Głos Ziemi Urzędowskiej 2010


Wspomnienia Dominika Wośki

W numerze „Głosu Ziemi Urzędowskiej” z 2009 r. zamieściliśmy biografię Dominika, jego rodziny, a także pokrótce omówiony został opasły tom rękopisu (840 stron) jego wspomnień. To dzieło, spisane pod koniec jego życia, zawiera niezmiernie bogaty skarbiec wiedzy. Opisana jest szczegółowo, bardzo starannie jego droga życiowa, która rozpoczęła się pod koniec XIX wieku w wiejskiej chałupie na przedmieściu Urzędowa, w Bęczynie, i wiodła przez miejscową edukację szkolną, seminarium nauczycielskie w Ursynowie koło Warszawy, okres służby w armii carskiej i niezmiernie bogatą pracę pedagogiczną w kilku szkołach na terenie Lubelszczyzny, a na koniec w Lublinie. Nas najbardziej interesuje okres „urzędowski”, tj. do czasu kiedy Dominik kończy seminarium nauczycielskie i podejmuje pracę jako nauczyciel. Jest to początek lat 20. ubiegłego wieku. Przez zapamiętane wydarzenia ze swojego dzieciństwa, opowiadania rodziców i dziadków sięga w głąb XIX wieku, kreśli obraz trudnego życia mieszkańców Urzędowa, którzy głównie zajmowali się rolnictwem. W tej części poznajemy warunki mieszkaniowe, wykonywane prace, narzędzia, którymi posługiwano się w gospodarstwie, a także zmiany jakie następowały pod wpływem rozwoju cywilizacji.

„Mój dziadek nazywał się Wośko Wojciech, żył (w II połowie XIX wieku) w Urzędowie na przedmieściu Bęczyn. Gospodarzył na 15 morgach ziemi uprawnej i 1 mordze lasu »Chojaki« na Pokrzywiu oddalonego o 4 wiorsty od miejsca zamieszkania. Las ten dostarczał czarne jagody, liście na ściółkę i materiał budowlany na budowy 5 kompletnych zagród gospodarskich, mech na uszczelnianie ścian i gałęzie na opał. Do gospodarstwa należała również i łąka o powierzchni 0,5 morga.

[...] W skład zagrody wchodziła stara chałupa składająca się z obszernej sieni, dużej izby i komory, kryta słomą. Nieco z tyłu była obórka na krowy, konie i świnie. Podwórko nie grzeszyło czystością. Kury rozgrzebywały nawóz, a w powietrzu unosił się smród nawozowy. Po większym deszczu było dużo gnojówki. Znacznie dalej ku północy i w większej odległości od głównego gościńca nad wszystkim królowała duża drewniana stodoła ze spichlerzem, niestety nie zawsze napełnionym zbożem. Wszystkie zabudowania gospodarskie kryte były strzeszakami częściowo w pół wiązanymi a więcej głowiankami przywiązane do drewnianej łaty, a ta z kolei drewnianymi kołeczkami przymocowana była do krokwi. Do budowy dachu, ścian, płotów o poziomych żerdziach ułożonych między dwoma kołkami wbitymi pionowo w ziemię, nie użyto ani jednego gwoździa żelaznego.

Pod ścianami pod zapolem znajdowały się narzędzia rolnicze: drewniane sochy, okute tylko na samym szpicu żelazną blachą, drewniane brony o dębowych kołkach, drewniane widły do wyrzucania nawozu na podwórze lub nakładania na wóz w czasie wywozu nawozu na pole, drewniane motyki do zrzucania nawozu z wozu. Wóz o drewnianych osiach ale żelaznych już obręczach na kołach. Na boisku w stodole o glinianej podłodze, dziadek przez całą zimę młócił zboże drewnianymi cepami, nie miał młynka do czyszczenia żniwa z plew, posługiwał się drewnianą szuflą. Należało tylko wybrać odpowiedni dzień o małym podmuchu wiatru, otworzyć częściowo wierzeje i małymi porcjami rzucać do góry ziarna zboża z plewami. Ziarna jako cięższe spadały na boisko, a plewy lżejsze znosił wiatr na podwórze. Razem z ziarnami spadały pocięte na kawałki kłosy. Teraz przystępowała do pracy babcia. Czerpała ziarna z tymi pociętymi kłosami i tak umiejętnie kręciła w lipowym przetaku, że na dół spadały drobne nasiona chwastów; pocięte kłosy gromadziły się kupką na ziarnach w przetaku. Wystarczyło teraz rękoma te kłosy pozbierać i zebrać na bok boiska. Kury, świnie, konie dokończyły oczyszczania. Obok zabudowań dziadek miał sad. Korzyści z niego było mało, gdyż dzieci na bieżąco, nie czekając aż owoce dojrzeją, łakomczywie zjadały jabłka, gruszki, czereśnie. Krzewów jagodowych nie było. Na południe od zagrody za gościńcem (główna ulica przedmieścia) znajdował się ogród warzywny. Na grządkach babcia wysiewała i sadziła cebulę, czosnek, marchew, pietruszkę, pasternak (chętnie kupowany przez ludność żydowską), rzodkiew, a na pograniczu z łąkami kapustę. Nie zapominając o burakach ćwikłowych, ogórkach i dyni. Sałaty, rzodkiewki, pomidorów nie siano i nie sadzono.

