Kazimierz Cieślicki
Odpust w Urzędowie
(1918–1939 r.) – obrazek obyczajowy
Miasteczko Urzędów w okresie
międzywojennym było ośrodkiem wybitnie rolniczym o bardzo dobrej
glebie. Tradycyjnie już uprawiano tu cebulę i ogórki. Stąd
urzędowiacy w okolicy najbliżej Urzędowa byli przezywani
„cebularze”. Przemysłu nie było w ogóle.
Dopiero w 1937 r. rozpoczęły
się pierwsze prace koło budowy fabryki w ramach COP-u. Czyniono
to bardzo szybko (pieniądze brano gotowe z pożyczki
francuskiej). Tak, że we wrześniu 1939 roku dano już pierwszą
produkcję (amunicję).
Ale ten ośrodek przemysłowy powstał tuż
przed wojną i nie zdążył zaznaczyć swojego piętna na wyglądzie
miasteczka, jak i psychice jego mieszkańców.
Było to miasteczko, jakich wiele było
wtedy w Polsce, bez przemysłu, z licznym udziałem biedoty
żyjącej z byle czego, na skraju nędzy – z którego
miejscowe żydostwo wyciągało ostatnie soki. Handlu nie było również.
Kiedyś w przeszłości Urzędów miał prawo do 6 jarmarków w ciągu
roku. Jarmarki te odbywały się we wtorki, po pierwszej niedzieli
Postu, po Niedzieli Przewodniej, po Bożym Ciele, przed św.
Wawrzyńcem, po św. Łukaszu, po Niepokalanym Poczęciu Najświętszej
Marii Panny – używając starej nomenklatury na oznaczenie daty
jarmarków. Ale w ciągu wieków wojny, zarazy i przemarsze
wojsk swoich i obcych spowodowały zniszczenie i upadek
handlu. Jak już pisałem w pracy pod tytułem Żydzi urzędowscy
– wspomnienia o sąsiedztwie i zagładzie,
w okresie międzywojennym zarząd miasta próbował wskrzesić te
stare jarmarki. Przy pomocy dotacji chciał zachęcić miejscowych
i obcych kupców żydowskich, by wystawili swoje towary na
sprzedaż. Niestety, akcja ta nie udała się. W końcu jej
zaniechano. Odpust więc spełniał wówczas w pewnym sensie rolę
jarmarku.
Wspomniałem tu o psychice
mieszkańców Urzędowa, ich mentalności. Otóż trzeba wiedzieć, że do
czasu powstania w najbliższym rejonie fabryki w ramach
COP-u, społeczeństwo Urzędowa to byli ludzie od wieków zasiedziali
w miasteczku, których dziad i pradziad tu mieszkał. Rodziny
te były bardzo rozgałęzione, skoligacone i na dobrą sprawę można
powiedzieć, że cały Urzędów był jedną wielką rodziną, której
członkowie w ciągu wieków łączyli się w pary małżeńskie.
Gdyby w każdej rodzinie urzędowskiej, rodzinie starej, typowej
poszukać w rodowodzie – wyszło by na jaw, że każdy jest
każdemu krewny. Biskup Skarszewski w latach 1820–1832
zakazał zawierać związki małżeńskie między mieszkańcami Urzędowa, bo
z tych związków rodziły się dzieci kalekie. Było to
społeczeństwo wysoce zachowawcze. Typowe, stare i najczęstsze
nazwiska urzędowiaków, to: Gozdalski, Gajewski, Grabowski, Surdacki,
Goliński, Cieślicki, Grzebulski, Jacniacki, Wiąckowski, Jagiełło,
Żyszkiewicz i jeszcze kilka innych. Reszta – to już są
ludzie, którzy osiedli w Urzędowie względnie niedawno.
Była to społeczność zasiedziała,
skostniała. Dzieci swoje dość licznie wysyłająca na studia, ale sama
nie ruszająca się z Urzędowa nigdzie. Społeczność, która
chlubiła się dawną przeszłością swojego miasteczka, ale którą trudno
było rozruszać do konkretnych czynów. Oto tło, na które kładzie się
obrazek obyczajowy pod tytułem Odpust w Urzędowie.
