Głos Ziemi Urzędowskiej 2010


Michał Barabasz

W 60 dni po Bałkanach

Po zeszłorocznej wyprawie w Alpy, w tym roku miałem do wyboru dwa kierunki. Albo pojechać do Skandynawii, albo na Bałkany. Po krótkim namyśle zdecydowałem się na kierunek południowy. Po zapoznaniu się z przewodnikami i mapami tamtych terenów wyznaczyłem sobie przybliżoną trasę, bo z doświadczenia wiem, że podczas podróży zawsze są jakieś zmiany, np.: droga zamknięta, zerwany most albo wręcz zakaz przekraczania granicy rowerem. Podróż rozpocząłem na początku czerwca, gdyż chciałem być w Grecji przed wakacjami, aby uniknąć tłumów. 4 czerwca wczesna pobudka, śniadanko, spotkanie z przyjaciółmi, kilka fotek, no i w drogę. Do Rumunii postanowiłem pojechać przez Ukrainę. Główny cel pierwszego etapu to Karpaty i Lwów, w którym już raz byłem rowerem, ale wtedy podczas podróży popsuł mi się aparat i nie zrobiłem żadnych zdjęć. Problemy zaczęły się na granicy, gdyż w Hrebennem nie można przekraczać granicy rowerem. Po polskiej stronie nie było problemu, polscy celnicy przepuścili mnie, a ukraińscy, wiadomo, chcieli „zapomogi”. Po kilku minutach pertraktacji jednak bez ubytku gotówki udało mi się wjechać. Po polskiej stronie odbyłem krótką rozmowę z przypadkowo spotkanym ziomkiem, który kiedy się dowiedział, gdzie samotnie jadę, próbował odwieźć mnie od tego szalonego pomysłu. Przestrzegał, że na Ukrainie i w Rumunii jest bardzo niebezpiecznie i napadają na turystów. Z początku trochę się zaniepokoiłem, ale w duchu nie wierzyłem w te słowa. Pierwszy nocleg zorganizowałem sobie na pięknych równinach przed Żółkwią. Lwów – cóż można napisać, tam trzeba pojechać i poczuć to miejsce. Zderzenie wielu kultur, religii i stylów. Teraz Karpaty ukraińskie. Człowiek przenosi się w inny świat. Cisza, spokój. Życie tam płynie jakby wolniej, nikt się nigdzie nie spieszy. To przyroda wyznacza tempo życia. Całe wsie drewniane jak polski Chochołów. Chociaż i tu można dojrzeć powolne zmiany, gdzieniegdzie szpecąca „satelita” albo ohydny biały siding. Duże wrażenie robią cerkwie. Niektóre są jak z bajki, mieniące się kolorami tęczy i przepychem. Wiele jest aktualnie remontowanych w celu przywrócenia świetności sprzed lat. Drogi są różne, ale w większości stan nie najlepszy, chociaż droga z Lwowa do Chustu to nowiutki asfalt. Czyżby przygotowania do Euro 2012? Ludzie bardzo sympatyczni i uczynni, bardzo rozmowni. Jedyny minus to niezbyt kulturalni kierowcy, zbyt szybko jeżdżący i wymijający na trzeciego.

