Głos Ziemi Urzędowskiej 2009


PODRÓŻE DALEKIE I BLISKIE

Marian Surdacki

Moje włoskie spotkania z Profesor Karoliną Lanckorońską

25 sierpnia 2002 roku w wieku 104 lat zmarła w Rzymie prof. Karolina Lanckorońska herbu Zadora, jedna z najwybitniejszych przedstawicielek polskiej emigracji we Włoszech, która w swoim długim życiu konsekwentnie służyła sprawie wolności Polski i szerzeniu kultury polskiej. Była ona wielką Polką, humanistką i patriotką, która wśród różnych kolei życia w czasach dostatku i pomyślności, a także upokorzeń, ubóstwa i śmiertelnego zagrożenia – pozostała wierna wartościom chrześcijańskim i zawsze znajdowała sposób, by dzielić się z innymi bogactwem swego serca i ducha.

Wśród kilku wspaniałych osób, które Opatrzność pozwoliła mi osobiście poznać na drodze mojego życia, niekiedy nawet się z nimi zaprzyjaźnić, była także Pani Profesor Karolina Lanckorońska. Moje kontakty naukowe z nią, zapoczątkowane jesienią 1994 roku pobytem w Rzymie na stypendium ufundowanym przez jej fundację, przemieniły się z czasem w bliską znajomość i częste prywatne spotkania, nieraz wraz z rodziną, odbywane dwa, trzy razy w roku niemalże aż do ostatnich chwil życia Pani Profesor. Zanim skreślę kilka osobistych refleksji z tych spotkań, chciałbym pokrótce przedstawić niezwykle bogaty w wydarzenia i bardzo długi, przypadający na trzy stulecia, życiorys wielkiej Polki. Swoim życiem spina przecież wielkie wydarzenia, wręcz epoki, w dziejach cywilizacji i narodu polskiego: począwszy od schyłkowej fazy rozbiorów, poprzez odwilż związaną z wydarzeniami rewolucyjnymi z 1905 roku, pierwszą wojnę światową i restytucję niepodległości państwowej, okres II Rzeczypospolitej, tragiczną, bo skazującą ją na wieczną emigrację II wojnę światową, ponure czasy totalitaryzmu komunistycznego, upadku tego systemu i utworzenia III Rzeczypospolitej, aż po początek nowego III milenium, kiedy to zakończyła swoją ziemską wędrówkę, dwa lata przed odejściem do Wieczności największego naszego rodaka Jana Pawła II.

Karolina Lanckorońska urodziła się 11 sierpnia 1898 r. w austriackim Buchberg. Była drugim dzieckiem hrabiego Karola Lanckorońskiego, wywodzącego się z rodu Potockich i Rzewuskich, oraz jego trzeciej żony Małgorzaty von Lichnowsky. Związana duchowo i psychicznie szczególnie z ojcem, Karolina przejmowała jego wzniosłe ideały chrześcijańskie i patriotyczne, jego zamiłowanie do starożytności i historii, do szeroko pojętej kultury humanistycznej. W dzieciństwie życie Karoliny, starszego o 5 lat brata Antoniego i młodszej siostry Adelajdy toczyło się w Wiedniu oraz w małopolskim Rozdole i Komarnie, gdzie cała rodzina spędzała miesiące wakacyjne i gdzie jej przynależność do narodu polskiego umacniała się i gruntowała.

Gimnazjum K. Lanckorońska ukończyła w wiedeńskim Freyung, a następnie w latach 1917–1921 studiowała w Wiedniu historię sztuki. Jej pasją na całe życie stała się twórczość Michała Anioła i sztuka barokowa. W 1926 roku uzyskała tytuł doktora filozofii na Uniwersytecie Wiedeńskim za pracę naukową poświęconą interpretacji Sądu Ostatecznego Michała Anioła. W 1935 roku habilitowała się na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie na podstawie rozprawy Dekoracja malarska kościoła Il Gesu w Rzymie i została zatrudniona na tej uczelni jako pierwsza kobieta docent, kierownik Katedry Historii Sztuki na Wydziale Humanistycznym. Jednocześnie pełniła funkcję sekretarza Towarzystwa Polskich Badań Historycznych we Lwowie. Śmierć ojca w 1933 roku sprawiła, że przejęła również administrację rodzinnych dóbr w Małopolsce: dwóch miasteczek i kilkunastu wiosek.

Wybuch wojny zastał ją we Lwowie. Po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną przez pewien czas kontynuowała wykłady na Uniwersytecie Lwowskim. Zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Wobec zagrożenia aresztowaniem przez NKWD skorzystała z możliwości wymiany ludności między okupowanymi przez ZSRR i hitlerowskie Niemcy terenami polskimi i przejścia w dniu 3 maja 1940 r. pod okupację niemiecką. Służyła w szeregach Związku Walki Zbrojnej, a następnie w randze porucznika w Armii Krajowej. Z polecenia dowództwa konspiracyjnego brała udział w pracach uznawanej przez Niemców Rady Głównej Opiekuńczej, utrzymując m.in. kontakt z wieloletnim przyjacielem rodziny, arcybiskupem krakowskim Adamem Sapiechą.