Kościół w Urzędowie miał dwóch
patronów: św. Mikołaja i św. Otylię. W dniu 6 grudnia na
św. Mikołaja też niby był odpust. Ale to była zima. Kilka stopni
mrozu. I chociaż przyjechało paru „kramarzy” –
wystawców kramów z „cudeńkami”, ustawili je
szeregiem przed kościołem – to nie był odpust, a jego
namiastka. Było zimno, brak pątników swoich i obcych.
Prawdziwym odpustem były Zielone
Świątki – odpust, który trwał 2 dni. Tu dopiero wystąpił
w całej swej krasie i okazałości. Ale zaczynało się to dużo
wcześniej. W owym czasie rodzice nie dawali dzieciom pieniędzy
na każdą zachciankę, jak to jest teraz. Dziecko przez pół roku albo
i dłużej zbierało grosiki „na odpust”. Zbierałem tak
i ja. Gdy czasem mama mi dała 5 czy 10 gr. chowałem je z myślą,
że jak przyjdą Zielone Świątki to sobie coś za to kupię.
Na kilka dni przed odpustem zjeżdżały
do Urzędowa karuzele. Atrakcja nie lada. Wszystkie dzieci okoliczne
asystowały przy ich montażu. Karuzele te ustawiano na rynku, a nawet
na błoniu obok obecnego Domu Ludowego. W przeddzień odpustu
zaczęli zjeżdżać do Urzędowa „kramarze”. Byli to drobni
handlarze dewocjonaliami, zabawkami dziecięcymi i cukierkami
z najbliższej okolicy, Polacy. Żydzi podczas odpustu żadnego
udziału nie brali, nie uczestniczyli w nim. Kramarze stopniowo
zajmowali miejsce na rynku. W dniu odpustu cała południowa część
rynku była zajęta przez kramarzy. Tu kramy ustawione były w kilka
rzędów na całą jego szerokość. Trzeba przyznać, że wyglądało to
pięknie. Gdy kramarze rozłożyli w kramach te swoje „cudeńka”
– dewocjonalia, zabawki, świecidełka i inne błyskotki,
rynek mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Dla dzieci był to istny
raj. Godzinami wędrowaliśmy od kramu do kramu, oglądając owe cudeńka.
Północną część rynku zajmowały
chłopskie wozy, którymi to mieszkańcy okolicznych wsi przyjeżdżali na
odpust. Wśród nich pewne miejsce było wydzielone dla garncarzy
z Bęczyna. Garncarze ci przywozili swój towar na rynek. Pierwszy
dzień odpustu – Zielone Świątki – było to święto
religijne i handel wyrobami garncarskimi nie był wskazany. Ale
w drugi dzień odpustu urzędowscy garncarze rozkładali swoje
towary na ziemi i sprzedawali je miejscowej i zamiejscowej
ludności.
Potem zaczęli schodzić się do Urzędowa
„dziady”. O, dziady w okresie międzywojennym –
to był wielki społeczny problem! Nie wiem jak to było za czasów
niewoli rosyjskiej, „za cara”. Czytałem wprawdzie
w starych rocznikach gazet z czasów okupacji carskiej, że
wówczas dziady też byli. Ale w czasach międzywojennych,
w czasach mojego dzieciństwa, to był poważny problem. To była
plaga. Drzwi w domu nie zamykały się przed nimi. Wyglądało to
tak: wchodził do domu dziad (bez pukania) i na głos w progu
zaczynał odmawiać pacierz. Wtedy, jeśli był w domu ktoś starszy,
to on, jeśli nie to ja, mały chłopiec, sięgałem po chleb do szafy
i odkroiwszy kromkę chleba dawałem ją dziadowi. Ten, głośno
dziękując, wychodził z domu. Niedługo wchodził następny i dalej
powtarzało się to samo.
Co to byli za ludzie? Przeważnie
starcy, kalecy ale często próżniacy i wydrwigrosze. Groszowe
datki na wsi raczej się nie zdarzały. Polski chłop pieniędzy nie
miał. Przeważały datki w naturze: jajko, parę łyżek kaszy, mąki.
