Głos Ziemi Urzędowskiej 2010



Marian Surdacki

I spełnił się sen. Wspomnienie o Lechu Kaczyńskim

Gdyby nie to, co wydarzyło się rankiem 10 kwietnia 2010 r., zapewne nigdy bym tego tekstu nie napisał. Jego skreślenie podyktowała mi potrzeba sumienia i fakt, że miałem możliwość osobiście spotkać Pana Prezydenta Rzeczpospolitej, rozmawiać z Nim i spędzić wspólnie ponad dwie godziny czasu. Czuję się więc jako świadek historii, który w takiej chwili nie tylko powinien, ale ma obywatelski obowiązek przekazać swoje własne, prywatne odczucia, po części może subiektywne, bo przesiąknięte emocjonalnym stosunkiem do opisywanych wydarzeń. Tym niemniej, jako zawodowy badacz historii, starałem się zachować w swojej relacji właściwy mojej profesji obiektywizm i wierność opisywanych faktów.

Nigdy nie kryłem i krył nie będę, że śp. prezydent Rzeczpospolitej Lech Kaczyński był z wielu względów dla mnie Osobą bardzo bliską. Zawsze, od najmłodszego dzieciństwa fascynowała mnie polityka, choć nigdy formalnie się z nią nie wiązałem, nigdy nie należałem do żadnej partii. Wyrosłem w takim domu, w którym polityką się żyło na co dzień. Pomimo że wychowywałem się w czasach komunizmu, to jednak w gronie najbliższych obserwowałem autentyczne zainteresowanie historią i troskę o losy naszej ojczyzny. Już jako kilkulatek wiedziałem, że nie jest ona w pełni suwerenna, już wtedy poznałem tajemnicę Katynia. Z biegiem lat zadawałem sobie pytanie, kiedy doczekamy się ojczyzny prawdziwie wolnej, i choć wiedziałem, że musi to nastąpić, to jednak w jakiejś długiej, nieokreślonej perspektywie. W owych latach miałem już świadomość, że nic w historii nie jest wieczne, a wszystkie potęgi, systemy czy wielkie cywilizacje przemijają lub nawet gwałtownie upadają.

Od dziecka wzrastałem w atmosferze pryncypiów narodowych i patriotycznych, kultywowanych przez rodziców, w szczególności przez ojca, żołnierza Armii Krajowej i więźnia Zamku Lubelskiego. Wychowany byłem na wartościach II Rzeczypospolitej i legendzie marszałka Józefa Piłsudskiego. Choć w okresie międzywojennym mieliśmy przynajmniej kilkunastu wybitnych polityków, mężów stanu będących dla mnie wielkimi wzorcami, to jednak postać Marszałka, jego wizja państwa i patriotyzmu były mi zawsze najbliższe.

Od upadku komunizmu w 1989 r. minęło już dwadzieścia lat, a więc tyle ile trwała restytuowana po ponad stu latach niewoli ukochana, po części być może mitologizowana przeze mnie, prawdziwie niepodległa II Rzeczpospolita. Przez ostatnie dwie dekady śledziłem życie polityczne, i tak jak każdy Polak szukałem swoich bohaterów, wzorców osobowych, wybitnych mężów stanu, reprezentujących najwyższe wartości narodowe i patriotyczne, i podobne do moich poglądy. I mam taką, subiektywną, może nie do końca sprawiedliwą refleksję, że współczesne dwudziestolecie nie wydało tylu wybitnych osobowości, co czasy międzywojenne. Zapewne obecnych polityków sprawiedliwiej będzie można ocenić w przyszłości, z dłuższego dystansu czasowego.