Zbliżam się do granicy z Rumunią i coś mi podpowiada, że i tutaj łatwo nie będzie. I przeczucie się sprawdziło. Jest dwóch celników, starszy ok. 50 lat i młodszy ok. 20 lat. Ten starszy oznajmia, że tej granicy nie można przekraczać rowerem i żebym jechał na inną, może tam przejadę. Ale ja się łatwo nie poddaję. Czekam przed przejściem na jakiś samochód wjeżdżający do Rumunii z nadzieją, że upcham w nim rower i przejadę. Okazuje się to dość trudne, wiadomo – każdy kierowca ma samochód wypchany pod dach towarami zakupionymi u sąsiada. Pół godziny później podchodzi młody celnik i oznajmia, że pomoże mi przekroczyć granicę. Po chwili podjeżdża jeden z bardziej popularnych samochodów w Rumunii – dacia. Celnik każe wyładować wszystko z bagażnika owej dacii do środka samochodu i zapakować tam mój rower. Rumun robi to bez żadnych sprzeciwów. Wyjaśnia mi potem, że trzeba robić co każą, nie wolno się sprzeciwiać, bo to oznacza problemy. W ogóle okazał się bardzo miły, trochę porozmawialiśmy, zaoferował nawet podwózkę kilkadziesiąt kilometrów, ale oczywiście odmówiłem. A ile łapówek na granicy dawał, w każdym okienku. Nic się na wschodzie nie zmieniło. Rumunia nie okazała się taka straszna, jak sądzą ci, którzy tam nie byli, jest wręcz przeciwnie. W pewnym momencie odniosłem wrażenie że jestem we Francji lub we Włoszech. Tych kilka miejscowości to jakieś kurorty wypoczynkowe dla zamożnych ludzi. Później dowiedziałem się, że przyjeżdża tu mnóstwo Niemców. Pierwsze ciekawe miejsce to Śmieszny Cmentarz w Sapancie. Zabawność tego bądź co bądź smutnego ze swej natury miejsca kryje się w ikonografii nagrobków. Zmarłych uwieczniono w scenach obrazujących zawód wykonywany za życia, hobby, ulubiony sposób spędzania czasu lub przyczynę śmierci. Umieszczone poniżej epitafia streszczają życie zmarłego. Podążając dalej doliną Izy, zwiedzam przepiękne drewniane monastyry (Barsana, Rozavlea) z niesamowitymi freskami. Po drodze mijam charakterystyczne dla tego regionu misternie rzeźbione bramy. Kolejny cel to cud stworzony przez naturę czyli wąwóz Bicaz. Jest to bardzo głęboki wąwóz, po dnie którego płynie strumień i biegnie droga. Wysokość ścian dochodzi do 400 m. Piękno tego miejsca nieco przyćmiły liczne stragany. Wiadomo, jak Rumunia, to najsłynniejszy wampir: książę Drakula. Gdzie mieszkał? Do końca tego nie ustalono, gdyż kilka zamków zapewnia, że to u nich mieszkał straszliwy władca. Zamek w Bran robi duże wrażenie. Nie jest duży, ale jak wyjęty z bajki, mnóstwo wieżyczek i okienek. Po kilku dniach podróży zrealizowałem ważny etap swojej wyprawy, a mianowicie przejazd słynną szosą transfagaraską. Był to jedyny podjazd na przełęcz powyżej 2000 m npm., ale dość długi, bo aż 35 km pod górę, a na górze mnóstwo śniegu i kilka stopni na plusie. I pełna satysfakcja. Z pogodą jednak nie trafiłem, bo nie było nic widać. A teraz szybko w dół do kolejnego zamku Drakuli w Poienari. Nie zdecydowałem się jednak na wejście na zamek, gdyż znajduje się na wysokiej górze i prowadzi do niego ponad 1400 schodów!!!

Powoli opuszczałem Rumunię, kierując się na Calafat. Po zjechaniu z Fagaraszy omal moja podróż przedwcześnie nie dobiegła końca. Wskutek drgań urywa mi się bagażnik. Urwane śruby zostają w ramie, duży problem. Wszystko dzieje się w sobotę wieczorem. Czyli jakiekolwiek naprawy muszę odłożyć na poniedziałek. W niedzielę postanawiam pozwiedzać okolicę, aby bezczynnie nie siedzieć. Kiedy prowadzę rower wzdłuż drogi, mija mnie ktoś na rowerze. Po chwili zawraca i pyta: „Co się stało?”. Więc wyjaśniam problem. Starszy pan postanawia mi pomóc. Dzwoni po pomoc. Po kilku minutach przyjeżdża samochód i mój rower znowu ląduje w bagażniku. Ogromne jest moje zdziwienie w momencie, kiedy zajeżdżamy do salonu Citroena w celu naprawy bagażnika. Po kilkunastu minutach bagażnik znowu jest na swoim miejscu. Jak wynikło z późniejszej rozmowy, starszy pan, który się zatrzymał, aby mi pomóc, to dawny kolarz, który uwaga!!! ścigał się w Wyścigu Pokoju i zna Szurkowskiego, Pawlaka, Szozdę i innych świetnych polskich kolarzy z tamtego okresu. Wielki szacunek za pomoc.

