Głos Ziemi Urzędowskiej 2008


Jan Lucjan Kochanowski

Łopiennickie miscellanea

„Rzep mi usiadł na ogonie

Odczep go panie Leonie”

Jan Brzechwa Wiersze wybrane

 

Nie tak dawno odbierałem na poczcie w Szczecinie list polecony. Pani (nie panienka) z pocztowego okienka, odnotowując jakieś dane z mojego dowodu osobistego, spojrzała na mnie badawczo i po chwili autorytatywnie orzekła: „Jestem też z Łopiennika i pracowałam w Łopienniku na poczcie, ale żadnych jakichś tam Kochanowskich to u nas nie było”.

Nie podobał mi się nieco styl i ton tej wypowiedzi i dlatego, wiedząc w czym rzecz, odparłem: „Jak to nie było, przecież mój ojciec był właścicielem Łopiennika, a w ogóle to pani nie pochodzi z Łopiennika tylko z Łupiennika”.

Zza okienka padły słowa oznaczające już zaawansowany stopień podenerwowania: „Co za głupoty pan też wygaduje! Nawet liście łopianu mamy w naszym herbie”.

Nie pozostałem dłużny i dodałem: „Jakiego tam łopianu, przecież w waszym herbie macie liście rabarbarowe”.

Narastający, groźny pomruk kolejki, która w międzyczasie uformowała się za moimi plecami, oraz nerwowy „wyrzut” w stronę okienkowego otworu mojego dowodu wraz z listem ucięły przypadkowe spotkanie dwojga rodowitych łopienniczan.

Wypada teraz wyjaśnić, że ci rodowici łopienniczanie pochodzili z dwóch różnych Łopienników, a moja merytoryczna przewaga polegała na tym, że ja wiedziałem o istnieniu obu, natomiast pani z okienka wiedziała jedynie o swoim. Jestem również winien zdania sprawy, jak to było z tym Łupiennikiem i rabarbarem, które tak zbulwersowały moją pocztową rozmówczynię.

Otóż, ponad wszelką wątpliwość, w Polsce istnieją dwie miejscowości o identycznej nazwie Łopiennik. Pierwszy – to duża osada gminna z kościołem i pocztą przy szosie Lublin–Krasnystaw, drugi, czyli nasz – to niewielka wioska na trasie Urzędów–Borzechów. Oba położone są w środkowopołudniowej części Lubelszczyzny, a odległość pomiędzy nimi w linii prostej wynosi około 55 km. Ten pierwszy został odnotowany w kronikach jako miejscowość już w XIV wieku. Natomiast z legendy zapisanej w Kronikach Marcina Bielskiego (1495–1575) wynika, że znacznie wcześniej, bo już w 1282 r., w miejscu gdzie obecnie znajduje się ten Łopiennik, Leszek Czarny stoczył zwycięską bitwę z Jadźwingami. Na pamiątkę zdobycia na nich ogromnych łupów (zapewne zrabowanych wcześniej w trakcie któregoś z kolejnych najazdów na ziemie polskie lub ruskie), nazwał miejsce pola bitwy Łupiennikiem. Później powstała w tym miejscu osada. Na przestrzeni wieków wypadła jej z nazwy litera „u” i zastąpiło ją „o”. Widocznie z czasem o łupach zapomniano, a łopianu zapewne wokół nie brakowało. Przez osadę przepływa rzeczka Łopień – lewobrzeżny dopływ Wieprza – i tu źródłosłów nazwy może równie dobrze wywodzić się od „łupnia”, „łupienia”, jak i od „łopianu”. Warto dodać, że obecnie turystyczną atrakcję osady stanowią leżące na jej obrzeżu średniowieczne kurhany – pozostałość po wspomnianej zwycięskiej bitwie.

  Jan L. Kochanowski – autor wspomnień

Nasz Łopiennik nie był już aż tak leciwy, bowiem pierwsze wzmianki kronikarskie o nim pochodzą z lat 1413–1419. Jego właścicielami lub dzierżawcami byli podówczas Gotard i Bystram Łopieńscy (prawdopodobnie bracia) a następnie Zdziechna z Łopiennika. Swojego herbu jeszcze się nie dorobił.