W styczniu 1942 roku przyjechała ponownie do Lwowa z zadaniem zorganizowania filii Rady Głównej Opiekuńczej (tzw. Komitetu Polskiego) w województwie stanisławowskim. Wkrótce jednak, 12 maja 1942 r. została aresztowana przez gestapo i skazana na śmierć. Po kilku miesiącach pobytu w więzieniach w Stanisławowie i Lwowie przewieziono ją do Berlina, a od 8 stycznia 1943 r. osadzono w Ravensbrück jako więźniarkę nr 16076. Mimo że wielokrotnie była bliska śmierci, przeżyła koszmar obozu koncentracyjnego i doczekała uwolnienia 5 kwietnia 1945 r. Swoje wojenne przeżycia opisała w książce Wspomnienia wojenne 22 IX 1939 – 5 IV 1945.

Po wojnie osiadła we Włoszech. Krótko po uwolnieniu z obozu podjęła współpracę z 2. Korpusem Polskim generała Andersa jako oficer prasowy. Zajęła się m.in. organizacją studiów dla ok. 1300 zdemobilizowanych żołnierzy – studentów na emigracji. W 1945 roku była jednym z inicjatorów założenia Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie. Do jego powstania przyczyniła się także finansowo, a sama stanęła na czele Instytutu jako dyrektor. Instytut wyznaczył sobie jako cel służenie pomocą w dziedzinie nauki historycznej uczonym polskim. W ramach Instytutu zainicjowała wydawanie czasopism „Antemurale”, „Elementa en Fontium Editiones”, „Acta Nuntiaturae Polonae”, upowszechniających ważne źródła dotyczące historii Polski. Ostatnia seria, zainspirowana pontyfikatem papieża Polaka publikuje akta nuncjuszy polskich od XVI w. Założyła Fundusz im. Karola Lanckorońskiego (obecnie Fundacja Lanckorońskich z Brzezia) z siedzibą w szwajcarskim Fryburgu i w Londynie, wspierający zarówno polskie instytucje emigracyjne, m.in. założony i kierowany przez nią Polski Instytut Historyczny w Rzymie, Bibliotekę Polską w Paryżu i krajowe, głównie uniwersyteckie, biblioteki. Fundacja Lanckorońskich udziela co roku ok. 40 stypendiów polskim naukowcom w Rzymie, Londynie, Wiedniu, Paryżu i innych ośrodkach. Wysyła też książki z zakresu historii, filozofii, sztuki wyższym uczelniom w kraju, a chorych pracowników naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego wspierała lekarstwami. Słała też pomoc do ojczyzny w czasie stanu wojennego oraz podczas powodzi w Polsce.

W 1994 r. ofiarowała ojczyźnie niezwykły dar – dzieła sztuki należące do kolekcji rodu Lanckorońskich, których wartość artystyczna i historyczna nie ma sobie równej w Polsce. Kolekcja została zgromadzona w Wiedniu przez jej ojca. 7 obrazów otrzymał Zamek Królewski w Warszawie, m.in. dwa dzieła Rembrandta. Ponad 500 zabytkowych obiektów, wśród nich 82 obrazy włoskie oraz ponad 220 rysunków Jacka Malczewskiego, przekazała Zamkowi Królewskiemu na Wawelu. Obdarowane zostały też inne instytucje: Biblioteka Jagiellońska, Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego, Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, Polska Akademia Umiejętności.

Za swoją postawę i działalność Profesor Karolina Lanckorońska uhonorowana została licznymi odznaczeniami: Komandorią Orderu Świętego Grzegorza Wielkiego z Gwiazdą (1998), Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski – Polonia Restituta (1991), Krzyżem Walecznych (1942), Krzyżem Zasługi z Mieczami, Krzyżem Armii Krajowej (1968), Zasłużony dla Republiki Włoskiej (1997). Kilka uniwersytetów w uznaniu zasług dla nauki i kultury polskiej nadało jej doktorat honoris causa: Uniwersytet Jagielloński (1983), Uniwersytet Polski na Obczyźnie w Londynie (1988) i Uniwersytet Wrocławski (1990). Z okazji 100. rocznicy urodzin otrzymała z rąk Jana Pawła II Krzyż Komandorski Orderu św. Grzegorza Wielkiego z Gwiazdą.

O Pani Profesor Karolinie Lanckorońskiej po raz pierwszy usłyszałem podczas mojego pobytu, a zarazem rocznego stypendium i stażu naukowego, we Włoszech w latach 1980–1981. Wiedziałem, że prowadzi Polski Instytut Historyczny w Rzymie i słynną Fundację Lanckorońskich, z której w przyszłości kilkakrotnie korzystałem w postaci przyznanych mi stypendiów naukowych. Wtedy jednak nie znałem jej bliżej, choć osobiście widywałem ją parę razy na różnych konferencjach, czy oficjalnych spotkaniach towarzyskich, na których często bywałem dzięki przyjaźni z bardzo wpływową rodziną o korzeniach polsko-włoskich Gawrońskich-Frassati. Zresztą przebywałem wtedy na stypendium w Centrum Spotkań i Studiów Europejskich (Centro Incontri e Studi Europei), założonym i prowadzonym przez panią Wandę Gawrońską, siostrzenicę błogosławionego Pier Giorgio Frassatiego [O nim i rodzinie napiszę w następnych numerach „Głosu” – M. S.]. Mieszkając u niej w domu lub u jej sióstr Nelli i Giovanny, nawiązałem bardzo głęboką, trwającą do dzisiaj przyjaźń.