Duże wrażenie zrobił na mnie tryb życia Cyganów, który nie zmienił się od lat. Dalej podążają wozami z miejsca na miejsce z całymi rodzinami i dobytkiem. Trochę to smutne, a może im to odpowiada? Pierwszy kontakt z Polakami miałem w czasie przeprawy promem z Calafat do Vidin w Bułgarii. Chłopaki byli kierowcami tira, też pierwszy raz w tym kraju, również bardzo ciekawi.

Bułgaria to przede wszystkim wspaniałe góry i najbardziej niesamowite miejsce, jakie odwiedziłem podczas tej podróży – Riłski Monastyr w górach Riła. Wznosi się on w dolinie rzecznej u podnóża gór przekraczających 2500 m. Jest to jedno z najświętszych miejsc w Bułgarii. Magiczne. Człowiek czuje, że chłonie tu jakąś energię, a będąc w środku świątyni cofa się kilka wieków za sprawą panującego tu mroku i zapachu świeczek palonych od stuleci. Pierwszy raz w życiu widziałem gejzer, który tryskał w centrum Saparewej Banii. Jest to jedyny tego typu obiekt na Bałkanach. Podążając w kierunku Grecji, napawałem się wspaniałym widokiem gór Pirin, których niestety widziałem tylko małą część. W Bułgarii zrobiłem mniej kilometrów niż zamierzałem. Powodem były duże problemy techniczne z rowerem, a chciałem mimo wszystko osiągnąć Grecję.

No i główny cel – Grecja. Przed wjazdem do tego kraju nie byłem zbyt pozytywnie nastawiony. Uważałem, że jest przereklamowany, co okazało się prawdą. Z ciekawszych rzeczy, które wspominam miło i uznałem za godne uwagi to niesamowite klasztory w Meteorach. Są to fantastyczne ostańce skalne, na szczytach których znajdują się bizantyjskie klasztory znajdujące się na liście UNESCO. Przed wiekami były niedostępne, wchodziło się po linach. Obecnie do wszystkich prowadzą drogi lub schody. W tym miejscu wreszcie naprawiłem porządnie rower. Kolejna ciekawa rzecz to świątynia Posejdona w Sounio. Ateny – Akropol, długa kolejka do kasy oraz dość wysoka cena biletu (12 €), z tym że bilet ten pozwala na wejście do siedmiu różnych miejsc w Atenach. W założeniu tego wyjazdu było dotarcie do Grecji przed wakacjami, aby uniknąć tłumu, jednak na Akropolu przekonałem się, że to mi się nie udało. Mnóstwo ludzi, a na dodatek w dużej części to miejsce jest remontowane. Po zwiedzeniu Akropolu postanowiłem udać się do kolejnych miejsc, na które posiadałem bilet wstępu. Okazało się, że w innych miejscach też trzeba czekać w długiej kolejce, więc szybko opuściłem Ateny. Skierowałem się nad jeden z najsłynniejszych kanałów, Kanał Koryncki, który oddzielił Peloponez od Grecji kontynentalnej. Dzięki tej budowli zdecydowanie usprawniła się żegluga w tej części kontynentu. Podobno widok statku w kanale to szczęśliwy omen w podróży, ja widziałem dwa. W części zachodniej Grecji w okolicach Patry wybudowano most, który połączył Peloponez z kontynentem. Po 25 dniach podróży i 4000 km znajdowałem się najdalej na południe od domu, na krańcach Peloponezu, więc w tym momencie zaczął się powolny powrót. W pierwszym zamierzeniu plan obejmował Kretę, ale po „konsultacji” z zapoznanymi, sympatycznymi Niemcami odstąpiłem od tego planu. Jednym z największych atutów tego kraju jest cieplutkie, niebieściutkie i czyściutkie morze, z którego można by nie wychodzić. Więc jest to kraj dla ludzi, którzy lubią godzinami wylegiwać się na plażach (uwaga – w większości kamieniste). Warunkiem jest gruby portfel, bo był to najdroższy kraj, w którym byłem. Strasznie drogo.