Natomiast z tym rabarbarem w herbie sprawa przedstawia się następująco. Wizerunek łopiennickiego herbu znam jedynie z mapy województwa lubelskiego ozdobionej na marginesach herbami tych lubelskich gmin, które je posiadają i z Internetu, ale przyznaję, że nie znam jego oryginału. Uprawiam rabarbar od lat na działce i w sezonie zbieram jego łodygi. Przed zabraniem do domu, obcinam liście. Wygląd i kształt ich znam więc z autopsji. O tym, że z liśćmi łopianu jestem również „na ty”, napiszę jeszcze dalej. Te na wizerunku herbu to ewidentnie liście rabarbarowe, co wynika z kształtu ich „sercowatości”, odmiennego w porównaniu z liśćmi łopianu. Oczywiście, w naturze liście obu roślin różnią się znacznie niewidocznymi na rysunku szczegółami. Liście rabarbaru, poza plantacjami i działkami, nie są widoczne na co dzień, nie widział ich prawdopodobnie autor herbu, który stylizując zbytnio liście łopianu, „wpadł” niechcący w rabarbar.

Postaram się teraz udowodnić, że wspomniane wyżej moje „na ty” z liśćmi łopianu nie jest gołosłowne. Zacznę od tego, że już od dzieciństwa nie miałem najmniejszej wątpliwości, że nazwa naszego Łopiennika wywodzi się od łopianu, podobnie zresztą jak inne „odroślinne” nazwy okolicznych wiosek (Leszczyna od leszczyny, Wierzbica od wierzby itd.). Wprawdzie od biedy nasz Łopiennik mógłby nazywać się jeszcze „Pokrzywnikiem”, bo tego parzącego zielska też u nas nie brakowało, niemniej dominanta wyjątkowo urodziwego łopianu była u nas absolutna. Występował wszędzie pod płotami, ale dopiero w cienistych zakamarkach parku i warzywnika, zwłaszcza w pobliżu rowów melioracyjnych, bił wszelkie rekordy. Łopianowe zarośla osiągały wysokość dorosłego człowieka i stanowiły wspaniałe miejsce do indiańskich podchodów i do ukrycia się przy zabawie w „chowanego”. Olbrzymie, lejkowato wyprofilowane łopianowe liście służyły jako doskonały materiał do pokrywania zrobionych z patyków szkieletów naszych wigwamów. Stosowaliśmy je także z powodzeniem jako parasole chroniące przed deszczem a mniejsze, jako wspaniałe nakrycia głowy chroniące przed promieniami słońca. Wprawdzie szybko więdły, ale więdnąc dodatkowo przyjemnie chłodziły głowę.

Mogło by się wydawać, że poza dziecinnymi zabawami łopian jest rośliną nikomu do niczego nie potrzebną. Nieliczne motyle i owady korzystają z nektaru zawartego w bardzo delikatnie aromatycznych jego drobnych, purpurowych kwiatkach mieszczących się w pączkowatej różyczce. Łopian nie posiada naturalnych wrogów, nie jedzą go nawet kozy i nie widuje się na nim żadnych, nawet najbardziej żarłocznych ślimaków, gąsienic i innych szkodników roślinnych. A jednak posiada pewne właściwości i ma zastosowanie w medycynie. Jego korzeń nadal wchodzi w skład kilku maści i ziołowych mieszanek „Herbapolu”. Zapamiętałem, jak do domowego „ambulatorium” prowadzonego przez Mamę w łopiennickim dworze przychodzili przed wojną, a nawet jeszcze podczas okupacji, pacjenci z opatrunkami z liści łopianu. Miały być jakoby skuteczne na wszelkie owrzodzenia, a szczególnie na bardzo bolesne wrzody na karku zwane „karbunkułem”. Potraktowane okładem z liści łopianu szybko dojrzewały do skalpela Mamy, a później, po zabiegu równie szybko się goiły i nie pozostawiały blizn. Mimo zmierzchu medycyny ludowej, w podręcznikach zielarskich łopian wymieniany jest nadal jako środek na owrzodzenia i wykwity skórne. Właściwości lecznicze posiadają wszystkie cztery występujące u nas jego odmiany: łopian, łopian większy, głowacz i łopuch. Słownictwo ludowe posługiwało się przy wszystkich jednolitą nazwą „łopuch”.

