Głos Ziemi Urzędowskiej 2010


Albert Musiał

Trochę wspomnień...

W końcu nadszedł ów zimowy, grudniowy dzień, kiedy mnie i moją rodzinę także wywieziono do tzw. Durchgangslager – obozu przejściowego przy ulicy Bałtyckiej w Poznaniu, gdzie znajdowały się stare baraki – dawne magazyny wojskowe nie nadające się do przebywania tam ludzi. Tam właśnie urządzono obóz. Oddziały SS i policji przywiozły w tym właśnie dniu ok. 300 osób, których bez uprzedzenia w ciągu kilkunastu minut wysiedlono, pozostawiając im tylko co nieco, a zabierając całą biżuterię, kosztowności i pieniądze. W krawacie zaszytych miałem 20 marek, cały mój majątek.

Gdy bramę obozu zamknięto za nami i załatwiono w biurze formalności rejestracyjne, zwróciłem się do eskortującego nas żandarma – pełen oczekiwania: „Czy długo pozostaniemy tutaj?”. Usłyszałem tylko cyniczne „Maul halten!” (Zamknij pysk!). Więc zamilkłem i wyjrzałem oknem. Na dworze potęgował się mróz i szalała śnieżyca. Jacyś ludzie z wiadrami snuli się wzdłuż baraków. Jeszcze w pełni nie zdawałem sobie sprawy, że znalazłem się w obozie jako jeden z wielu tysięcy poznaniaków, wysiedlonych z własnych mieszkań, warsztatów, sklepów – ofiara realizacji hitlerowskich planów natychmiastowego „zgermanizowania” zagrabionych terytoriów zachodniej Polski, przyłączonych do „tysiącletniej” Rzeszy dekretem Adolfa Hitlera z 8 października 1939 r. Siepacze hitlerowscy działali szybko, zgodnie i konsekwentnie. W dniu 5 listopada 1939 r. oddziały SS i policji przywiozły do obozu 250 osób, a w końcu grudnia (cytuję za Stanisławem Nawrockim) było nas już około 5000 wysiedlonych.

Z kancelarii obozu przeprowadzono nas do baraku z cementową posadzką, na której walały się resztki starej, zgniłej słomy. Ledwo wyszedł strażnik, usłyszałem znajomy głos: „Kolego Musiał, pozwólcie na chwilę do mnie!”. Pośród podnieconego tłumu wysiedlonych usiłowałem wypatrzeć znajomą twarz. Wytężyłem wzrok, żeby ze zdumieniem stwierdzić, że słuch mnie nie myli. Naprawdę to on, dobry, kochany profesor Leon Kandziora – ostatni inspektor szkolny na miasto Poznań. Jak bardzo się zmienił. Twarz szczupła, wymizerowana, rozpalona gorączką. Ciężko chory człowiek leżał na barłogu, obok żona i czworo dzieci. Najmłodsze liczyło zaledwie kilka miesięcy życia. Inspektor przeprosił mnie, że nie może wstać na powitanie, ponieważ jest bardzo osłabiony i boli go serce i głowa. „Co zamierzają zrobić z nami?” – takie pytanie zadał inspektor przed oczekującą go ostatnią w swoim życiu podróżą. Jeszcze tej nocy uchwaliliśmy trzymać się razem i możliwie najbliższym transportem wyjechać do utworzonej w tym czasie tzw. Generalnej Guberni. Innej rady nie znalazłem. Starać się o pozostanie w Poznaniu i żyć w obozie przez dłuższy czas czy wyjechać do GG? Nikt z nas nie był świadomy tego, co go może czekać tutaj lub w GG, chociaż każdy miał nadzieję przetrwania wojny w możliwie znośnych warunkach. Inspektor znowu poczuł się źle. „Czy przeżyjemy?”. „W Poznaniu nie” – odpowiedziałem i wyjaśniłem sytuację. Urzęduje tutaj osławiony szef służby bezpieczeństwa, SS Sturmbannführer Albert Happ, organizator Specjalnego Sztabu do Spraw Wysiedlenia Polaków i Żydów, podległy szefowi policji i SS Heinrichowi Himmlerowi, tak znanemu komisarzowi Rzeszy do spraw umacniania niemczyzny. Jest Artur Greiser, namiestnik Rzeszy w Wielkopolsce, dalej Wilhelm Hoppe, dowódca poznańskiej policji i SS, i Albert Lerichsweiler, kierownik Specjalnego Sztabu do Spraw Rozmieszczenia Niemców Bałtyckich. Szkoły polskie były nieczynne. Nie było więc mowy o przetrwaniu w obozie. Zresztą komendant obozu SS – Hauptsturmführer Saurer nie przebiera w środkach. Obóz liczył już około 5000 osób i pękał w szwach. Transportów przybywało z każdym dniem.