Dla mnie w perspektywie ostatnich dwudziestu, a przynajmniej kilkunastu lat, jednym z najbardziej wyrazistych ludzi życia publiczno-politycznego, budzącym zaufanie, był zmarły tragicznie prezydent Lech Kaczyński. Zawsze widziałem w nim Człowieka odważnego, uczciwego, życzliwego ludziom, który wszelkie funkcje publiczne traktował jako bezinteresowną służbę społeczeństwu i ojczyźnie. Był wielkim patriotą, co przejawiało się w konsekwentnie prowadzonej polityce historycznej. Jej skutkiem i przejawem jest osobiste Jego dzieło – Muzeum Powstania Warszawskiego, propagowanie Święta Flagi Narodowej, czy konsekwentne dążenie do odkrycia prawdy „Golgoty Wschodu” – prawdy Katynia. W dużym stopniu to Jemu zawdzięczamy obserwowany wzrost świadomości narodowej i patriotyzmu, manifestowanego przez całe społeczeństwo, miliony Polaków, a co najważniejsze młodzież, w tragicznych dla narodu polskiego dniach. W moim odczuciu był Człowiekiem autentycznym i naturalnym, nie poddającym się modom, oczekiwaniom sondaży, daleko mu było do nagminnego u większości polityków konformizmu i koniunkturalizmu. Był konsekwentny w budowaniu Polski silnej, szanowanej w Europie, uważając, że tylko zdecydowana, nie wasalska postawa władz polskich w kontaktach i pertraktacjach z sąsiadami i partnerami europejskimi, może zapewnić ojczyźnie odpowiednio silną pozycję i rangę w polityce międzynarodowej oraz zjednać nam uznanie. Walczył bez kompleksów o godną Polskę, której pragnął nadać rangę i pozycję proporcjonalną do jej terytorium i stanu zaludnienia. Za to go szanowano w świecie, wbrew temu co sugerowały powszechnie nieprzychylne mu media i fałszywe autorytety. Świat Go docenił, oddając Mu hołd po śmierci. Prezydent USA Barack Obama podkreślił w swoim oświadczeniu, że Lech Kaczyński „był wybitnym mężem stanu, który odegrał kluczową rolę w ruchu Solidarności i był szeroko podziwiany w USA jako przywódca oddany sprawie postępu, wolności i ludzkiej godności”.

Nigdy nie patrzyłem na Prezydenta przez pryzmat Jego zewnętrznych atrybutów, urody, wzrostu, mało medialnego niekiedy wizerunku; oceniałem Go po dokonaniach, po Jego działalności w antykomunistycznej opozycji i Solidarności, pracy jako prezesa NIK, ministra sprawiedliwości, prezydenta Warszawy i wreszcie prezydenta Polski. Z godnością i dostojeństwem reprezentował Majestat Rzeczypospolitej, nie oczekując za to poklasku, ni sławy. Dla Niego liczyła się służba, sprawiedliwość, umiłowanie ojczyzny, wartość rodziny, godność człowieka, zwłaszcza tego najsłabszego, co tak zdecydowanie wyrażało się w Jego idei solidaryzmu społecznego. Dochował wierności etosowi Solidarności, dlatego tak mocno głosił ideę Polski solidarnej, w której godne miejsce mogli znaleźć ludzie najubożsi, często odrzuceni, zmarginalizowani i często nie dostrzegani przez sprawujących władzę. Marzył o budowie jeszcze lepszej Polski, IV Rzeczpospolitej, tak wyszydzanej i zohydzanej przez sporą część społeczeństwa. Bliska mu była idea i koncepcja lansowana już przez Piłsudskiego, wizja Polski Jagiellońskiej, opierającej swoją politykę o byłe republiki radzieckie – państwa nadbałtyckie, Ukrainę oraz Gruzję. I prawie mu się to udało, gdyż przywódcy wszystkich tych państw stali się jego najbliższymi przyjaciółmi, tak politycznymi, jak i osobistymi.

Moją sympatię i uznanie prof. Lech Kaczyński zdobył przede wszystkim w trakcie sprawowania funkcji ministra sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka (2000–2001) i podczas prezydentury warszawskiej. Bliskie stały mi się Jego działania na rzecz walki z korupcją, niesprawiedliwością i przestępczością oraz utrwalania wartości patriotycznych i rozbudzania w społeczeństwie tożsamości narodowej. Już wtedy imponowała mi Jego walka o pamięć i prawdę historyczną, które, jak stwierdził na pogrzebie Prezydenta obecny przewodniczący Solidarności Janusz Śniadek, ważniejsze są od wszelkich katastrof. Kochając bohaterów Armii Krajowej, powstania warszawskiego i męczenników katyńskich, pokazywał i przypominał, co znaczy być Polakiem.