Macedonia to również piękne góry i mnóstwo meczetów, nieraz po kilka w jednej małej miejscowości. Bardzo krótko byłem w tym kraju, jedynie dzień, jednak uważam, że to miejsce godne uwagi. Podczas każdego postoju zawsze miałem rozmówcę, chcącego dowiedzieć się jak najwięcej na mój temat. Podróżowanie samemu ogranicza nabywanie niektórych rzeczy. Dobrym tego przykładem są arbuzy bardzo powszechne w tamtych rejonach. Mnóstwo ludzi sprzedaje je przy drogach, tylko że w całości. Taki arbuz często waży powyżej 10 kg, a to dla mnie problem, bo nie mogę przeciążać bagażnika, a pół nie chcą sprzedawać. Często próbowałem kupić pół, udało się tylko dwa razy. W Macedonii otrzymałem odmowę. Po chwili sprzedawca spytał, skąd jestem. Po udzieleniu odpowiedzi, ku mojemu zdziwieniu, sprzedawca wziął arbuza, przekroił na pół, dał mi swoje krzesło oraz stół i kazał jeść, ile tylko dam radę, nie żądając za to żadnej zapłaty. To się nazywa gościna. Trzeba będzie kiedyś tam jeszcze pojechać.

Albania. Ogólnie przyjęto, że to biedny kraj. I to prawda. Trasa, którą przemierzałem ten kraj, w dużej części dla mnie była katorgą z uwagi na zły stan dróg. Miałem obawy, że rower tego nie wytrzyma, jednak udało się. Bardzo złe wrażenie o kraju tym robią również tony śmieci, które leżą niemal wszędzie wzdłuż dróg. A są tu wspaniałe góry, które czekają na turystów. Po drodze mijałem znaki drogowe podziurawione jak ser szwajcarski z pistoletów, to tu chyba normalne. Mimo wszystko jest to miejsce warte odwiedzenia. Turyści zagraniczni, których spotkałem byli zachwyceni głównie przyrodą tego zakątka.