Podczas tych kilku epizodycznych spotkań zapamiętałem Karolinę Lanckorońską jako kobietę bardzo dystyngowaną, dostojną, na pozór niedostępną, pomimo swojego wieku (ponad osiemdziesiąt lat), wyprostowaną i wysoką. Jej postawa na odległość budziła respekt i szacunek, co wyrażało się również w jej bardzo eleganckim stroju. Jeśli dobrze pamiętam, na głowie miała kapelusz bądź inne nakrycie, ubrana była w długą białą sukienkę, co jeszcze bardziej podkreślało jej słuszny wzrost. Zachowanie i maniery Pani Profesor od razu wskazywały, że jest osobą ważną, posiadającą nobilitowany rodowód. W czasie owych spotkań nie miałem jeszcze okazji z nią rozmawiać, słyszałem tylko od różnych znajomych, jej stypendystów, że jest bardzo wymagająca, punktualna, skrupulatnie, na bieżąco kontrolująca postępy ich pracy naukowej. Absolutnie nie akceptowała lekceważenia obowiązków i marnowania czasu w Rzymie w trakcie opłacanego przez nią pobytu stypendialnego. Czas ten uważała za zbyt drogocenny i opatrznościowy, by wykorzystywać go niezgodnie z założeniami i celami wyznaczonymi na pobyt w Wiecznym mieście. Uważała Rzym za absolutną perłę architektury i kultury światowej, centrum dawnej cywilizacji, toteż zachęcała do jego gruntownego zwiedzania i poznawania, a w czasie okresowych spotkań weryfikowała efekty i wrażenia wyniesione z poznawania stolicy Włoch.

Przyznawane przez nią stypendia były trzy-, dwu- lub jednomiesięczne, a korzystający z nich mieli zagwarantowane godziwe warunki finansowe, wygodne jednoosobowe lokum w pensjonacie niedaleko Watykanu, zakupionym przez jej fundację, początkowo przy Via Germanico, później przy Via Rialto. Kontakty i konsultacje naukowe musieli już sobie organizować na własną rękę. Z tymi ostatnimi ja nie miałem żadnych problemów, gdyż przybywając na pierwsze jej stypendium, posiadałem już szeroko zakrojone przyjaźnie i znajomości naukowe, jak i prywatne, będące konsekwencją wcześniejszych pobytów i staży naukowych we Włoszech, których moi współstypendyści szczerze i nieskrywanie mi zazdrościli, np. tego że w każdy niemal weekend jeździłem do swoich, rozproszonych po całej Italii, włoskich znajomych.

Po raz pierwszy z trzymiesięcznego stypendium Fundacji Lanckorońskich skorzystałem w październiku–grudniu 1994 roku. Zostało mi ono przyznane na kontynuowanie kwerend archiwalnych i bibliotecznych dotyczących historii największego w świecie chrześcijańskim Szpitala Świętego Ducha w Rzymie, rozpoczętych i mocno już zaawansowanych w czasie poprzedniego dwuletniego stypendium przyznanego mi w latach 1988–1990 przez Szkołę Historyczną Włosko-Polską w Rzymie (Scuola Storica Italo-Polacca dell’Istituto Luigi Sturzo).

Przybyłem do Rzymu w pierwszą niedzielę października po trzydziestogodzinnej podróży autokarem. Jako że była to niedziela i wszystkie instytucje były nieczynne, mocno zmęczony podróżą zatrzymałem się w domu generalnym salwatorianów, tuż przy Watykanie, u mojego przyjaciela z lat studiów historycznych w Lublinie, ks. Władysława Węglarza, który w owym czasie był archiwistą i historiografem tegoż zakonu. Po doprowadzeniu się do normalnego stanu i krótkiej drzemce, zamierzałem po południu udać się do kościoła, jednak ksiądz udzielił mi dyspensy, tłumacząc, że po tak wyczerpującej podróży niedzielna absencja na mszy nie będzie mi poczytana za grzech. Do tej pory mam wątpliwości, czy jego „rozgrzeszenie” było słuszne, bowiem resztę popołudnia i wieczoru spędziliśmy przy wykwintnym trunku i wspominaniu czasów studenckich. Drugiego dnia rano odwiózł mnie do siedziby Fundacji Lanckorońskich, mieszczącej się w zabytkowym pałacu przy Via Orsini 19, na trzecim piętrze. Po przedstawieniu się, pracujące tam panie zaawizowały moje przybycie Karolinie Lanckorońskiej, która po kilku minutach, siedząc na fotelu, przyjęła mnie w swoim wypełnionym zabytkami i obrazami gabinecie. Przyjęcie było miłe, lecz oficjalne; wypytała mnie o program mego pobytu i tematykę badań, a że nie była ona bliska jej zainteresowaniom jako historyka sztuki, nie wchodziła ze mną w dłuższy dialog, lecz zaczęła z pasją opowiadać o Kaplicy Sykstyńskiej i ukochanym Michale Aniele. Na zakończenie życzyła mi powodzenia i efektywnego w wyniki naukowe pobytu, przekazała klucze do mieszkania przy Via Rialto i oznajmiła o czekającym mnie comiesięcznym osobistym spotkaniu z nią, co było zgodne z przyjętym od dawna rytuałem i zwyczajem kontaktowania się ze swymi stypendystami.