Widok łopianu kojarzy mi się zawsze przyjemnie z beztroskim dzieciństwem i gdziekolwiek go spotykałem, czy to w okolicach Murmańska, czy w Irlandii, czy też na Krymie, niezmiennie cieszył mój wzrok i przypominał nasz Łopiennik. Do pozytywów łopianu dorzucę jeszcze, że nie był on nigdy traktowany jako wymagający zwalczania chwast. Nie plenił się ani w zbożu, ani w okopowych. Pojawiał się na ugorach, przeważnie w miejscach bardziej wilgotnych lub zacienionych, częściej już można go było spotkać pod płotami, na przydrożach, skrajach łąk, na obrzeżach lasów, zwłaszcza liściastych i na nieużytkach. Lokalnie daje się łatwo wyplenić, wystarczy bowiem wyrwanie go z kawałkiem korzenia, z którego w odróżnieniu od chrzanu już nie odrasta. Nie stwierdzono również żadnych jego właściwości alergennych.

Przystępując do pisania Łopiennickich miscellaneów, postanowiłem rozpocząć od stosownego tematycznie motta. Niestety nasz Łopiennik nie znalazł jeszcze odzwierciedlenia w ogólnie dostępnej poezji, pieśniach i piosenkach. Podobnie miała się sprawa z łopianem, od którego wywodzi się jego nazwa. Dopiero po dłuższym zastanawianiu się, gdzieś z jakiegoś zakamarka mojej jeszcze dziecinnej pamięci wygrzebałem fragment wierszyka o czymś bezpośrednio związanym z łopianem. Niezwłocznie umieściłem ten fragment powyżej nagłówka jako motto.

Dla czytelników, którzy mają wątpliwości, co ma wspólnego rzep na psim ogonie (z motta) z łopiennickimi miscellaneami wyjaśniam, że bez rzepu (ale niekoniecznie tego z psiego ogona) nie byłoby łopianu, a więc i nazwy Łopiennik. Rzepy to po prostu różyczki kwiatów łopianu (łac. Arctium, Arctium lappa – wywodzi się z rodziny astrowatych złożonych), mieszczące haczykowato zakończone łuski – okrywy nasionek, które po wyschnięciu bardzo łatwo przyczepiają się do sierści zwierząt i do naszej odzieży. Łopian należy więc do roślin o różnym od naturalnego systemie rozsiewania własnych nasion i znalazł się w niezbyt licznej grupie posługującej się w tym względzie zwierzętami, ptakami i ludźmi. (Przykładowo: jemioła i rzęsa roznoszone są na ptasich dziobach, cis i czeremcha – w ptasich odchodach, a niektóre psianki – wiadomo!).

Czepliwe, nawet jeszcze w stanie zielonym, różyczki łopianu, czyli po prostu niedojrzałe rzepy, służyły nam przy zabawach w wojsko jako oficerskie dystynkcje na naszych ramionach lub czapkach. Dla hecy były niepostrzeżenie przyczepiane rówieśnikom, a czasami również i starszym. Intymny ogonek z kilku złączonych wzdłuż rzepów doczepiony z tyłu, poniżej pasa do żakietu lub płaszcza naszej bony lub którejś z cioć, póki nie został ujawniony lub sam się nie odczepił, sprawiał nam młodym sporo radości, a ryzyka kary w postaci uczenia się na pamięć iluś tam słówek francuskich albo odstania godziny w tzw. kącie nie braliśmy w rachubę.