Jako Polak uważam, że należy szanować wszystkich prezydentów Rzeczpospolitej, wybranych w warunkach demokracji i w wolnych wyborach. Są oni bowiem reprezentantami narodu, uosabiającymi majestat ojczyzny. Profesor Lech Kaczyński był mi jednak szczególnie bliski i traktowałem go jako mojego Prezydenta. Toteż, kiedy rozpoczęta wiosną 2005 r., trwająca około roku procedura przyznawania mi najwyższego tytułu naukowego profesora opóźniała się, w ogóle się tym nie martwiłem. Wręcz odwrotnie, marzyłem, by tak zaszczytny dla mnie tytuł otrzymać właśnie z rąk dopiero co zaprzysiężonego, nowego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Bardzo chciałem Go kiedyś spotkać i osobiście wyrazić satysfakcję, że reprezentuje nasz kraj, w tym również moje wartości i nadzieje. W pierwszych dniach czerwca 2006 r. otrzymałem z kancelarii prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej zaproszenie na wręczenie nominacji profesorskich w dniu 20 czerwca o godz. 13.

Z niecierpliwością oczekiwałem na ten dzień. Wielkie było moje zaskoczenie, gdy 14 czerwca rano zadzwonił do mnie telefon, a rozmówca, przedstawiając się jako pracownik kancelarii prezydenta (nie pamiętam nazwiska), zadał pytanie, czy na pewno przybędę na ceremonię wręczenia tytułów profesorskich. Oczywiście stwierdziłem, że przyjadę. Wtedy padła prośba, abym w imieniu ponad dziewięćdziesięciu nowych profesorów z całej Polski z różnych dyscyplin naukowych, przemówił i wyraził podziękowanie Panu Prezydentowi za nominacje. Byłem zaszokowany, bo nigdy się tego nie spodziewałem. Zaskoczenie i onieśmielenie, a także obawa przed wielką odpowiedzialnością spowodowały, że dyplomatycznie odmówiłem. Tłumaczyłem, że znajdzie się zapewne wiele godniejszych i starszych ode mnie wiekiem osób, które mogłyby to lepiej uczynić. Mój rozmówca był nieprzejednany i bardzo naciskał, twierdząc, że zostałem już wybrany, a decyzja zapadła wcześniej w środowisku prezydenckim. Zapewne, gdyby od razu powiedział o co chodzi, to tak zdecydowanie nie potwierdziłbym swego przyjazdu do Warszawy. Rozmowa trwała około pięciu minut. Zrozumiałem, że dalsze wymówki nie mają sensu, więc wyraziłem zgodę. Uświadomiłem sobie, że jest to widocznie wyrok Opatrzności, bo przecież wcześniej wiele bym oddał za takie wyróżnienie i zaszczyt. Pomyślałem, że oprócz oficjalnego zagajenia, podzielę się z Prezydentem osobistymi refleksjami i powiem co czuję i co o Nim myślę. Nurtowało mnie tylko pytanie, dlaczego to ja zostałem wybrany i kto o tym zdecydował. Na to pytanie już nigdy nie uzyskam odpowiedzi, zostanie ono wieczną tajemnicą.

Przez kilka dni myślałem, co powiedzieć pierwszej, najważniejszej osobie w państwie. Przygotowawszy krótki tekst wystąpienia, rano 20 czerwca 2006 r. wyruszyłem razem z żoną Ewą i dwójką dzieci – Gabrielem oraz Faustyną – do Warszawy, chociaż zaproszenie uwzględniało tylko jedną osobę towarzyszącą. Przez kilka minut przekonywałem straż prezydencką, by wpuścili dwie dodatkowe osoby. Strażników zmiękczył ostatecznie argument, że to ja zostałem oddelegowany do przemówienia.