Pięciopokojowy pensjonat ze wspólną kuchnią i dwoma sanitariatami mieścił się na czwartym chyba piętrze. Otrzymałem największy, dobrze wyposażony do pracy, pokój od strony głównej arterii komunikacyjnej, przez co narażony byłem na ogromny hałas i pisk samochodów, a zwłaszcza motorynek. Przez dwa, trzy dni nie mogłem się do niego przyzwyczaić, ale jeszcze gorzej znosili to inni, którzy zakładali na noc specjalne korki do uszu. Usytuowane po drugiej stronie, mniejsze pokoje posiadały też pewne niedogodności, były bowiem dużo ciemniejsze, a dodatkowo od wewnętrznego dziedzińca unosił się dzień i noc intensywny zapach wyrabianych niżej pizzy, co na długo zniechęciło stypendystów do narodowego i bardzo smacznego włoskiego rarytasu kulinarnego. Pobyt na stypendium traktowała Profesor Lanckorońska wyłącznie jako poligon pracy naukowej. Nie wolno było na przykład sprowadzać, a tym bardziej gościć w zamieszkiwanym przez nas lokum rodziny ani znajomych, choć warunki lokalowe i materialne na to pozwalały. W jej koncepcji maksymalnie trzymiesięczny okres stypendiów był rozwiązaniem optymalnym. Miała świadomość, że z wyjazdów naukowych korzystają najczęściej ludzie obarczeni rodziną, toteż dłuższe rozłąki stanowiłyby zagrożenie dla ognisk familijnych, a pracę stypendysty z uwagi na długą rozłąkę czyniły nieskuteczną i nieefektywną.

Jako współlokatorów miałem: dr. Krzysztofa Stopkę z Uniwersytetu Jagiellońskiego, dr. Jerzego Żelazowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego oraz prof. Witolda Dobrowolskiego z Muzeum Narodowego w Warszawie. Przez tydzień zamieszkiwał razem z nami, obecnie nieżyjący już, wybitny mediewista prof. Jerzy Wyrozumski z Uniwersytetu Jagiellońskiego (Sekretarz Generalny PAU), wieloletni sekretarz generalny Fundacji Lanckorońskich, bez akceptacji którego trudno było uzyskać wymienione stypendium. Po jego wyjeździe, przez około miesiąc współtowarzyszył nam dyrektor Biblioteki KUL Andrzej Paluchowski, z którym pomimo pokoleniowej różnicy wieku już wcześniej się przyjaźniliśmy. Razem mieszkało się nam bardzo przyjemnie, a nawiązane wtedy znajomości, zwłaszcza z J. Żelazowskim i K. Stopką, utrzymuję do dzisiaj; ten ostatni po zdobyciu dalszych stopni naukowych został jednym z recenzentów napisanej pod moim kierunkiem pracy doktorskiej Heleny Komaryńskiej, Szpital Bonifratrów w Krakowie w XVII–XVIII wieku.

Właśnie podczas tego stypendium poznałem Panią Profesor Karolinę Lanckorońską lepiej. Bliższe, bardziej osobiste i prywatne relacje nawiązałem z nią jednak dopiero pod koniec pobytu, w marcu 1994 roku. Na pierwszą u niej „audiencję” czekałem w kolejce dokładnie miesiąc, po czym następny na drugą. W czasie trwających 40–50 minut spotkań zawsze zadawała pytanie: „Co pan w Rzymie obejrzał?”. Jak już wspomniałem, Pani Profesor niezbyt orientowała się w problematyce, która była przedmiotem moich zainteresowań. W tej sytuacji niewiele mogła mi doradzić czy pomóc, toteż po wysłuchaniu moich wrażeń przechodziła do monologu, opowiadając o Rzymie i ulubionych zabytkach, mówiła też o różnych epizodach ze swego życia. Wspominała między innymi, jak podczas pobytu w obozie w Ravensbrück, spodziewając się wyroku śmierci, recytowała z pamięci po łacinie i grecku dzieła starożytnych pisarzy (Homera). Wzbudziło to zainteresowanie jednego z oficerów niemieckich, który prosił ją o kontynuowanie podobnych recytacji specjalnie dla niego, co przyczyniło się do złagodzenia rygoru obozowego i nawiązania ze swoim ciemiężycielem a zarazem „wielbicielem” nici wzajemnego zrozumienia.

Rok 1994 był dla Pani Karoliny Lanckorońskiej pełen emocji, satysfakcji i nieskrywanych wzruszeń, związanych z decyzją przekazania na rzecz narodu polskiego wielkich, rodzinnych kolekcji archiwalnych i malarskich. Jako osoba niezamężna, nie posiadająca własnej rodziny, po wcześniejszej bezpotomnej śmierci swego rodzeństwa, została jedyną spadkobierczynią i właścicielką wielkich skarbów kultury światowej. Była pełna obaw i wątpliwości, komu i jakim instytucjom przekazać poszczególne eksponaty i jakie będą ich przyszłe losy. Przeżywała ich transport do Polski oraz list dziękczynny od prezydenta Lecha Wałęsy. Pamiętam dyskusję, jakie i gdzie będzie najlepsze miejsce dla unikatowych namiotów tureckich. Ja i moi koledzy byliśmy bezpośrednimi świadkami i w części uczestnikami przeżywania przez Panią Profesor wszystkich tych faktów. Każdy starał się zdobyć jakiś wycinek prasowy z kraju, informujący o procedurze przekazywania do Polski dzieł sztuki i zabytków kultury materialnej, a następnie przekazać go ofiarodawczyni. Sprawiało jej to nieopisaną radość.