Identyczne nazwy dwóch, niezbyt odległych od siebie, miejscowości były przyczyną różnych nieporozumień i wynikających z nich perturbacji. Jeżeli pominę wymianę poglądów z panią z pocztowego okienka, to ich występowanie ograniczyło radykalnie wprowadzenie kodów pocztowych w latach 70. ubiegłego wieku. Wrócę więc do swoich łopiennickich czasów, czyli przełomu lat trzydziestych/czterdziestych, gdy naszą macierzystą pocztą był Ratoszyn. Wszystkie nasze listy bez uwidocznionej nazwy tej poczty trafiały, z reguły, najpierw do Łopiennika pod Krasnymstawem i dopiero z tamtejszej poczty, po dopisaniu „p-ta Ratoszyn”, trafiały z kilkudniowym opóźnieniem do naszego dworu. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, ale do nas trafiały również listy nie tylko do jakiegoś Kochańskiego z tamtego Łopiennika, ale i do ludzi o zupełnie innych i niepodobnych do naszego nazwiskach. Od czasu do czasu zgłaszali się też jacyś ludzie z zapytaniem o kogoś (o jakieś nazwisko). Trafiali z reguły do dworu, gdzie liczyli na najbardziej miarodajne informacje. Znaliśmy bowiem dobrze nie tylko nazwiska mieszkańców majątku, ale również wszystkich kilkunastu gospodarzy ze wsi. Następowała przykra konsternacja, gdy pytający dowiadywał się, że ten ktoś mieszka w innym Łopienniku położonym na wschód, do którego odległość drogą wynosi ponad 80 km. Dodam, że byli to czasami ludzie, dla których jedynym środkiem lokomocji były ich własne nogi plus ewentualnie laska lub kostur. Nie obywało się wówczas bez płaczu lub przekleństw i złorzeczeń pod adresem jakiegoś mało precyzyjnego, ale Bogu ducha winnego, informatora. Niektórym, w ten sposób poszkodowanym, Mama oferowała później miskę ciepłej strawy i nocleg – latem w stodole na sianie, zimą w ciepłych pomieszczeniach dworskiej kuchni.

Celem wyeliminowania, a przynajmniej ograniczenia wspomnianych sytuacji mój Ojciec, gdzieś pod koniec lat trzydziestych, wystąpił do wojewody lubelskiego o formalne przyznanie obu Łopiennikom dodatków do nazw: naszemu „Górny” a krasnostawskiemu „Dolny”. Urząd Wojewódzki odesłał Ojca do jakiejś instytucji w Warszawie. Nastąpiła wymiana korespondencji, Ojciec pisał jakieś obszerne uzasadnienia, włączył nawet do pomocy geografa – kuzyna Mamy – Orka Berezowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Zanim jednak sprawa nabrała mocy urzędowej, wybuchła wojna. W 1944 roku, w wyniku reformy rolnej, władza ludowa zmusiła Kochanowskich z Łopiennika do zmiany adresu. Tym samym problem łopiennickich pomyłek przestał już nas interesować.

Kilka lat temu w skorowidzu nazw miejscowości swojego atlasu samochodowego zauważyłem przypadkowo, że ten drugi Łopiennik zdołał już sobie uzurpować dodatek do nazwy „Górny”. Pomny ojcowskich zabiegów, uświadomiłem sobie, że rokrocznie pokonując trasę Lublin–Krasnystaw, na tablicy „Łopiennik” stojącej przy szosie nie zauważyłem żadnych zmian. Już nie wiem, czy lokalny patriotyzm, czy też sentyment do rodzinnego gniazda spowodował, że tym Łopiennikiem Górnym poczułem się „zdołowany”. Wówczas coś podpowiedziało mi, żeby zbadać, jak sprawa ma się w rzeczywistości, tzn. który z Łopienników jest geograficznie położony wyżej, czyli wysunięty bardziej na północ. Nie dysponuję sekstantem i stosownymi tablicami astronomicznymi, ale zapewne, mimo że jestem dyplomowanym żeglarzem, nie potrafiłbym już na miejscu zrobić z nich użytku. Dlatego przy pomocy niezbyt dokładnej, będącej w moim posiadaniu, mapy wyliczyłem, że oba Łopienniki leżą na tym samym równoleżniku – około 51°02’48”.