Ażeby mieć całkowitą pewność działania, udałem się do obywatela Bolesława Jeżykiewicza, pełniącego funkcję starszego obozowego. Bowiem w obozie działał złożony z wysiedleńców samorząd zajmujący się sprawami bytowo-gospodarczymi. Na jego czele stał tzw. starszy obozowy, podległy komendantowi, zobowiązany do wykonania wszystkich rozkazów komendanta. Starszy obozowy uważnie mnie wysłuchawszy, poradził wyjazd pierwszym rannym transportem. Wymagał tego stan chorego inspektora, który był bardzo ciężki, a ze względu na panującą w obozie grypę, biegunkę oraz nędzne wyżywienie składające się z cienkiej, zbożowej i bez cukru kawy, ćwiartki kilowego chleba na śniadanie i kolację, a na obiad z zupy gotowanej z brukwi, kapusty lub kaszy, dużo ludzi zmarło. Mowy więc nie było o pozostaniu z chorym człowiekiem. Z drugiej strony, nikt z nas nie był świadomy tego, co go może czekać w GG, chociaż każdy miał nadzieję przetrwania wojny w możliwie znośnych warunkach. Ze względu na stan chorego i brak jakiejkolwiek opieki lekarskiej dalszy pobyt w obozie nie był wskazany. Również wiadomo było, że hitlerowscy nauczyciele w Poznaniu czyhali na życie inspektora za urzędowe ich zwolnienie krótko przed działaniami wojennymi. Zaniepokojenie inspektora wzrastało z każdą godziną.

Rano dobiegło nawoływanie: „Przygotować się do transportu!”. Zabraliśmy nasz ubogi bagaż, który jednak jeszcze raz został poddany gruntownej kontroli, a co cenniejsze (złote obrączki) zrabowano bez pardonu. Ulokowano nas w nieogrzewanym pociągu. Inspektor Kandziora czuł się coraz gorzej.

Łykał proszki od bólu głowy w nieprawdopodobnej wprost ilości. Starałem się go podnieść na duchu. Opowiadaliśmy dużo i z optymizmem. Nie przypominam sobie, abym poznał lepszego rozmówcę. Podróż trwała trzy doby! Postanowiliśmy pracować w swoim zawodzie. Stopniowo ubywało pasażerów, których lokowano w poszczególnych miejscowościach na trasie Lublin–Kraśnik. Wreszcie i nas wyrzucono z pociągu na stacji Kraśnik. Wówczas zajęli się nami mieszkańcy Urzędowa, małej osady odległej 16 km od dworca kolejowego.

Inspektora, jego i moją rodzinę udało się ulokować w furmance. Ja i inni, udaliśmy się pieszo do miejsca naszego przyszłego pobytu. Mróz panował siarczysty, poniżej –30°C. Grudzień 1939 roku był wyjątkowo srogi. A jednak byliśmy szczęśliwi. Niemcy w tym okresie jeszcze nie zdołali w pełni wyryć na ziemi lubelskiej swego piętna. Nie widać było na wsi niemieckich mundurów. W Urzędowie polskie napisy – wszystko to mogło początkowo sprawiać wrażenie pewnego ładu i spokoju. Umieszczono nas we wsi Bęczyn pod Urzędowem. Mnie u młynarza Chęcińskiego, a kolegę Kandziorę u jednego z zamożniejszych gospodarzy, nazwiskiem Wyrostek. W ten czas właśnie inspektor poprosił mnie o zajęcie się jego dziećmi – dorodną licealistką Marysią, młodszą jej siostrą Terenią i synem Stanisławem, uczniem V klasy szkoły podstawowej. Inspektor, zdawało się, że powraca do sił. Mówił o przyszłej pracy po zakończeniu wojny, poruszał różne tematy nurtujące nauczycieli, problemy ważne dla oświaty.