W tym czasie, jak i wcześniej, tuż po upadku komunizmu była wielokrotnie zapraszana do Polski. Pomimo ponadpółwiecznej rozłąki z ojczyzną na taki krok nigdy się nie zdecydowała, nie tylko ze względu na wiek i stan zdrowia, ale także przez zakorzenioną głęboko nieufność do komunizmu, który, jak mówiła, pomimo odzyskania suwerenności w jej ojczyźnie jeszcze nadal gdzieś tkwił. Bała się emocji i konfrontacji z polską rzeczywistością, decydujący był jednak chyba fakt, że jej prawdziwej, przedwojennej ojczyzny z lat młodości na Wschodzie – w Rozdole i Komarnie – już tak naprawdę nie ma. O tych dylematach mówiła często, między innymi podczas wizyty, jaką nam złożyła, po wcześniejszej zapowiedzi, w mieszkaniu przy Via Rialto. Takie wizyty u stypendystów były wcześniej standardem, z czasem jednak, ze zrozumiałych względów, nie były już praktykowane. Przygotowaliśmy się do niej solennie, przyjęliśmy Panią Profesor w moim pokoju, z uwagi na jego przestronność i jasność. Na pytanie, co moglibyśmy jej zaproponować do picia, poprosiła o szklankę piwa. Z opowiadań dowiedziałem się, że to nie wino, a piwo było jej ulubionym napojem spożywanym przy posiłkach, nawet w tak bardzo zaawansowanym wieku (miała wtedy 96 lat).

Profesor Lanckorońska, wbrew swojej bezkompromisowości, ciętemu językowi i pozornej surowości, w głębi serca była osobą wrażliwą i czułą. Choć z wyboru nie posiadała własnej, naturalnej rodziny, z dyskrecją i subtelnością troszczyła się o tych, którzy ją mieli, a zwłaszcza pamiętała o dzieciach. Pod koniec pobytu swoich stypendystów wypytywała o sytuację rodzinną, ilość i wiek dzieci, a nawet o rozmiary noszonej garderoby. Jakże wielkie było ich zdziwienie, gdy na parę dni przed odjazdem do kraju jej stypendyści zaopatrywani byli w wyprawki ubraniowe dla swego potomstwa. Osobiście również doświadczyłem tego miłego gestu, bowiem już na około dwa tygodnie przed powrotem do Polski Profesor Lanckorońska szczegółowo wypytała o strukturę mojej rodziny, a następnie wysłała wraz ze mną swoją sekretarkę na zakupy i prezenty dla moich dzieci. A że miałem ich już wtedy czworo, więc z bożonarodzeniowymi podarkami ciężko mi się było do Polski zabrać.

Utwierdziłem się w przekonaniu, że Pani Profesor wykazywała ogromny szacunek i sympatię do rodzin, zwłaszcza tradycyjnych, wielodzietnych, jakie najczęściej występowały w czasach jej młodości. Miała do nich słabość, co mogło wynikać z chęci zrekompensowania sobie braku własnych dzieci. Mnie np. prosiła o pokazanie jej fotografii dzieci, o które wszystkie po kolei wypytywała. Było to jakby w sprzeczności z jej wybraną drogą życiową nastawioną na naukę, działalność społeczną i mecenat kulturowy. Zapewne świadomość swojej wielkiej indywidualności, potencji twórczej i silnych cech charakteru powodowały, że sceptycznie podchodziła do rokowań o ewentualnym małżeństwie. Twierdziła, że „jeżeli kobieta jest indywidualnością, to musi mieć problemy z małżeństwem”. O tych sprawach nie krępowała się mówić otwarcie. Opowiadała mi np. jak w swoim czasie o jej względy zabiegał Edward Raczyński, delegat Polski przy Lidze Narodów, następnie ambasador w Wielkiej Brytanii, minister spraw zagranicznych w rządzie londyńskim, a po wojnie prezydent Rzeczypospolitej na uchodźstwie. Oceniała go jako człowieka wszechstronnej formacji umysłowej i wielkiej kultury osobistej, a zarazem za zbyt delikatnego i łagodnego, co, jak zrozumiałem, nie było dla Pani Profesor atutem w perspektywie matrymonialnej, której nigdy chyba poważnie nie rozważała.