Przed wyjazdem z domu coś podpowiadało mi, że Czarnogóra będzie jednym z najciekawszych krajów podczas mojej wyprawy i sprawdziło się. Największym atutem tego maleńkiego kraju jest niesamowita przyroda i bardzo otwarci ludzie. Ale po kolei. W pierwszej miejscowości po przekroczeniu granicy zostałem zaproszony na kawę, chociaż jej nie pijam, ale nie mogłem przecież odmówić. W trakcie rozmowy okazało się, że jeden z panów był w latach 60. w Polsce i znał co nieco polski, więc troszkę porozmawialiśmy. Po porannej wspólnej kawie rower sam rwał się do dalszej jazdy i dobrze, bo najbliższe kilometry to niesamowity podjazd niezliczonymi tunelami na przełęcz. W planie był również wjazd do Kosowa, jednak granica, którą chciałem wjechać, okazała się zamknięta, więc zrezygnowałem z tego pomysłu. Później miałem okazję zobaczyć jeden z najgłębszych kanionów świata – Kanion Tary. Przejazd bardzo emocjonujący, chociaż zdecydowanie większe doznania odczułem podczas zeszłorocznego przejazdu przez podobny obiekt we Francji – Kanion Verdun. Ciekawym obiektem w Dolinie Tary jest bardzo charakterystyczny most przerzucony przez dolinę nad rzeką. Jest to największy tego typu obiekt w Europie. Z kanionu skierowałem się w kierunku majestatycznego Durmitoru. Mimo że pogoda nie była idealna, przejazd przez te góry dostarczył niezapomnianych przeżyć. Na szczególną uwagę zasługuje zjazd do Doliny Driny tunelami wykutymi w ścianie skalnej. W jednym z tych tuneli było skrzyżowanie! Pierwszy raz z czymś takim spotkałem się. Podążając w kierunku morza przybyłem nad Jezioro Szkoderskie. Droga biegnąca z Virpazaru do Vladimiru jest wąska i kręta, biegnie wysoko na skarpie nad jeziorem, ale widoki zapierają dech w piersi. Na jeziorze znajduje się mnóstwo wysepek, a w jego dolinach rzecznych senne wsie. Podjeżdżając na jedno z licznych wzniesień wzdłuż jeziora w ogromnym upale ponad 30°C, postanowiłem odpocząć w cieniu. W momencie, kiedy zatrzymałem się, podchodzi do mnie jakiś koleś i pyta, czy brałem prysznic? Pot spływał ze mnie tak, jakbym przed chwilą wyszedł spod prysznica. Jak się później okazało, w tym momencie poznałem jedną z najciekawszych osób podczas tej podróży – Vinniego z Niemiec. Więc zrobiłem dłuższy postój. Jednak nic nie dzieje się przez przypadek. Kiedy z Vinnym delektowaliśmy się odpoczynkiem, koło naszych rowerów zatrzymał się samochód. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że to Polacy. Zatrzymali się tylko dlatego, że zauważyli polską flagę przyczepioną do mojego roweru. Rzadko w czasie swoich podróży spotykam tak sympatycznych rodaków. Byli bardzo zafascynowani tym, co robię. Również dla mnie są wyjątkowi, gdyż to prawdziwi turyści, którzy pragną zobaczyć i poznać jak najwięcej, a nie siedzieć i nie robić nic. Po bardzo długiej rozmowie zostałem zaproszony na obiad. W czasie naszej pogawędki Vinny wyruszył w dalszą podróż. Niestety nie udało mi się dotrzeć na czas na umówiony obiad. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Gdy przemierzałem drogę wzdłuż przepięknego krajobrazu jeziora moim oczom ukazuje się Vinny, podjeżdżający serpentynami z jednej z miejscowości leżących tuż przy samym zbiorniku. Kiedy do mnie podjechał, również zapytałem go, czy brał prysznic :-). Odegrałem się. Drogę niemal do wieczora przebyliśmy razem. Niestety nasze ścieżki rozeszły się przy granicy. Vinny podążył do Albanii, ja natomiast w kierunku Cetinje. Po zjechaniu nad morze odwiedziłem kilka zabytkowych nadmorskich miejscowości: Sveti Stefan, Budwa, Perast, Kotor. Na dokładne zwiedzenie całego wybrzeża zdecydowanie potrzeba więcej czasu. Czarnogóra okazała się najpiękniejszym krajem z całej podróży. Z pewnością powrócę tu w niedalekiej przyszłości.