Mimo pozorów organizacji życia publicznego, normalne szkolnictwo średnie nie działało. Młodzież tych szkół cierpliwie czekała na otwarcie swych uczelni. Daremnie! Stąd pomysł zebrania młodzieży w grupy samodzielnie i potajemnie się uczącej. Sądziłem, że inspektor w końcu wyzdrowieje i jakoś sobie poradzimy. Niestety, stało się inaczej. Inspektor nie doczekał nawet świąt Bożego Narodzenia 1939 roku. W ostatnich dniach jego życia byliśmy prawie nierozłączni. Z jego polecenia rozpoczęliśmy potajemną pracę pedagogiczną. Uczyłem wspólnie z moją żoną Eugenią, która przygotowywała młodzież z historii, języka polskiego, geografii i łaciny. Chcąc omówić dalszą organizację tajnego nauczania, udałem się jak zwykle do inspektora. Był to dzień wigilijny. Wszedłszy do izby, przeraziłem się, i z przygnębiającym uczuciem niepokoju patrzyłem na powolne konanie, zgoła nagłe, ostatniego inspektora szkolnego na miasto Poznań. Wszyscy obecni płakali coraz głośniej, zbiegli się gospodarze, a ja stałem nieruchomo, spoglądając na siebie a potem na wszystkich wokoło, jak gdyby czekając jeszcze na coś, co było złudzeniem nadziei. Inspektor prof. Leon Kandziora zakończył swoje pracowite, tragiczne życie. Z wysiedlonych na Bęczynie był pierwszą ofiarą hitlerowskiego faszyzmu. Zaledwie kilka dni cieszył się względną swobodą i nadzieją powrotu do Poznania, w pełnej uroku wsi lubelskiej. Zgasł nagle, młodo, w sile wieku męskiego.

Trzeciego dnia, zaraz po świętach, odbył się pogrzeb zmarłego na koszt gminy Urzędów. Było to na miejscowe stosunki wydarzeniem wyjątkowym oraz okazją do zamanifestowania najgłębszych uczuć patriotycznych mieszkańców wsi i wysiedlonych. Trumnę na swych barkach nieśli najpoważniejsi gospodarze ubrani w zimowe stroje regionalne. Pochowano go na cmentarzu w Urzędowie. Świeciło ostre grudniowe słońce. Mimo że powietrze było lodowate, zdawało się, że nikt nie odczuwa obezwładniającego chłodu. Kiedy trumnę ze zwłokami inspektora Kandziory złożono do grobu, miejscowy – już nieżyjący – proboszcz jako pierwszy wygłosił piękne, okolicznościowe, patriotyczne przemówienie. Po nim wysłuchaliśmy przemówień przedstawicieli miejscowego społeczeństwa i nas, wysiedlonych. Czas mijał i trumnę pokryto ziemią. Wściekłość na Niemców hitlerowskich, sprawców naszej tragedii, przeistoczyła się w iskrzący ból, życiodajny ból, który zrodził myśl kontynuowania tajnego nauczania, inicjatywy zmarłego. W tej chwili była to zrozumiała, ogromna mądrość, prawda ostateczna i jedyna nasza zemsta. I tak też się stało.

Po pogrzebie inspektora zorganizowaliśmy pierwsze przygotowawcze kursy dla gimnazjum, uczyliśmy za strawę, mieszkanie i dobre słowo. Tak więc ostatni inspektor szkolny na miasto Poznań stał się jednym z pierwszych inicjatorów tajnego nauczania na dalekiej wsi lubelskiej.

W tym czasie napisałem podanie do Urzędu Gubernatora w Lublinie z prośbą o nadanie mi posady nauczycielskiej. W odpowiedzi otrzymałem kartkę z wezwaniem stawienia się w wydziale oświaty. Zdziwiony pojechałem do Lublina, gdzie przyjął mnie czarno umundurowany gestapowiec kierujący oświatą w województwie. Ponieważ z mojego życiorysu wynikało, że urodziłem się w Niemczech i wychowałem w Berlinie, że ukończyłem królewską preparandę, uważał za wskazane poddać mnie egzaminowi z literatury niemieckiej. Po godzinnej, prawie że towarzyskiej rozmowie stwierdził, że jestem odpowiednim kandydatem na kierownika niemieckiej szkoły powszechnej w Lublinie. Przyobiecał 3-pokojowe umeblowane mieszkanie i karty żywnościowe dla Niemców. Jedyny warunek to podpisanie „Volkslisty”. Odmówiłem, stwierdzając, że czuję się Polakiem i proszę o posadę w polskiej szkole. Twarz Niemca zmieniła się – nagle stała się purpurowoczerwona. Szorstkim głosem oznajmił, że odpowiedź wyśle pocztą. Szczęśliwie wydostałem się na zewnątrz gmachu i powróciłem do domu. Po tygodniu nadeszła odpowiedź: „Sie konnen an einer polnischen Volksschule nicht beschaftigt werden.” (Nie wolno zatrudnić Pana w polskiej szkole powszechnej). To nic – pomyślałem, i tak nie zginę. Zajmiemy się tajnym nauczaniem.