Właśnie w tym czasie moje relacje z Panią Profesor stały się czymś więcej niż wynikałoby tylko ze względów czysto naukowych i stypendialnych. Wypytując mnie o rodzinę, szczególnie zainteresowała się moją najstarszą córką Martą, jej uzdolnieniami muzycznymi i językowymi. Ponieważ była niesłychanie zdolna i posiadała fenomenalną pamięć, zapytała o jej przyszłą edukację, mając nadzieję, że zobaczy ją we Włoszech. Zdradziłem wtedy, że mamy pewne kłopoty ze zdobyciem dla niej niezwykle drogiego leku, niezbędnego do jej prawidłowego rozwoju, a dokładnie do poprawienia dotychczasowego tempa jej wzrostu. Pani Profesor spontanicznie zadeklarowała pomoc w zdobywaniu leku, aż do czasu skutecznego zakończenia kuracji. Dodała, że gdyby jej zabrakło, wszelkie dyspozycje w tej sprawie przekaże mieszkającej na emigracji, spokrewnionej z nią, pani Tyszkiewicz z Francji, lub przebywającemu na stałe w Londynie zarządcy i ekonomowi fundacji Janowi Badeniemu. Na zakończenie jeszcze raz wyraziła chęć osobistego zobaczenia córki.

To ostatnie życzenie zrealizowało się niebawem. W połowie lutego 1995 roku wraz z żoną Ewą i Martą gościliśmy u znajomych we Włoszech. Dowiedziawszy się o tym, Pani Profesor natychmiast wyznaczyła nam spotkanie. Odbyło się ono w porze przedobiadowej. Długo rozmawiała z Martą, wypytując o wszelkie aspekty edukacji szkolnej, jej dalsze plany, a zwłaszcza o postępy w grze na skrzypcach i szkołę muzyczną, do której uczęszczała po południu, oprócz normalnej szkoły. Widać było u niej troskę o przyszłe wykształcenie naszej córki, w związku z czym jako symbol wiedzy, z której można zdobywać dalszą życiową mądrość i formację sprezentowała jej zakupiony wcześniej na tę okoliczność Atlas Geograficzny De Agostiniego (Atalante Geografico De Agostini). Do dziś, wraz z fotografiami i wspomnieniami, stanowi on dla nas wielką pamiątkę po nieprzeciętnej osobie, której prywatnie i naukowo tak wiele zawdzięczam. Na zakończenie Pani Profesor, zastrzegając żeby to nie była ostatnia u niej wizyta, powiedziała jeszcze: „Zobacz Marta, ja też w dzieciństwie słabo rosłam, a teraz, pomimo że choć już stara, jaka jestem wysoka”.

Od tego momentu w następnych latach (1995–2000) moje osobiste i prywatne spotkania z Karoliną Lanckorońską, w których z reguły uczestniczyła Marta, przebiegały z regularną częstotliwością, dwa, trzy razy w roku (luty oraz wakacje). Ponadto odwiedzałem Panią Profesor i w innych porach roku, podczas krótkich wyjazdów naukowych czy konferencyjnych. W czasie kolejnych spotkań pytała Martę o nowiny szkolne i rodzeństwo, stale podkreślając, że sporo urosła. Wywiązała się między nimi szczególna więź, obdarzyła Martę prawdziwą miłością. Niestety niezgłębiona i nieogarniona Opatrzność Boska sprawiła, że nasza Marta odeszła z tego świata dokładnie miesiąc po skutecznym zakończeniu kuracji – 25 marca w Święto Zwiastowania. Jak mi mówiono, hiobowa wiadomość o losie córki, którą Karolina Lanckorońska otoczyła tak wielką troską, jakby już do niej nie docierała. Wtedy też wyraźnie pogorszył się stan zdrowia Pani Profesor. Zdając sobie sprawę z jej kondycji, a także z bolesności sprawy, podczas kolejnych spotkań, problemu tego podświadomie już wzajemnie nie poruszaliśmy.

Tragiczna śmierć Marty nie zakończyła moich spotkań z Karoliną Lanckorońską. A doszło do nich podczas drugiego mojego stypendium, jakie uzyskałem ze strony jej fundacji w styczniu–marcu 2001 roku. Głównym celem mojego pobytu było przygotowanie do druku książki w języku włoskim, dedykowanej zmarłej Marcie, Il brefotrofio dell’Ospedale di Santo Spirito in Roma nel XVIII secolo (Roma 2002). Zamieszkałem w tym samym pensjonacie, co poprzednio, jednak w innym dużym pokoju, również od strony hałaśliwej arterii. Byłem jedynym, który korzystał z trzymiesięcznego stypendium; pozostali przyjeżdżali na dwu- lub jednomiesięczny pobyt, wskutek czego była ciągła rotacja osobowa. W sumie poznałem wtedy około dziesięciu nowych osób z Wrocławia, Krakowa, Poznania, Torunia, Katowic, w tym połowę stanowiły przedstawicielki płci pięknej. Wśród stypendystów był ponownie Jurek Żelazowski z Warszawy. Szczególnie pierwszy styczniowy miesiąc upłynął nam nadzwyczaj towarzysko. Schodziliśmy się codziennie wieczorem do naszego pensjonatu z myślą, że po kolacji zabierzemy się do dalszych obowiązków naukowych. Kolacje połączone z winem przez cały miesiąc przemieniały się jednak w trwające przynajmniej do północy dyskusje, którym towarzyszyły kolejne, pojawiające się na stole butelki wina. Pozostałe dwa miesiące, w innym składzie, były już jednak bardziej spokojne i mniej towarzyskie.