Dawny typowy dziad miał osobne torebki na każdy rodzaj żywności, do
których te mąki i kasze wsypywał. Ale przeważnie było tak, że
dziad uzbierawszy worek chleba niósł go do Żyda, który go kupował za
grosze jako żywność dla konia. A dziad z pustym workiem
rozpoczynał obchód od nowa.
W owym czasie w miastach było
podobno jeszcze inaczej. Tu nieroby, „bezrobotni” na
żebrach dostawali po parę groszy. Gdy uzbierali dostateczną ich
ilość, kupowali wódkę i pili. Gdy wódkę wypili – szli
dalej żebrać. A było i tak, że taki żebrak dostał kawałek chleba
z masłem. Podziękował i wyszedł z domu. Po pewnym
czasie gospodyni wychodzi z domu – a na drzwiach jej
mieszkania od strony zewnętrznej jest przylepiona masłem do drzwi jej
kromka chleba.
Dziady zajmowały eksponowane miejsca po
obu stronach ulicy, pomiędzy rynkiem a kościołem. Z reguły
byli to jedni i ci sami ludzie. Byli to ludzie starzy, ułomni,
kalecy. Bez rąk, nóg, oczu i tym podobne. Czasem oznak kalectwa
nie było widać. Ludzie ci od wczesnego rana zajmowali „swoje”
prawem zwyczaju miejsca i rozpoczynali swój dziadowski proceder.
Największy ruch wśród nich był gdy ludzie szli do kościoła lub gdy
zeń wracali. Na mszę o godz. 9, na sumę o godz. 11 i na
nieszpory w godzinach popołudniowych. Pamiętam, wtedy każdy
z dziadów donośnym głosem modlił się lub prosił o datki.
Z tym, że każdy z nich miał własny repertuar modlitw.
Jeden, starszy już człowiek, nawet dość dobrze utrzymany, krzyczał:
„Duszo chrześcijańska, nie omijaj biednego człowieka, a Pan
Bóg ci to wynagrodzi”. Starzy mężczyźni basem, kobiety falsetem
– każdy krzyczał, modlił się głośno, dopominał o datki. I
nie powiem, kiedy jak kiedy, ale w odpust ludzie grosze dawali
chętnie.
Moja mama, wzorem ówczesnych kobiet
wiejskich, chodziła w tzw. kompaniach do okolicznych miejsc
odpustowych, jak Leżajsk, Radecznica. Chodziła do okolicznych wiosek
kościelnych na odpusty, jak również wiele razy pieszo z kompanią
do Częstochowy. Śmiać się nam w domu chciało, gdy raz po
powrocie, nie pamiętam skąd, z Radecznicy czy Leżajska,
opowiadała, że spotkała znajomego dziada. Stał w rzędzie
żebraków i zawodził donośnym głosem. Mama gdy go ujrzała, mówi:
„To wy tu, dziadku?” On nie wiedział z kim rozmawia.
Dopiero mama mówi: „Ja z Urzędowa. Wy u nas nocujecie
zawsze w stodole”. Dziad na to: „Aha, już wiem,
poznaję”. Długo potem żartowaliśmy z mamy, jakich to ma
znajomych w świecie.
Osobne zagadnienie, to owo eksponowane
miejsce. Pamiętam taką scenę: na bardzo eksponowanym miejscu, to
znaczy na rogu rynku i uliczki idącej do kościoła stał dziad –
starszy człowiek o porwanej odzieży, długiej siwej brodzie,
z parcianą torbą przewieszoną przez ramię. Podszedł do niego
inny żebrak, chcąc go wyprzeć z tego miejsca. Dziad, który
pierwszy zajął to miejsce, nie chciał z niego odejść. Rozpoczęła
się dziadowska walka o miejsce. Początkowo na pięści, potem na
kamienie. Dziad pierwszy, który zajął to miejsce otrzymał od intruza
potężny cios kamieniem w głowę, aż upadł na ziemię,
a z dziadowskiej torby parcianej wysypały się miedziaki,
tworząc pokaźny kopczyk. Dziś jeszcze widzę tego dziada, jak
podniósłszy się z ziemi stał nachylony i zbierał rozsypane
miedziaki, a krew z rozbitego czoła ciurkiem lała się na
owe miedziaki.