Organizacja, trafiając na podatny grunt, rozwijała się stosunkowo szybko. Kierownik szkoły w Urzędowie i późniejszy pierwszy inspektor w oswobodzonym powiecie kraśnickim Michał Pękalski energicznie ujął inicjatywę w swoje ręce i stale informował mnie i żonę o sytuacji w szkolnictwie, podkreślając konieczność kontynuowania akcji tajnego nauczania wbrew zarządzeniom okupanta i groźbie dotkliwych kar.

I tak zaczął się w naszym życiu okres pełen napięcia nerwowego, poświęcenia chwil wolnych od fizycznej pracy, żywej walki przeciwko okupantowi. Komplety jakie organizowaliśmy z żoną były małe, 2–4-osobowe, niemniej dawały świadectwo patriotyzmu młodzieży polskiej. Pamiętać przy tym należy, że wskutek powstania oddziałów partyzanckich przybrała na sile akcja gestapo. Tępiono bez litości ludzi organizujących ruch oporu, chociażby w formie nielegalnego nauczania młodzieży szkolnej. Stąd małe zespoły uczniowskie. Szczególne niebezpieczeństwo groziło ze strony niektórych Polaków – burmistrzów, wysiedleńców, mówiących po niemiecku i zaprzedanych Niemcom duszą i ciałem, wierzących w trwałość niemieckich rządów, w ich ostateczne, bezapelacyjne zwycięstwo. „Burmistrz” Urzędowa z 1940 roku, były robotnik rolny pracujący sezonowo w Niemczech, tak dalece był zaślepiony, że spowodował aresztowanie mnie przez miejscową żandarmerię. Groził mi Majdanek! Posterunek żandarmerii mieścił się w salce parafialnej i rekrutował się z ludzi pochodzących z Austrii. Tylko dzięki pomocy i interwencji proboszcza księdza Łazickiego zwolniono mnie z aresztu, pod warunkiem przeniesienia się do sąsiedniej gminy i objęcia posady tłumacza w Państwowym Nadleśnictwie Dzierzkowice.

Jesienią 1940 roku otrzymałem pracę z tytułem „Kanzleihilfe” (pomocnik kancelaryjny) w Nadleśnictwie Dzierzkowice. „Burmistrza” z Urzędowa wkrótce zlikwidowała partyzantka, po uprzednim kilkakrotnym ostrzeżeniu i wydaniu nań wyroku śmierci, za ciężkie, liczne przewinienia wobec miejscowych Polaków i Żydów.

Po rozmowach z nadleśniczym Włodzimierzem Zagrodzkim, wstąpiliśmy oboje z żoną do AK, żona w charakterze sanitariuszki, a ja zostałem mianowany szefem kontrwywiadu na Obwód 643 – Urzędów pod Kraśnikiem, Rejon III – Dzierzkowice. Ale to już oddzielna historia.

Poprzez nadleśniczego inż. Zagrodzkiego, który dobrze znał teren, ludzi i od dawna należał do konspiracji, mogliśmy działać nadal, oczywiście zachowując szczególną ostrożność. Bowiem niebezpieczeństwo dekonspiracji tym razem groziło ze strony „burmistrza” dzierzkowickiego, który w swym zaślepieniu nawet zniemczył swoje nazwisko Ratajczak na Rateitschak i wkrótce zasłynął z bestialskiego wprost znęcania się nad rolnikami nie mogącymi z tych czy innych powodów podołać ciężkim obowiązkom przymusowej dostawy żywca i produktów rolnych. Burmistrz Reteitschak nie miał do mnie zaufania, śledził pilnie – o ile to było możliwe – każdy mój krok, jednak z powodu mojej znakomitej wprost znajomości języka niemieckiego, pełnienia funkcji „Fonstdolmetschera” nie odważył się jawnie uderzyć we mnie. Udawał więc przychylnego nam gospodarza terenu, chcąc w sposób możliwie poufały a nawet serdeczny wydostać interesujące go dane o pracy, ludziach i personelu Nadleśnictwa.