Zwyczaje i warunki pobytu na stypendium były takie same jak wcześniej. Inna była za to sprawność i kondycja fizyczna Karoliny Lanckorońskiej. Nadal organizowała zwyczajowe spotkania w swoim gabinecie, jednak kontakt z nią był bardziej monologiem z jej strony, często powtarzającym się, jednocześnie coraz krótszym. Zawsze, jak pamiętam, słabo słyszała (nosiła aparat słuchowy) i trzeba było do niej głośno deklamować w stronę sprawniejszego ucha, tym razem doszła niesprawność w widzeniu. Mieliśmy wrażenie, że jest już niewidoma i nie do końca kontroluje rozmowę i kojarzy osoby. Potrzebowała jednak takich spotkań, bo dawały jej sens i cel dalszego życia, mobilizowały ją do wstawania i eleganckiego ubierania się. Dość często powtarzała, że za długo żyje, że jej pokolenie już dawno odeszło i nie ma przyjaciół, pragnęła żeby Bóg ją już powołał do wieczności; mówiła, że dopóki przebywa w Rzymie papież Jan Paweł II, to i ona może tam być. W tej sytuacji nie było już pod koniec stypendium tradycyjnych podarków na drogę dla dzieci. W sprawach organizacyjnych Panią Profesor wyręczała w tym czasie pani Scaringi (zamężna z Włochem Polka) czy Stanisław Morawski – prezes Fundacji Umiastowskich w Rzymie, którego doskonale znałem już od 1981 roku. Po zakończeniu stypendium, z Panią Profesor Karoliną Lanckorońską już więcej osobiście nie spotkałem się, choć nadal wysyłałem do niej korespondencję.

Efekty naukowe drugiego pobytu na stypendium Fundacji Lanckorońskich były dla mnie bardzo bogate. Udało mi się wtedy przetłumaczyć i zredagować wymienioną książkę po włosku, a ponadto opublikować lub przygotować do druku osiem artykułów w czasopismach i wydawnictwach włoskich. Nawiązałem też wiele nowych kontaktów, spośród których za najważniejsze uważam spotkania z dyrektorami i redaktorami polskiej sekcji Radia Watykańskiego, ojcami jezuitami: Andrzejem Majewskim i Januszem Polakiem [O przygodzie z Radiem Watykańskim napiszę w odrębnym artykule – M. S.]. Na tyle się z nimi poznałem, a może i zaprzyjaźniłem, że zaprosili mnie na kilka prelekcji i wywiadów w języku polskim i włoskim, które odbyłem w marcu i maju 2001 roku. Majowa wizyta w Radio Watykańskim miała już miejsce podczas kolejnego pobytu we Włoszech, z okazji międzynarodowej konferencji na temat Szpitala Świętego Ducha, w której brałem udział wśród ponad pięćdziesięciu prelegentów.

Głównym miejscem mojej pracy w czasie drugiego stypendium Fundacji Lanckorońskich było Archivio di Stato di Roma, mieszczące się w pobliżu Panteonu i Piazza Navona, w dawnej siedzibie Uniwersytetu Sapienza, na którym odbywałem staż naukowy w latach 1980 i 1981. Jeżdżąc do archiwum, codziennie musiałem mijać Palazzo della Giustizia (Pałac Sprawiedliwości). Sprawiało mi tu duży dyskomfort psychiczny, ponieważ, mimo że nie chciałem o tym myśleć i pamiętać, automatycznie i podświadomie nasuwały mi się świeże i bolesne jeszcze skojarzenia związane z ostatnim pobytem mojej córki śp. Marty u Karoliny Lanckorońskiej. W pokonywanej pieszo drodze powrotnej od Pani Profesor raczyliśmy się pizzą, doszło między nami do drobnego nieporozumienia. Marta, posiadając „swój” zdecydowany charakter i godność, postanowiła iść w pewnym dystansie ode mnie. Ani się spostrzegłem, gdy straciłem ją z pola widzenia. Zanim odnaleźliśmy się na Piazza della Giustizia minęło parę minut. Zarówno ona, jak i ja byliśmy trochę przestraszeni. Zobaczyłem w jej oczach łzy, których zwłaszcza wtedy, kiedy przejeżdżałem przez to miejsce, nie mogłem zapomnieć.

Na stypendium Fundacji Lanckorońskich w Rzymie po raz trzeci przebywałem w styczniu 2006 roku, zbierając materiały do opracowywanej syntezy Dzieje opieki społecznej w Polsce i Europie. Miało to miejsce już kilka lat po śmierci Pani Profesor. Mogę powiedzieć, że z dawnej atmosfery, jaka panowała w czasie poprzednich pobytów niewiele zostało, za wyjątkiem możliwości prowadzenia badań. W zasadzie zmieniło się wszystko. Mieszkanie dla stypendystów przy Via Rialto, które specjalnie na ten cel zakupiła Karolina Lanckorońska, zostało sprzedane. Zamieszkiwaliśmy więc w otoczonym już legendą pensjonacie kawalerów maltańskich przy Via Sprovieri, administrowanym od dawna przez tajemniczego wcześniej dla mnie Adama Broża. Warunki były tam dużo gorsze, mieszkanie na siódmym piętrze było od dawna nie remontowane. Jego mankamentem było to, że część pokoi (było ich siedem) wynajmowano zwykłym turystom; w jednym od czterdziestu lat zamieszkiwał sam administrator, pedantycznie dbający o dyscyplinę i porządek. Pomimo że w trakcie pobytu za towarzysza miałem tylko prof. Mariusza Mielczarka z Uniwersytetu Toruńskiego, to jednak pechowo trafił mi się pokój nad dachem kina i teatru muzycznego, z bardzo nieszczelnym oknem, pozbawionym zaciemniających żaluzji, wychodzącym na jeszcze głośniejszą niż w poprzednim mieszkaniu magistralę, bardzo oświetloną, z której do godziny 1.–2. w nocy dochodził potworny ryk pojazdów.