Był dziad bez lewej ręki. Jego stałe
miejsce było po południowej stronie ulicy biegnącej z rynku do
kościoła. Siedział na krześle, do którego oparcia miał przymocowaną
harmonię. Drugą stronę harmonii z klawiszami trzymał w jedynej
ręce jaką posiadał i grał, rzępolił, aż uszy bolały słuchać,
przy wtórze głośnego zawodzenia. W innym miejscu stał
ociemniały, ogromny chłop. Obok niego kobieta mała, ale bardzo gruba.
Ociemniały zawodził basem z prośbą o wsparcie, a jego
żona wtórowała mu piskliwym głosem. Wszystkie te żałosne, modlitewne
i proszalne głosy stanowiły jeden zgiełk, chór zróżnicowanych
głosów. Ale to jeszcze nie wszystko.
Na rynku stały jedna lub dwie karuzele.
Poruszane one były siłą rąk ludzkich, konkretnie młodych chłopców.
Wstęp na karuzelę kosztował 10 gr. Ale jak już pisałem, dziecko przed
wojną nie miało pieniędzy na taki wydatek, albo na tyle jazd na
karuzeli, ile by chciało. Na to trzeba było zarobić. Trzeba było 12
razy karuzelę poruszać, by się raz przewieźć. Mimo to chętnych nie
brakowało. Gdy następowała zmiana obsady i nabór nowych
chłopców, tłoczno było w drzwiach karuzeli od chętnych. Jeden
z takich chłopców miał za zadanie kręcić korbą katarynki i grać
z chwilą gdy karuzela rusza. Chodzili moi koledzy kręcić ową
karuzelą, chodziłem i ja. Nie przynosiło to wtedy nikomu ujmy ni
wstydu. Ale pamiętam w 1939 r., gdy już miałem 14 lat
i poszedłem kręcić w karuzeli – w szkole w VII
klasie koleżanki i koledzy już naśmiewali się ze mnie, dokuczali
mi z tego powodu.
Po mszy porannej odprawianej o godz.
9 dzwoniono na sumę. Był to kulminacyjny punkt odpustu. Z okolicznych
wiosek przychodziły zwartą grupą kompanie – pątnicy z krzyżem
i chorągwiami. Ludzie ci w większości całą drogę przebywali
boso, trzewiki niosąc przewieszone przez ramię. Dopiero przy wejściu
do kościoła zakładali je na nogi. Z całego Urzędowa kto żyw
szedł do kościoła.
Na straganach, kramach handel kwitnie.
Przekupnie wykrzykują, zachwalając swój towar, katarynki w karuzelach
nierównym, piskliwym głosem wygrywają znane melodie, dziady przed
kościołem drą się, każdy na swoją nutę. Dzieci świeżo kupione trąbki,
gwizdki i inne bębenki wypróbowują na miejscu. Przechodząca
kompania śpiewa pieśni religijne. Do tego dochodzi wielobarwność
ubiorów dziewczęcych, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Cały
ten tłum jest w nieustannym ruchu. Tworzy się istny chaos,
kakofonia dźwięków i barw.
Przed kościołem i w jego
wnętrzu stoją stateczni gospodarze o pooranych zmarszczkami
czołach, pochylonych od ciężkiej pracy plecach. Stoją wyrostki
i młodzież. Megafony jeszcze nie były znane, więc ludzie stojący
w drzwiach kościelnych i na cmentarzu przykościelnym
wyciągali szyje, chcąc usłyszeć co ksiądz mówi na kazaniu. Suma
z kazaniem odprawiała się długo, okazale i z godnością.
Asystowali przy jej odprawianiu księża z okolicznych parafii,
którzy przyjechali do Urzędowa pomóc proboszczowi w jego
obowiązkach w tak hucznym dniu.
Po zakończeniu uroczystej sumy tłum
kobiet, mężczyzn i dzieci wysypuje się tłumnie z kościoła.