Ceremonia odbyła się w reprezentacyjnej Sali Kolumnowej Pałacu Prezydenckiego. Po ustawieniu z jednej strony w porządku alfabetycznym profesorów, a z drugiej rodzin im towarzyszących, przedstawiono porządek uroczystości. Każdy wyczytywany miał po kolei podchodzić do Prezydenta po odbiór dyplomu. Następnie miały nastąpić oficjalne przemówienia. Ogłoszono, że są dwie mównice: jedna, z której głos zabiorę między innymi ja, oraz druga z napisem „Prezydent Rzeczpospolitej”, z której przemówi Głowa Państwa. Po wręczeniu dyplomów, któremu towarzyszył prezydencki uścisk dłoni każdemu z nominowanych, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, zostałem wezwany do wystąpienia. Przeżegnawszy się w duchu dla dodania sobie odwagi, z pełną energią pomaszerowałem do mównicy. Choć w zanadrzu miałem spisaną treść przemówienia, to jednak udało mi się go wygłosić bez jednego choćby zerknięcia na kartkę. Zwracając się i spoglądając w stronę Prezydenta widziałem Jego sympatię, aprobatę i zadowolenie, manifestowane ciągłym uśmiechem (co widać na zdjęciu obok). To jeszcze bardziej dodawało mi pewności i wiary, że to co mówię jest akceptowane. Na zakończenie wypowiedziałem zdanie: „Życzę dużo zdrowia i pomyślności oraz owocnej służby na rzecz naszej ojczyzny IV Rzeczypospolitej” [tekst mojego przemówienia do prezydenta Lecha Kaczyńskiego publikowany był w całości w „Głosie Ziemi Urzędowskiej” 2006, s. 54–56]. Gdy zwróciłem się do Niego z tymi słowami, patrząc Mu prosto w twarz, szeroko się uśmiechnął i skinął mi ręką. Ta scena i ten gest stoją mi przed oczyma do dzisiaj i nigdy ich nie zapomnę.

Przez kilka dni rozważałem, czy użyć w swoim wystąpieniu terminu IV Rzeczpospolita, której koncepcja była tak bliska Prezydentowi, nie kryję, że również mnie. Miałem świadomość, że hasło to nie we wszystkich środowiskach cieszyło się poparciem. A już na pewno, że nie będzie powszechnie akceptowane w kręgu akademickim, również wśród dopiero co nominowanych moich kolegów – profesorów. Wszak w ich imieniu przemawiałem. Zdecydowałem się jednak, zgodnie z sumieniem je wypowiedzieć; a nie było to łatwe i proste, bo w ostatnich latach sprzeniewierzało się wykreowanemu w mediach modelowi poprawności politycznej. Publiczne popieranie idei IV Rzeczypospolitej wymagało odwagi cywilnej. Wyrażając jednak szczerze swoje przekonania, poczułem, że zrobiłem tym Panu Prezydentowi radość, który, krótko dziękując mi za słowa, sam przystąpił do wygłoszenia przemówienia. Mówił bardzo swobodnie na temat nauki, całkowicie z pamięci, przez około piętnaście minut.

Po tym nastąpiła część nieoficjalna, z symbolicznym poczęstunkiem w formie szwedzkiego stołu, w czasie której Prezydent okazał się bardzo dyspozycyjny dla wszystkich swoich gości. Bez zbytnich namów ustawiał się do pamiątkowych zdjęć z rodzinami profesorów, dał niemal sobą kierować. Zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen, bardzo uprzejmy, ciepły i bezpośredni w kontakcie, bez przerwy się uśmiechał, a każdą z kobiet witał pocałowaniem w rękę. Z tej przychylności skorzystałem również ja i moja rodzina. Rozmawiał z moją żoną, która powiedziała, że „bardzo rozumieliśmy się z Prezydentem”. Ja natomiast zwierzyłem się Panu Prezydentowi, że jest „moim Prezydentem”, przeze mnie podziwianym i szanowanym. Nie pamiętam co odpowiedział, ale wiem, że były to słowa bardzo znaczące. Po tym spotkaniu stał mi się jeszcze bliższy, a świadomość, że jest bardzo ciepłym, dobrym człowiekiem, tak niesprawiedliwie przez wielu ocenianym, sprawiała mi przez lata duży dyskomfort. Miałem poczucie jakiejś totalnej niesprawiedliwości w stosunku do człowieka, który na to nie zasłużył.

Dzięki temu wydarzeniu uświadomiłem sobie, że byłem świadkiem historii, o której zobowiązany jestem opowiedzieć, a przez to ją odkłamać. Prezydent, którego zobaczyłem i poznałem, zupełnie nie przystawał do swojego wizerunku ukazywanego na srebrnym ekranie, na falach eteru czy na forach internetowych. Świadczą też o tym zamieszczone, nie pozowane fotografie, stanowiące dziś dla mnie rodzaj bezcennego talizmanu, oddające obraz rzeczywistego Prezydenta – człowieka uśmiechniętego, łagodnego, ciepłego, przyjaznego ludziom. Takim był naprawdę i takim Go zapamiętałem. Czy był człowiekiem nieskazitelnym? Na pewno nie. Ale czy tacy ludzie w ogóle są?