Bośnia i Hercegowina w pewien sposób przypomina sąsiada, jeżeli chodzi o krajobraz i gościnność. Jednak w kraju tym widać skutki niedawnej wojny, mnóstwo zniszczonych budynków, szczególnie wzdłuż granicy z Chorwacją. W kraju tym doświadczyłem również niezwykłej gościnności naszych rodaków, którzy robią tutaj wspaniałą rzecz, działając charytatywnie w agencji pozarządowej. Będąc w Gorażde, zatrzymałem się w celu zrobienia zdjęcia meczetu, których jest tu mnóstwo i po chwili usłyszałem język polski. Po krótkiej rozmowie zaproszony zostałem do domu Polaków. Pani Andżelika i pan Michał to wspaniali ludzie – dziękuję. Spędziłem bardzo miły wieczór, rozmowy trwały do późnych godzin nocnych. Z samego rana wyruszyłem w kierunku Sarajewa. Po drodze spotkałem dwóch rowerzystów, którzy okazali się Polakami. Zmierzali w kierunku Aten. Również byli pod dużym wrażeniem Bałkanów. Po dłuższej przerwie i wspólnym posiłku każdy podążył w swoim kierunku. To był dzień spotkań z rodakami, gdyż pod koniec dnia drugi raz w czasie tej podróży spotkałem tę samą rodzinę, którą wcześniej spotkałem nad Jeziorem Szkoderskim. I tym razem odbyliśmy dłuższą pogawędkę. Dostałem propozycję nie do odrzucenia. Zostałem nagrodzony za trud. Otrzymałem wsparcie finansowe z przeznaczeniem na smaczny obiad, którego niestety nie zjedliśmy wcześniej wspólnie. Pyszne było – dzięki. Sarajewskie stare miasto to niemal same minarety, które zostały bardzo szybko odbudowane po wojnie. Dzielnica tętni życiem, mnóstwo kawiarnianych ogródków wypełniają turyści, jak i mieszkańcy, a z minaretów słychać zawodzenie muezinów. Mostar jest przeciwieństwem Sarajewa. Na każdym kroku widać zniszczenia wojenne. Duże wrażenie robi kamienny most przerzucony przez rzekę Neretwę oraz starówka z licznymi meczetami.

Dalej trasa podróży biegnie przez Chorwację wzdłuż Adriatyku. Życie turystyczne Chorwacji odbywa się wzdłuż morza i na ogromnej liczbie wysp. Z Bośni i Hercegowiny wjeżdżam do Dubrownika, którego starówka wpisana jest na listę UNESCO. To najpiękniejsze miasto, jakie widziałem w tym kraju. Zbudowane niemal w całości z kamienia. Zabytków jest tu bez liku: klasztory, kościoły, pałace oraz mury obronne, po których można obejść miasto dookoła. Minusem jest nadmierna ilość turystów. W ogóle ta część kraju, między Splitem a Dubrownikiem, jest najbardziej obleganą częścią Chorwacji. Jadąc tymi obszarami, dało się zauważyć ogromną rzeszę Polaków spędzających tutaj wakacje. Spotkałem tutaj po raz trzeci tę samą rodzinę. Jednak tym razem tylko kilka słów zamieniliśmy, bo oni wracali już do domu i troszeczkę się spieszyli. Niebywałe, że można spotkać te same osoby aż w trzech różnych krajach. Podążając w kierunku północno-zachodnim zwiedzałem kolejne miasta, takie jak: Split, Zadar, Rijeka i wiele innych. Ostatni kontakt z Adriatykiem to pobyt na półwyspie Istria i zwiedzanie zabytków Puli z jej charakterystycznym rzymskim amfiteatrem przypominającym do bólu rzymskie Colosseum. Po kilku dniach spędzonych w Chorwacji ponownie wróciłem do Bośni i Hercegowiny, a następnie wjechałem do Serbii.

Tutaj spotkałem naszych sąsiadów, trzech Słowaków, którzy zrobili na mnie piorunujące wrażenie. Bo oto rowerami właśnie dwóch z nich jechało do INDII!!!, a trzeci „tylko” do Istambułu. Ogromny szacunek. Spędziłem z nimi niemal dwa dni, przemierzając Serbię. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy. Wymiana adresami pewnie w tym pomoże.