Jest to kulminacyjny punkt odpustu. Dziady wydzierają się jak
opętani, domagając się wsparcia. Tłum wychodzący z kościoła
zaczyna się stopniowo rozpraszać. Ludność miejscowa udaje się do domu
na obiad, zabierając przyjezdnych kuzynów i pociotków
z sąsiednich parafii. Pątnicy hurmem zajmują cmentarz
przykościelny, rozkładając się na trawie. Z węzełków wyjmują
żywność przyniesioną ze sobą z domu i posilają się
gromadnie. Potem ci ludzie idą gromadą na rynek do kramów po zakupy.
W domach z niecierpliwością czekały na nich dzieci i trzeba
było im kupić a to trąbkę, a to lalkę, a to jakieś
inne świecidełko. Koniecznie też cukierków. Przekupnie aż ochrypli
wołając na cały rynek: „Karmele jak bele”. Że to niby
takie duże. Były też tzw. szczypy. Był to cukier z mąką
ziemniaczaną, podbarwiony na różne kolory, w kształcie
podłużnych, spiralnie skręconych beleczek. Dziatwa wówczas nie była
wybredna i każdy cukierek, każde świecidełko sprawiało jej
prawdziwą radość.
Po sumie i odpoczynku, spożyciu
posiłku i zakupach – program spędzenia odpustu został
w zasadzie wyczerpany. Co młodsi szli jeszcze na karuzelę,
strzelnicę albo wziąć udział w grach hazardowych, których
podczas odpustu było dużo. Ludzie zamiejscowi, pątnicy pomału
zaczynają zwoływać się i szykować do odejścia. W tym samym
porządku w jakim szli do Urzędowa – z krzyżem
niesionym na czele, nieraz z chorągwiami – śpiewając
pieśni do Matki Boskiej, przy wtórze dziecięcych trąbek, gwizdków
i innych zabawek powoli, z godnością wracali do swoich
domów. Wracali z przeświadczeniem, że godnie spędzili dzień.
Rynek i ulica przed kościołem
zaczęły się przerzedzać i pustoszeć. Zamiejscowi pątnicy już
odeszli, miejscowi mieli zajęcie koło inwentarza żywego. Na rynku
pozostali tylko handlarze, chowając towar i szykując się do
przenocowania na rynku w swoim kramie. Katarynki umilkły,
karuzele znieruchomiały. Słychać tylko było głos trąbek i innych
kogutków, w które dmuchały dzieci, wracając z odpustu do
domu.
A dziady? Dziady formowali długi rząd
i pomału, z godnością szli w uliczkę dawniej 3-go
Maja, obecnie Janowską, do stodoły mojego ojca, który ich wszystkich
nocował. Na czele pochodu szedł ogromny chłop, niewidomy. Prowadziła
go kobieta, podobno żona, niska, bardzo gruba. Za nimi szło całe
zgromadzenie, do 30 osób. Po rozlokowaniu się w stodole na
słomie przesypiali noc (podobno tak nocowali przez długi przeciąg
lat). Dziw, że nie podpalili stodoły.
Na drugi dzień odpustu dziady,
opuściwszy stodołę ojca, zajmowali dawne swoje miejsca do żebraniny,
to znaczy uliczkę między rynkiem a kościołem. A ojciec, gdy rano
zajrzał do stodoły, zastał pełno butelek po wódce, papierków po
cukierkach i masę innego śmiecia. Mimo to za rok znowu dziadów
przyjmował na nocleg. Nie raz mama robiła mu wymówki z tego
powodu, ale ojciec nie zważał na to. To był człowiek starej daty, ur.
w 1867 roku, przed wojną już sędziwy, głęboko religijny –
i uważał on, że biednym trzeba pomóc.
Tymczasem rynek przybrał już inny
wygląd. Podczas gdy wczoraj było to święto religijne, dziś już był to
jarmark. Wprawdzie nieprawdziwy, bo nie handlowano np. bydłem, czy
zbożem, ale prócz zwykłych kramów z dewocjonaliami,
świecidełkami, zabawkami dziecięcymi i cukierkami –
porozkładali swój towar garncarze z Bęczyna, powroźnicy itp.