A teraz pewne wyjaśnienie. Otóż w czasie wygłaszania swoich myśli, zapewne z emocji, wbrew wcześniejszym instrukcjom, pomyliłem mównicę. Podszedłem do prezydenckiej i z niej przemawiałem. Całe szczęście, że w czasie mowy nie byłem tego świadomy, choć zauważyli to zapewne wszyscy, również Prezydent. Później moja żona powiedziała, że ochrona próbowała interweniować, lecz Prezydent szeptem odwiódł ją od tego zamiaru i pozwolił mi mówić z Jemu należnego miejsca. Zrobił to tak subtelnie i dyskretnie, iż o tym fakcie dowiedziałem się dopiero w czasie bezpośredniej rozmowy z prof. Lechem Kaczyńskim. Moja żona zapytała Go, czy często zdarzają się takie pomyłki, jaką sprokurował jej mąż? Odpowiedział, że „tego typu to nie” (był to jednak dopiero szósty miesiąc Jego prezydentury). Wcześniej rozmawiałem z jednym z ministrów w gabinecie Prezydenta, Januszem Kownackim. Sam do mnie podszedł i pogratulował przemówienia, podkreślając, iż zamiana mównicy dodała mu kolorytu i atmosfery. Gdy się zreflektowałem, co się stało, poczułem się bardzo nieswojo. Mój rozmówca z humorem, dowcipnie skonkludował tę sytuację, rzekłszy: „A może to jakiś znak, może to przeznaczenie. W razie czego proszę pamiętać, że ja pierwszy to panu powiedziałem”. Wtedy też spotkałem ówczesnego ministra spraw wewnętrznych i administracji Ludwika Dorna. Z nim też zamieniłem kilka zdań, dziękując mu za służbę naszej ojczyźnie.

Minęły prawie cztery lata od tak wielkiego, a może najważniejszego, w perspektywie tego co dokonało się w ostatnich dniach, wydarzenia i spotkania mojego życia. W tym czasie obserwowałem działania, sukcesy i porażki Prezydenta, widziałem z jakim trudem znosi okazywaną mu niewdzięczność ze strony dużej części rodaków. Odnosiłem wrażenie, że jest bardzo nie rozumiany za swój swego rodzaju polityczny romantyzm i umiłowanie staropolskiej tradycji, co pojmowano jako zaściankowość i konserwatyzm. Było mi go żal, miałem poczucie, że w głębi cierpi. Bałem się, że zbliżające się wybory mogą stać się dla Niego zbyt ryzykownym wyzwaniem, które w obliczu nieprzychylnej mu opinii publicznej przyniosą Mu kolejne rozczarowanie i upokorzenie. Choć bardzo życzyłem Mu sukcesu wyborczego i szczerze w niego wierzyłem, to w skrytości ducha myślałem, że może lepiej byłoby dla Niego, gdyby z jakiejś honorowej przyczyny nie wziął w nich udziału. Myślałem tak na dziewięć godzin przed Jego tragiczną śmiercią, która uniemożliwiła mu współzawodnictwo o reelekcję. Takie refleksje nawiedzały mnie w piątek 9 kwietnia około północy, gdy analizowałem ostatni sondaż internetowy ukazujący wyraźne zmniejszenie się różnic w punktach sondażowych między dwoma najpoważniejszymi pretendentami do nowej prezydentury. Gdy po kilku godzinach obudziłem się w sobotę rano i włączyłem telewizor, uświadomiłem sobie, że spełniły się moje wczorajsze koszmarne myśli i spełnił się bezsensowny, czarny sen. Prezydent wycofał się z wyborów w najbardziej honorowy sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić. Jakże inny był sen wcześniejszy, sprzed kilku lat, który spełniając się pozwolił mi osobiście poznać Postać dla mnie już legendarną i majestatyczną, dzisiaj spoczywającą wraz z małżonką Marią w Panteonie i Mauzoleum Narodowym na Wawelu wśród najwybitniejszych synów ojczyzny, w sąsiedztwie tak bliskiego Mu wskrzesiciela państwa polskiego Józefa Piłsudskiego. Odtąd jeszcze chętniej będę odwiedzał królewski Wawel, bo wśród polskich monarchów, wielkich wieszczy i bohaterów narodowych, otoczonych legendą, o których czytałem w podręcznikach, spoczywa również Ten, z którym osobiście rozmawiałem i kilkakrotnie ściskałem mu dłoń. Jestem też dumny, że to On odznaczył mnie 16 listopada 2006 r. Srebrnym Krzyżem Zasługi Prezydenta Rzeczypospolitej.