Do Rzymu przyjechałem z niewyleczoną do końca grypą, toteż do końca pobytu nie czułem się tam najlepiej. Pan Broż, z zawodu historyk sztuki, wbrew zasłyszanym opiniom okazał się dla mnie bardzo uprzejmy, podarował mi nawet przewodnik po Rzymie swojego autorstwa, za co ja zrewanżowałem się swoją książką Dzieci porzucone w Szpitalu Świętego Ducha w Rzymie w XVIII wieku, którą, jak stwierdził, przeczytał z wielkim zainteresowaniem w ciągu kilku dni. Po tygodniu wyjechał jednak na dłużej do Krakowa i już do końca swojego pobytu na stypendium go nie widziałem. W sumie nie wyniosłem z tego pobytu najlepszych wrażeń, nie czuło się już obecności i ducha Profesor Karoliny Lanckorońskiej, z którą spotkania były wielką intelektualną ucztą. O niej przypominała jedynie nazwa fundacji przyznającej stypendia.

Profesor Lanckorońska wiele uwagi poświęcała działalności charytatywnej, wiele mi o niej opowiadała, np. jak przed wojną wspomagała okoliczną ludność, dlatego miejscowi chłopi traktowali „swą hrabinę” z sympatią i szacunkiem. Ta sfera jej aktywności nie jest szerzej znana, gdyż była ona urzeczywistniana z wielką dyskrecją. Gdy przed wylotem rektora KUL ks. prof. Stanisława Wilka na pogrzeb Karoliny Lanckorońskiej opowiedziałem mu o wielkiej trosce i miłości, jaką otoczyła moją córkę Martę, spontanicznie powiedział, że wspomni o tym w czasie ceremonii pogrzebowej w oficjalnym przemówieniu. Dotychczas bowiem, pomimo długiej znajomości ze śp. Panią Profesor, od tej strony jej nie znał. Mimo wielu późniejszych okazji i rozmów z rektorem, nigdy nie śmiałem go zapytać czy swój pomysł zrealizował. Mojej żonie najbardziej utkwiła w pamięci opowieść Karoliny Lanckorońskiej o listach, napływających do niej od prostych ludzi, od których dzieliła ją wielka przepaść intelektualna. Tę korespondencję najbardziej ceniła. Jak wspomina żona, Pani Profesor długo się rozwodziła i rozczulała nad listem, który otrzymała od prostej fryzjerki, której zapewne w jakiś sposób wcześniej pomogła. Mnie osobiście to opowiadanie zatarło się w pamięci.

Wspomniałem już wcześniej, że Profesor Lanckorońska zainicjowała i finansowała wydawanie akt nuncjatury papieskiej. Jest to fundamentalne, o absolutnie ponadczasowych walorach wydawnictwo źródłowe dokumentujące relacje między Stolicą Apostolską a państwem polskim. Wydano dotychczas wiele tomów, lecz jeszcze więcej zostało do opracowania. Zważywszy na znajomość języka włoskiego i tamtejszych archiwów, zwłaszcza watykańskiego, Pani Profesor i inni jej współpracownicy zachęcali mnie do podjęcia się opracowania kolejnego, albo kolejnych tomów wydawnictwa. Ostatnio gorliwie namawiał mnie do tego rektor KUL Stanisław Wilk, który wcześniej brał udział w tym przedsięwzięciu. Gwarantował mi roczny, płatny urlop na ten cel. Do tej pory nie podjąłem jeszcze tego zadania. Niewykluczone, że po dokończeniu obecnie realizowanych zamierzeń badawczych i wydawniczych do tej idei powrócę. Jest to wieloletnia, wręcz benedyktyńska praca, bo źródła w języku łacińskim i włoskim są bardzo rozproszone i często mało czytelne, jednak jeśli zdrowie i los pozwolą, może uda mi się w tym zakresie coś zrobić i tym samym choć w części przyczynić się do kontynuowania zapoczątkowanego przez Karolinę Lanckorońską dzieła, które było chyba najważniejszym jej „dzieckiem”.

Mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem, który dostąpił zaszczytu poznania, i to tak bliskiego, ostatniej z rodziny hrabiów Lanckorońskich, nadzwyczajnej osoby, wybitnego naukowca, mecenasa kultury, która urodziła się w wieku XIX, a zmarła w XXI i na trwałe weszła do historii. Moi następcy korzystający z jej stypendiów będą mogli o niej słyszeć już tylko z opowiadań. Swoimi wspomnieniami składam Jej hołd i dozgonną, niezatartą pamięć, przede wszystkim w modlitwie.

Spisano na przełomie lutego i marca 2009 r.

Wizyta u prof. Karoliny Lanckorońskiej w Rzymie w lutym 1995 roku. Od lewej: Marian Surdacki, prof. Karolina Lanckorońska i Marta Surdacka

Marian Surdacki z żoną Ewą i córką Martą w Rzymie w lutym 1995 r.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |