igłami, podłączony do różnych aparatów medycznych, cierpiał fizycznie, lecz tkwiła w nim jeszcze nadzieja na polepszenie stanu zdrowia. Czekał wtedy z niecierpliwością na przeniesienie na oddział rehabilitacji, licząc, że tam odzyska siły. Nasza rozmowa dotyczyła głównie spraw Towarzystwa Ziemi Urzędowskiej. Rozważając, jak można poszerzyć grono jego członków, zasugerował, aby zainteresować tą sprawą lekarzy pochodzących z Urzędowa, a także z sąsiednich miejscowości, zwłaszcza z Kraśnika. Postulował też szersze włączenie w tę inicjatywę stanu nauczycielskiego. Opuszczając szpital, nie myślałem, że będzie to nasze ostatnie spotkanie. Gdy planowałem następne odwiedziny w szpitalu, dowiedziałem się, że Jego stan na tyle się pogorszył, że moja wizyta mogłaby tylko zakłócić spokój chorego i jego intymność.

Raz tylko odwiedziłem Państwa Serafinów w ich domu. Było to chyba cztery lata temu. Później Wojtek ciągle mnie zapraszał do siebie na pogawędkę. Wielokrotnie umawialiśmy się na te spotkania, lecz zawsze coś stawało na przeszkodzie. Trochę mi żal, że nie dotrzymałem obietnicy odwiedzin. Teraz już wiem, że tutaj już się nie spotkamy, lecz jako wierzący mam nadzieję, że spotkamy się gdzieś indziej, gdzie nie ma ani chorób, ani codziennego pośpiechu. Tego sobie życzę, bo wierzę, że śp. Wojciech, dzięki swojemu życiu i ziemskim cierpieniom, znalazł się już Tam, gdzie wszyscy chcielibyśmy się znaleźć.

Moje spotkania i rozmowy z Wojtkiem miały charakter przyjacielski i głęboko osobisty, co wynikało z wzajemnego zaufania. Dotyczyły nieraz spraw bardzo delikatnych i prywatnych. Zwierzał mi się, że jest świadomy swojej choroby i nieuchronności śmierci w bliskiej perspektywie czasowej. Na pewno wynikało to również z Jego lekarskiej intuicji i wiedzy. Mówił, że jest pogodzony z losem, gdyż swoje życie zawierzył Matce Bożej, do której miał wielki kult i którą uczynił swoją Orędowniczką. Wiedziałem, że jest Człowiekiem prawdziwie religijnym, a Jego wiara ma głęboki wymiar, skoro w jej przyjęciu i praktykowaniu nie przeszkadzała mu wiedza medyczna, wpływająca często na sceptycyzm w sferze duchowo-sakralnej. Tylko gdy mówił o swej rodzinie, to pojawiał się na Jego obliczu niepokój. Cieszył się, że przynajmniej synów wychował i wykształcił. Przewidywał, że odejdą z rodzinnego domu i nie szybko wrócą do Urzędowa, toteż swą troskę kierował na swoją żonę. Wiedział, że po Jego odejściu samej jej przyjdzie mieszkać w Urzędowie i kierować „osieroconym” Ośrodkiem Zdrowia. Był bardzo dumny, że Jego syn Marcin działa w teatrze amatorskim ITP na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Ja ze swej strony również zwracałem się do Niego w sytuacjach ważnych i trudnych, powierzając mu swoje tajemnice. Radziłem się, gdy u mojego syna Alberta podejrzewano niebezpieczną chorobę kręgosłupa. Opowiedziałem Mu, jak mój drugi syn Gabriel, student wydziału lekarskiego, pełniąc funkcję ratownika wodnego nad jeziorem, wyciągnął z wody zaplątanego w glony młodego chłopca, który po miesięcznym pobycie w szpitalu zmarł. Dla mojego syna było to trudne przeżycie i doświadczenie, tym bardziej, że w trakcie akcji sam mógł stracić życie. Wojtek wtedy mi powiedział, że obcowanie i oswajanie się ze śmiercią jest wpisane w zawód lekarza, dlatego dla kogoś, kto zdecydował się nim zostać, tak dramatyczne i tragiczne przeżycie jest weryfikacją jego predyspozycji do zawodu i konfrontowania się z ekstremalnymi sytuacjami.

Jestem szczęśliwy i dumny, że mogłem bliżej poznać Wojciecha Serafina. Był On bardzo ważną postacią, która pojawiła się na mojej drodze życia. Czerpałem z Jego życiowej mądrości, choć był ode mnie nieco młodszy. Jestem Mu wdzięczny za troskę, jaką wykazywał w leczeniu moich rodziców. Również i ja korzystałem z Jego medycznych porad i konsultacji, tak jak setki, tysiące Jego urzędowskich, i nie tylko, pacjentów – podopiecznych. Żal, że odszedł w kwiecie wieku i zabrał ze sobą bezpowrotnie wielką wiedzę medyczną i doświadczenie, które mógłby jeszcze przez wiele lat wykorzystywać dla dobra i zdrowia potrzebujących i chorych ludzi. Taka była jednak wola Boża. Możemy się tylko cieszyć, że był wśród nas z nieustającą posługą lekarską do ostatnich chwil swego życia. Schorowany, kulejący i ledwo co widzący, do kresu swego życia leczył ludzi. Niech na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Spoczywaj w pokoju wiecznym.

Marian Surdacki