I jak już zaznaczyłem, rzecz
charakterystyczna, że Żydzi podczas odpustu żadnego udziału w nim nie
brali. Dlaczego tak się działo – nie umiem powiedzieć. Czy
zadziałało tu prawo zwyczajowe czy ogólna niechęć do Żydów –
nie wiem. Dziś wyobrażam sobie, jak Żydzi ubolewali nad tym, ile by
to zarobili podczas tak hucznego święta. Podczas odpustu Żydzi,
mieszkańcy miasteczka w ogóle się na rynku nie pokazywali.
Nigdzie ich wtedy nie było widać.
Karuzele kręciły się dalej, i katarynki
w nich i osobno na rynku zwodziły. Młodzi chłopcy, chcąc
zrobić przyjemność swoim dziewczynom, kupowali losy, które papuga
stojąca na katarynce wyciągała haczykowatym dziobem.
Tłum ludzi stopniowo się przerzedzał,
bo całe rodziny, grupami szły ul. Wodną na cmentarz grzebalny na
groby swoich bliskich, a potem do kapliczki św. Otylii
usytuowanej na źródle w pobliżu lasu. Tu stoi kapliczka,
zbudowana w 1890 r. Wewnątrz znajduje się studnia, z której
wierni zaczerpnąwszy wody w naczynie przed kapliczką przemywają
oczy i twarz wierząc, że ta uświęcona woda ich uleczy,
zapobiegnie chorobom. Nie znany mi jest zasięg czasowy tego kultu
wody, uprawiany tak żywo do dziś. Jednym śladem dawności tych wierzeń
– na co zwrócił już uwagę p. Pękalski w swoim tekście
Kapliczki i krzyże w Urzędowie – jest cała
masa skorup garnków leżąca w dawnym bagnie u podnóża kapliczki.
Gruba ich warstwa świadczy, że od wieków mieszkańcy okolicy
przychodzili tu z garnkami, garnkami ceramicznymi (niewątpliwie
produktem pochodzącym z Bęczyna od miejscowych garncarzy) po
uświęconą wodę. Ceramika ma to do siebie, że lubi się tłuc i stąd
mamy ślady dawności tego kultu.
W połowie XIX wieku w rejonie
kapliczki św. Otylii mieszkał Żyd Icek Morgenbaum obok pieca
garncarskiego. Handlował garnkami. Można przypuszczać, że Żyd ten nie
pominął okazji i w okresie Świąt Wielkanocnych i Zielonych
Świątek, gdy mieszkańcy Urzędowa tłumnie szli do kapliczki św. Otylii
po wodę uświęconą, wystawiał swój towar na sprzedaż tuż obok
kapliczki, ułatwiając wiernym kupno naczynia na wodę i zaniesienie
jej do domu. Jako analogię pragnę tu podać, że gdy w latach 60.
byłem u znajomych Łużyczan w Łużycach Górnych w NRD u wejścia do
kościoła w Rużancie (łużyckiej Częstochowie) – tam również
spotkałem podobne źródło pod kapliczką i tam też tą wodą
przemywałem twarz. Przykładów takich można by podać wiele
i zastanawiające jest, że wiele z tych kultów przetrwało do
dziś jako miejsca uświęcone. Inne z czasem stały się słynnymi
uzdrowiskami.
Tymczasem rynek coraz bardziej
pustoszał. Chłopi z okolicznych wsi wozami odjeżdżali do swoich
domów, kupcy zwijali swoje kramy. Katarynki wygrywały ostatnie
melodie w na wpół opustoszałych karuzelach, gracze hazardowi
robili ostatnie transakcje. Od strony rynku w kierunku
przedmieść i jeszcze dalej szły całe gromady ludzi „z
odpustu”. Dzieci, syte wrażeń, podążały za rodzicami,
pogwizdując kupionym na odpuście gwizdkiem, kogutkiem, trąbką. Starsi
też wracali zadowoleni po spotkaniach odpustowych z rodziną,
kolegami, znajomymi.