A jakie zwierzęta dziadek hodował? A więc: miał trzy konie, kilka krów, kilka małych cieląt, obowiązkowo dwuletnie i nieco starsze, kilka sztuk świń dużych i kilkanaście małych prosiąt. Babcia pomimo oporu dziadka przemycała hodowlę kilkunastu kur i kilku gęsi i kaczek. Dziadek niechętnym okiem patrzył na hodowlę drobiu, gdyż profit z tej hodowli i warzyw szedł do kasy babci, a dochody z hodowli zwierząt i sprzedanego zboża wpływały do kasy dziadka na załatwianie grubszych spraw gospodarskich. Z powodu braku odpowiednich narzędzi rolniczych praca na roli była nadzwyczaj trudna, a zbiory mizerne z powodu braku nawozów i nadmiernego zachwaszczenia gleby. Wierzyć się nie chce, że pięcioro ludzi żęło do południa zboże, a idąc na obiad zabierał każdy po parę snopeczków – wszystko co użęli. Wieczorem powtórzyli tę samą czynność i pole czyste – zbiór uprzątnięty. A w jesieni i w zimie ludzie i zwierzęta skonsumowały wszystko. Zaraz na wiosnę zaczął się przysłowiowy przednówek, a z nim głód. Szczególnie kiedy lato było suche. Aby utrzymać się przy życiu ludzie karmili się lebiodą, zamiast kaszy zrzynano rdest, suszono, wykruszano nasiona, które musiały zastąpić kaszę. Zdarzały się i takie wypadki, że zrywano strzeszaki z dachu, aby z otrzymanej słomy narżnąć sieczki dla bydła i koni. Oczywiście takie sceny nie powtarzały się corocznie. Wczesną wiosną zwierzęta trzeba było karmić zieloną nikłą trawą.”

Autor wspomnień w swoim opisie zdarzeń posługuje się zręcznie skonstruowanymi scenkami. Opisy te są bardzo zgrabnie przekazane. W ten sposób z powodzeniem ilustruje i zamieszcza cenne informacje, dotyczące cech osobowościowych występujących osób, ich wyglądu, zachowania i ubioru. Korzysta z tej formy przekazu, celem lepszego przyswojenia przez czytelnika obserwowanych zjawisk. A oto jak autor przedstawia swoich babcię i dziadka:

„Dziadek z babcią idą do kościoła: dziadek pochylony, dużymi krokami maszeruje gościńcem po kurzu i pyle, a czasem i po błocie, a babcia drobnymi kroczkami drepce obok niego. O czymś żywo rozmawiają. Dziadek spogląda na babcię na dół, a ta odpowiada spoglądając od czasu do czasu do góry. Dziadek jest powolny, poważny, małomówny, a babcia odwrotnie – żywa, energiczna, gadatliwa. Dziadek wyczyścił buty z cholewami sadzą od komina, wiatr mu rozwiewa poły płaszcza sięgającego trochę niżej kolan. Płaszcz ten z tyłu rozcięty powyżej pasa, z tyłu ozdobiony dwoma guzikami. Na głowie kapelusz własnej roboty. A w zimie w długim kożuchu, a na głowie granatowa z czerwonym futerkowym otokiem watowana rogatywka przechyla się raz na prawy, a drugi raz na lewy bok w takt stawianych kroków. Babcia w ciżmach miękkich, bez obcasów, w pończochach w czarne równoległe poziomo na tle czerwonym paski. A spódnic na sobie... no nie wiem..., ale co najmniej 4 lub 5 sięgających do samych kostek u nóg. Na głowie gruba ciepła na rogi złożona chustka w czarne na szarym tle paski, a w lecie zamiast tej chusty zawija coś w rodzaju tureckiego turbana – zwój z cienkiej różnokolorowej w kwiaty chusteczki. Zwój tak jest ułożony, żeby na przodzie głowy wypadały dwa końce związane razem w rodzaju motylka krawatu męskiego. Dziadek po powrocie z kościoła do domu wygląda o 10 lat młodszy, gdyż przed sumą zdążył jeszcze wstąpić do felczera – balwierza żydka i pozbyć się tygodniowego zarostu brody i wąsów.”

Jak się ubierali w dzień powszedni? Ta sprawa wygląda znacznie prościej. Dziadkowi wystarczył flanelowy pancerz–spencer, maciejówka granatowa, a obuwie bezpłatne – boso. Babcia zadowoliła się zwykłym kaftanem, chusteczka złożona w trójkąt zawiązana pod brodę, boso od wczesnej wiosny, całe lato do późnej jesieni. A obuwie wisiało na strychu.

„Dziadek mój Wojciech prócz trzech mórg ziemi oddał na własność memu ojcu Marcinowi skompletowane całe gospodarstwo wraz z inwentarzem żywym i martwym. [Wcześniej wywianował pięcioro rodzeństwa Marcina po zawarciu przez nich małżeństw.] Z warunkiem, że da całkowite utrzymanie [swoim rodzicom] do śmierci. Zatrzymał sobie »staja«, tzn. kawał pola i ogrodu na całej szerokości dawniej posiadanej ziemi. To również powierzył ojcu z warunkiem urządzenia swego i babci przyzwoitego katolickiego pogrzebu. Na zakończenie oddał na własność dwie morgi lasu »Chojaki« na Pokrzywiu. Rozdysponowawszy swoim majątkiem, dziadek do gospodarstwa już się nie wtrącał. Chyba tylko wtedy gdy ojciec prosił go o radę. Rady te ojciec nie zawsze wykorzystywał, gdy życie zaczęło układać się inaczej pod wpływem powoli rozwijającej się cywilizacji i kultury...”

W niżej przedstawionych fragmentach wspomnień, Dominik opisuje jak dawniej urządzony był stary dom dziadka. Zwraca uwagę na uciążliwe korzystanie z kuchni przy sporządzaniu posiłków i ogrzewaniu pomieszczeń. Nowy, wybudowany w roku 1897/1898 dom posiadał inne, bardziej wygodne rozwiązania. O tym, jak ten dom był budowany, opowiada fragment wspomnień zamieszczony w „Głosie Ziemi Urzędowskiej” z 1991 roku. Należy dodać, że dom służył rodzinie przez 100 lat.

„Obserwowaliśmy jak babcia rozpala ogień na kuchni: najpierw uprzątnęła popiół i niedopalone węgle z drzewa po poprzednim paleniu. Później ustawiła »wilka« z żelaza, ułożyła na nim smolne drzazgi, przygotowane w lecie na strychu przez dziadka, a na to kładła mniejsze kawałeczki drewna, opierając jeden koniec na trzonie a drugi na wilku w formie dwuspadowego dachu i podpalała ten stos od środka. Gdy ogień się rozpalił, dookoła tego ogniska poustawiała garnki, a także sagany z kartoflami dla świń. Gotowanie to odbywało się na wierzchu trzonu kuchni gdyż żadnych płyt z krążkami i otworami nie było. Dym i gazy spalinowe bezpośrednio unosiły się pod »kapę« do otworu kominowego, który kończył się nad dachem słomianym chałupy. Nagrzane powietrze rozchodziło się i ogrzewało wstawione garnki i sagany. Na poziomie tego paleniska był otwór pieca chlebowego. W czasie pieczenia chleba dym również przechodził pod kapą do tegoż samego otworu i unosił się nad dachem. W czasie dużych mrozów należało palić w »grubie«. Był to dodatkowy piec, zamykany od tyłu deską. Budowa tych murów z wapnia i gliny przyczyniła się do powstania zapiecka izolowanego od reszty izby. W razie potrzeby można było na piecu chlebowym urządzić miejsce do spania. Z uwagi na tak prymitywną budowę murów bardzo łatwo było o pożar, dlatego kominiarz musiał często oczyszczać przewody kominowe. Czynność swą zaczynał zawsze od sakramentalnych słów: »Garnki z kominu«. W czasie gotowania gospodyni musiała wtedy przerywać swą pracę i sprzątać naczynia kuchenne, bo w przeciwnym razie wszystkie sadze posypałyby się do garnków.

W czasie palenia na trzonie, w piecu chlebowym lub grubie często w izbie unosiły się kłęby dymu, który powodował kaszel lub wyciskał łzy z oczu. [...]

Nowy dom zbudowany przez ojca dużo różnił się od starego. Był dużo wyższy, obszerniejszy. Składał się z dużej izby, małej izdebki, komory i dużej sieni. W dużej izbie było jedno wprawdzie okno ale o 4 ramach. Dużo światła. W komorze były drzwi z jedną poprzeczną szybą. Tutaj panował półmrok. W izdebce jedno zwykłe okno. Andrzejewski wybudował kominy dymowe jeszcze z wapnia, ale już umieścił żelazne płyty z krążkami. Można było gotować i na trzonie, i wpuszczać garnki w otwory. Wilk i garnki gliniane, szczególnie drutowane, oraz drewniane łyżki poszły w kąt na »emeryturę«. Za pomocą szybra można było dym i ogień, gazy spalinowe kierować bezpośrednio do otworu dymnego lub skierować do pieca, dzięki czemu piec już się ogrzewał bez pomocy starej dawnej gruby. Piec chlebowy pozostał nadal czynny. Po wypieku chleba ciepło było użytkowane do suszenia owoców i reczki na kaszę reczaną. [...]

Naśladując światlejszych poważnych sąsiadów ojciec, ku zgorszeniu dziadka, wymienił stare sprzęty gospodarskie drewniane na żelazne. Poszły więc w kąt drewniane łopaty, widły, kopaczki, socha, radło itp. [...]

W przeddzień wyjazdu ojca po drzewo budulcowe na chałupę do lasu dziadek przeprowadził lustrację uprzęży i wozu. [Jest to scenka zaaranżowana przez autora wspomnień.] Po dokonaniu lustracji zastał ojca przy śniadaniu i zwrócił się do niego »Ty do lasu na tym twoim wozie nie pojedziesz. Kto to widział aby taki ciężar wóz wytrzymał. Po załadowaniu drzewa zaraz żelazne osie powyciągają się i konie z miejsca nie ruszą. Ja lepiej od ciebie wiem. Nie takie ciężary na drewnianych osiach przewoziłem i dobrze było. Teraz opanowała was młodych głupia moda na żelazne rzeczy: a to osie, widły, łopaty, radła, brony, a nawet baby chwalą się jedna przez drugą, że kupiły sobie żelazne garnki, łyżki, miski. A przez to wszystko kruche, złamią się, a i o wypadek łatwo, skaleczyć się można. Albo ta orka końmi. Orałem pługiem wołami. Skiba układała się równiutko obok skiby. Miło było popatrzeć, a teraz co? Już szedłem sobie wolno z wołami, przystanąłem, i ja, i woły odpoczęliśmy i dalej do roboty. A ty, orząc końmi, musisz szybko za nimi iść po roli. A jak to wygląda? Pług skiby rzuca jedne bliżej, drugie dalej, skiby są porwane, a nie takie równe, jak przy orce wołami. Jak dalej tak będziesz gospodarował, to będziesz ty i twoje dzieci chleb jedli, jak psu wydrzecie z pyska. Ja ci to mówię, żebyś potem nie narzekał, że cię za młodu nie nauczyłem porządnie być gospodarzem«.

Na szczęście przepowiednie dziadka nie sprawdziły się. Ojciec przy pomocy matki i babci tak gospodarzył, że na 7 morgach ziemi zawsze mieliśmy chleba pod dostatkiem cały rok (nawet na przednówku), a nie tak, jak dziadek na 16 morgach przy jednakowej ilości członków rodziny.”

Wybrał i do druku przygotował Tadeusz Surdacki



Rycina przedstawiająca dom rodzinny, wykonana przez autora wspomnień


Tak wyglądał dom rodzinny Dominika Wośki przed rozbiórką pod koniec lat 90. ubiegłego wieku. Służył rodzinie przez 100 lat (fot. T. Surdacki)