Kolejny kraj, który odwiedziłem dwa razy, to wspaniała Rumunia. Podczas powrotu przemierzyłem jej zachodnie krańce. Pierwsza część wiodła wzdłuż Dunaju malowniczymi górami. Jeśli chodzi o zabytki, to dominują twierdze i ruiny budowli z różnych okresów historycznych, głównie rzymskie. Na brzegu Dunaju w skale wyrzeźbiono ogromną głowę Decebala, która ma 40 m wysokości i 25 m szerokości. Pomysł uwiecznienia ostatniego dackiego króla jest wzorowany na skalnych wizerunkach czterech najpopularniejszych prezydentów USA w Mount Rushmore. Druga część to droga monotonnymi równinami przez duże zatłoczone miasta (Timisoara, Arad, Oradea), nie mniej ciekawe.

Nieco już zmęczony wjechałem na Węgry. Dziwny to trochę kraj. Większą jego część przejechałem, łamiąc prawo, gdyż jechałem po drogach, gdzie nie wolno jeździć rowerem. Zakaz ruchu rowerem jest na większości dróg. Nikt jednak nie zwraca na to uwagi. Mijałem kilka razy policję i w ogóle nie reagowali. Są niby ścieżki rowerowe, ale ich stan często jest opłakany.

Gdy wjechałem na Słowację, to czuć było, że do Polski już rzut beretem, ale z drugiej strony smutek, że ta wspaniała przygoda powoli dobiega końca.

Następnego dnia przekraczałem granicę słowacko-polską z uśmiechem na twarzy. W Komańczy trafiłem na transgraniczny wyścig górski, który wygrał zawodnik z Puław. Zmęczony, ale bardzo szczęśliwy, 2 sierpnia powróciłem do domu. Tak oto w dużym skrócie wyglądała moja podróż po Bałkanach. Doświadczyłem mnóstwa przygód, emocji głównie pozytywnych. Spotkałem ludzi sympatycznych, pomocnych i otwartych na drugiego człowieka. Nawiązałem kilka nowych znajomości, które postaram się utrzymywać, co w przyszłości ułatwi podróżowanie.

Niewątpliwie promowałem także Polskę, Lubelszczyznę i Urzędów, zachęcając do przyjazdu.

Cała podróż trwała 60 dni, w ciągu których przejechałem 10 000 km, odwiedzając 12 krajów. Zrobione zdjęcia w jakimś stopniu obrazują ducha wyprawy. Obecnie galeria ze zdjęciami dostępna jest pod adresem: http://picasaweb.google.pl/bluesky1381. W niedalekiej przyszłości chcę uruchomić własną stronę internetową.

Przymierzam się również do zrobienia własnej koszulki. W tym celu poszukuję firm oraz osób prywatnych, które w zamian za wsparcie finansowe mogłyby umieścić swoje logo na owej koszulce. Osoby zainteresowane proszę o kontakt poprzez e-mail: bluesky13@o2.pl

Plany. Kolejną podróż w przyszłym roku chcę odbyć w Alpy (chociaż już tam byłem w zeszłym roku, ale pozostał duży niedosyt) oraz przemierzyć Włochy włącznie z Sycylią. W Alpach za główny cel stawiam sobie zdobycie słynnych przełęczy znanych z największych wyścigów kolarskich: Giro d’Italia (Passo Stelvio – 2757 m, Passo Fedaia 2057 m), Tour de France (Alpe d’Huez – 1815 m, Col du Galibier – 2645 m), Tour de Suisse (Furkapass – 2431 m, Nufenpass – 2478 m) i wiele innych pięknych, długich i o stromych podjazdach przełęczy. Poza górami we Włoszech chciałbym zwiedzić ciekawe miejsca, takie jak: Florencja czy Watykan.

Pozdrawiam,

bluesky




fot. W Grecji – najbardziej na południe wysuniętym punkcie wyprawy



fot. Spotkanie na trasie



fot. Na przełęczy w Alpach