Rozpoczęliśmy więc w Dzierzkowicach naszą pracę. Porozumiałem się z kierownikiem miejscowej szkoły ob. Gąsiorowskim, wspaniałym, doświadczonym pedagogiem, który był pełnomocnikiem i kierownikiem miejscowej Komisji Tajnego Nauczania. Pierwszymi uczniami byli między innymi: syn nadleśniczego Witold, Jurek Kotliński, Fredzio Chęciński i inni. Jurek jest teraz inżynierem konstruktorem, Witold leśnikiem, Fredzio ukończył Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Poznaniu i, niestety, zginął w katastrofie samochodowej. Inny uczeń – Tadeusz Kozakiewicz – został leśnikiem, po pełnym przygód życiu. Uczył się i należał do partyzantki. W końcu 1943 roku wziął ślub partyzancki – na którym byłem świadkiem – żeniąc się z Marią, córką zmarłego inspektora szkolnego Kandziory.

Różnie się życie układało. A jednak z przyjemnością wspominam czasy w Dzierzkowicach. Pewnego dnia zabrano ucznia Witolda, syna nadleśniczego Zagrodzkiego do tzw. Arbeitsdienst. Pracował w obozie w Nałęczowie. Rozpacz rodziców była ogromna. Na ich prośbę udałem się do Lublina, do samego komendanta Arbeitsdienstu na okręg lubelski. Był nim jakiś starszy pułkownik rezerwy. Przedstawiając sprawę w najczystszej niemczyźnie, starałem się przekonać go, że syn nadleśniczego jest niezbędnie potrzebny przy organizacji ścinki drzewa „fur die deutsche Wehrmacht”. Ale dopiero postawiona na biurku ponętna, litrowa butelka „Pfefferminz Likor Baczewski”, jędrna pachnąca słonina, świeżutkie apetyczne masło i kopa dużych jajek, stały się bardzo przekonywującym argumentem słuszności moich wywodów. Dary znikły błyskawicznie w czeluściach biurka pana Ubersta, a po chwili otrzymałem odpis rozkazu zwolnienia mojego ucznia z obozu! Po tygodniu Witold wrócił do domu, a wdzięczność jego rodziców była dla mnie wprost żenująca. I tak mijały lata. Niebezpieczeństwo dekonspiracji naszej działalności podziemnej istniało zawsze. Burmistrz Rateitschak szalał i w końcu przecenił swoje możliwości, za daleko posuwając swoje bestialstwa. Pamiętam dzień, kiedy spędzono gospodarzy zalegających z dostawą kontyngentów. Gospodarzy zebrano, a właściwie spędzono do miejscowej szkoły. Inicjatorem był sam burmistrz. W holu esesmani i żandarmi utworzyli szpaler. Wywołany gospodarz musiał przejść przez tzw. Spitzrutenlauf! Było to najzwyklejsze chłostanie kolbą karabinową biednego delikwenta. Bito i maltretowano ludzi. Do zalegających z dostawą kontyngentu należał również ojciec Witolda, nadleśniczy Zagrodzki i kilku robotników leśnych posiadających działki uprawnej ziemi. Oprawcy nie żartowali. Ofiary ich bestialstwa długo potem chorowały. Posadzka szkolnego korytarza zabarwiła się krwią. Podszedłem do komendanta ekipy i w obecności Rateitschaka jakoś tak umiałem przekonać Niemców o konieczności oszczędzania ludzi dla gospodarki leśnej, a więc również dla Wehrmachtu („...wir liefern doch Generatorholz fur die Gasmotore”), że wskazanych przeze mnie robotników leśnych z nadleśniczym na czele zwolniono. Burmistrz Rateitschak nigdy nie zrozumiał swej fałszywie podjętej roli. Skazany wyrokiem podziemia na karę śmierci, zginął w 1944 roku na szosie Budzyń–Kraśnik.

Wojna się skończyła, Niemcy skapitulowały. Oboje z żoną i dzieckiem wróciliśmy do Poznania, włączając się znowu do pracy. Ale już w innych, jakże szczęśliwych warunkach. To o czym marzyliśmy stało się rzeczywistością. Odtąd mogliśmy spokojnie patrzeć w przyszłość i serdecznie rozpamiętywać wspaniały przykład patriotycznego, solidarnego działania rodziców, młodzieży, całego społeczeństwa w bezprzykładnej i bezkompromisowej walce ze zbrodniczym najeźdźcą.