Dziady opuszczali swoje stanowiska
i ruszali dalej w świat, żebrać w innych stronach. A
propos dziadów: podczas jednego odpustu dwóch młodych ludzi,
jeden był bez nogi do kolana – siedząc na rodzaju małej
platformy zbitej z desek, na kółkach, rękami odpychając się od
ziemi – przemierzali rynek, prosząc o wsparcie. Ludzie
widząc takie kalectwo dawali jałmużnę dużo i chętnie. Pod
wieczór jako dziecko zaszedłem w północną część rynku, między
chłopskie wozy. Zobaczyłem owych dwóch żebraków pijących wódkę. Gdy
nas zobaczyli (byłem z kolegami) zaczęli rzucać w nas
butelkami. W końcu zaczęli się ze sobą bić. Wszczął się tumult,
zawołano policjanta. Byłem świadkiem, jak ci „nieszczęśliwi”
kalecy po rozwiązaniu nóg skrępowanych sznurem stanęli na nogach.
Jeden był młodym, zdrowym człowiekiem, drugiemu brak było jednej nogi
do kolana. Ubrali się w piękne ubrania, kurtki skórzane
(rzadkość na owe czasy), jeden wziął kule i poszli z policjantem
na posterunek policji. Takie to „dziady” żebrały podczas
odpustu w Urzędowie.
Do wieczora rynek opustoszał
całkowicie. Zamilkły katarynki, karuzele znieruchomiały, tylko pod
restauracjami słychać było gwar pijackich głosów. Ale – uwaga –
byli i przed wojną pijacy, ale było ich bez porównania mniej,
niż to jest teraz.
Na rynku pozostały ślady śmieci,
papierków po cukierkach, resztki rozsypanego obroku dla koni. I
milczące karuzele. Śmieci na drugi dzień zamiatacz rynku Mazur usunął
z rynku, karuzele zostały rozebrane i na wozach pojechały
do innej miejscowości, na odpust według ustalonego harmonogramu
świąt.
Wśród mieszkańców Urzędowa pozostało
miłe wspomnienie przyjemnie spędzonych dwóch dni w gronie
rodziny bliższej i dalszej. W gronie kolegów i znajomych.
Odpust przed wojną na wsi czy w małym
miasteczku spełniał określoną funkcję. W okresie gdy nie było
radia, telewizji, dla młodzieży dyskotek – ludzie chcieli się
spotkać wspólnie. Starsi – pogwarzyć, ponarzekać, młodzi –
pooglądać „cudeńka” w kramach, pojeździć na
karuzeli, popróbować szczęścia w grach hazardowych. A i Bogu
się pomodlić, w restauracji czy u pociotka popić. Ludziom to
było potrzebne i stąd taka frekwencja na odpustach. Dlatego były
one obchodzone tak hucznie i gwarno.
A propos śmieci na rynku.
Pamiętam, po jednym takim odpuście, gdy cały rynek był zasłany
śmieciami, papierkami po cukierkach – przechodził miejscowy
żebrak, nazwiskiem Wośko Konstanty. Mieszkał „na górkach”
– na wprost mleczarni. Otóż ten żebrak idzie przez rynek
i mówi: „Cholery, tyle papieru się marnuje. Nie mogliby
z niego zrobić papierowych pieniędzy. Wtedy każdemu by było
dobrze”.
Ja, dziecko wówczas ok. 12-letnie,
słyszałem to – i głęboko się zastanawiałem nad wypowiedzią
tego żebraka. Czy on mówi słusznie, czy nie. Przecież gdyby
naprodukować dużo pieniędzy i każdy by je miał – to też by
było niedobrze, bo samych pieniędzy nie można bezpośrednio spożywać,
np. zjeść. Tylko trzeba również produkować i inne towary. Ja –
dziecko nie wiedzące nawet, że istnieje nauka, która się nazywa
ekonomia – wiedziałem, że ten żebrak nie ma racji.
Nic nie stoi w miejscu, czas
i pewne zjawiska przemijają, pozostając jedynie w pamięci
starszego pokolenia, póki i ono nie odejdzie. Dziś, gdy
wszystkie te zjawiska przetrwały już tylko w formie szczątkowej
– warto zanotować, jak to było kiedyś.
|