Życie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego było heroiczne i zarazem tragiczne, nie tylko ze względu na sposób i okoliczności Jego odejścia z tego świata. Kochał prawdę i zawsze o nią walczył, za nią zginął, a zginął tak jak żył. „Całe Jego życie było drogą do Katynia”. „Żył dla Katynia i dla niego zginął”. Profesor Zbigniew Brzeziński powiedział, że ostatnia podróż Prezydenta i kilkudziesięciu towarzyszących mu polskich patriotów była „pielgrzymką do niepodległości, prawdy i pojednania”. Wszyscy oni jechali tam, by dać świadectwo prawdzie na ziemi katyńskiej – symbolu gehenny narodu polskiego. To oni pokazali światu, jaka jest prawda, a przez swój tragiczny finał osiągnęli to, co nie było możliwe nawet w marzeniach. Dali nadzieję, jeśli nie na pojednanie, to przynajmniej na zbliżenie z narodem rosyjskim. Chciałbym, aby niespodziewana i trudna do zrozumienia śmierć Prezydenta i jego towarzyszy w tak znaczącym dla Polaków miejscu wydała większe owoce niż te, które mogliby osiągnąć, gdyby Pan Bóg nie powołał ich do siebie. Obym się nie mylił, ale mam wrażenie, że już żyjemy w trochę innej Polsce. Tak czy inaczej, jesteśmy świadkami narodzin nowej legendy, a słowo Katyń przybrało od tej pory podwójną symbolikę.

*

Pisząc o prezydencie Rzeczpospolitej Lechu Kaczyńskim, pragnę też upamiętnić i oddać hołd wszystkim 96 osobom, tragicznie poległym w katastrofie pod Smoleńskiem. Wszyscy oni stali się dla nas bohaterami. Większość z nich była wybitnymi postaciami polityki, Kościoła, wojska i w ogóle życia publicznego. Wśród ofiar spod Smoleńska są też dwaj moi Koledzy.

Pierwszy to ksiądz prałat Bronisław Gostomski – duszpasterz środowisk polonijnych, kierownik do spraw kombatantów w Wielkiej Brytanii i przedstawiciel Rodzin Katyńskich, kapelan Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. W latach 1977–1979 uczestniczyliśmy razem we wspólnym seminarium magisterskim z historii prowadzonym przez śp. prof. Stanisława Litaka.

Drugi to Janusz Krupski – kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych przy Prezydencie RP. Był absolwentem historii KUL, znanym opozycjonistą, założycielem podziemnego pisma „Spotkania”. Jako starszy kolega, w czasach studenckich był dla nas niekwestionowanym autorytetem moralnym. Na początku lat 80. zastępował mnie w prowadzeniu zajęć historycznych podczas moich wyjazdów do Włoch. Prześladowany za działalność polityczną, został w 1983 r. uprowadzony przez grupę operacyjną Grzegorza Piotrowskiego (zabójcy ks. Jerzego Popiełuszki), wywieziony do Kampinosu, oblany substancjami żrącymi i tam porzucony. Cudem uniknął wtedy śmierci. Osierocił siedmioro dzieci i żonę Joannę z Puzynów – moją koleżankę z pierwszych lat pracy w Instytucie Pedagogiki KUL.

Lublin, 17–18 kwietnia 2010 r.




fot. Przyjacielska rozmowa dwóch profesorów: Surdackiego i Kaczyńskiego



fot. Prezydent Lech Kaczyński uśmiecha się do świeżo nominowanego prof. Mariana Surdackiego wygłaszającego przemówienie





fot. Pamiątkowe zdjęcia rodziny Surdackich z prezydentem Lechem Kaczyńskim – Ewa i Marian Surdaccy (fot. z lewej) oraz ich dzieci Faustyna i Gabriel