Być może, gdybym dysponował lepszymi akcesoriami i zastosował bardziej profesjonalny tryb wyliczania obu parametrów, jeden z Łopienników leżałby nieco wyżej, drugi nieco niżej, niemniej różnica rzędu części sekundy geograficznej jest tak mało istotna, że mogłem ją sobie darować. Uspokoili mnie również moi zaprzyjaźnieni lubelacy, znający dobrze okolice tego drugiego Łopiennika. Dowiedziałem się od nich, że dodatek „Górny” nie wynika z tego, że leży wyżej od naszego, ani z jego geograficznego położenia względem powstałych w międzyczasie osiedli satelickich – Łopienników: Podleśnego, Nadrzecznego, Dolnego (ongiś Ruskiego) oraz Dolnego–Kolonii, ponieważ geograficznie najwyżej położonym jest akurat ten ostatni. Po prostu, stosowane nazewnictwo wynikło stąd, że „Górny” położony jest na górce, a „Dolny” – odpowiednio – w dolinie. Ponieważ nasz Łopiennik stał na niewielkim wzniesieniu otoczonym doliną, będącą źródliskiem jednego z dopływów rzeczki Chodlik, dałem więc już za wygraną.

Nazwę Łopiennik noszą jeszcze: kilkudziesięciohektarowe jezioro, nad którym położony jest Więcbork w woj. kujawsko-pomorskim i z którego wypływa rzeka Orla oraz bieszczadzki szczyt w pobliżu Cisnej o wysokości 1069 m n.p.m. Pod względem częstotliwości występowania pośród nazw odroślinnych bije Łopiennik na łeb i szyję Dąbrowa występująca w Polsce kilkadziesiąt razy. Wspiera go natomiast cała plejada nazw miejscowości wywodzących się zapewne od łopianu. A oto one: Łopienno × 2, Łopuchowo × 2, Łopuchowa, Łopuchówka, Łopuszka × 3, Łopuszkowo, Łopuszna × 2, Łopuszno, Łopuszne, Łopusze, Łopieniów, Łopiennica i Łopienie × 3.

Ubolewam nad tym, jak losy „pomiatały” naszym Łopiennikiem. Nie wiem, jak to było wcześniej, ale przed pierwszą wojną światową należał do gminy Urzędów. W okresie międzywojennym znalazł się w gminie Chodel, aby w dobie Peerelu wylądować, chyba już na stałe, w gminie Borzechów. Każdorazowo leżał też gdzieś hen na skraju danej gminy. Jeszcze bardziej kuriozalny był układ przynależności parafialnej. Mianowicie łopiennicka wieś należała przed wojną do parafii w Urzędowie, natomiast dwór wraz z czworakami do parafii w Ratoszynie. Układ ten odnotowany był w kronikach już w 1529 roku. W rezultacie, wioskowi wierni mieli do swojego kościoła 10 km a my z dworu i służba folwarczna do naszego ponad 5 km. Wypada dodać, że w okresie roztopów lub podczas niepogody jeździliśmy czasami na mszę niedzielną do, jak to mawiali starsi, „przytulnego” kościoła w Kłodnicy odległego o nieco ponad 3 km.

Na zakończenie muszę przyznać się czytelnikom, że mimo całego łopiennickiego patriotyzmu, który chyba jest widoczny w moich publikacjach na łamach „Głosu Ziemi Urzędowskiej”, i mimo stosownego zapisu odnośnie miejsca urodzenia w większości moich dokumentów, stwierdzenie (we wstępie), że jestem rodowitym łopienniczaninem, mija się z prawdą, urodziłem się bowiem nie w rodzinnym Łopienniku, ale w sąsiedniej Kępie. Otóż dowiedziałem się od Mamy, że w dniach, w których miałem przyjść na świat, w łopiennickim dworze gasło powoli życie mojej Babci po mieczu – Marii z Gosiewskich. Zmarła na nieuleczalną chorobę krótko po moich narodzinach. Ta sytuacja skłoniła Mamę do przeniesienia się na okres połogu do odległego o 1,5 km dworu w Kępie, którego właścicielkami były jej ciotki, leciwe siostry Zuzanna i Bronisława Janiszewskie. Po chrzcie, w trakcie wpisywania mnie do księgi metrykalnej, zapomniano o zgłoszeniu tego faktu, a proboszcz lub kościelny z parafialnego Ratoszyna wpisali odruchowo „Łopiennik”, postarzając mnie przy okazji o równy miesiąc. I tak już zostało.

W 2002 roku, wcale nie z powodu wymienionej wyżej okoliczności, zostałem zaproszony wraz z siostrą Izabellą na uroczyście obchodzony jubileusz 40-lecia tamtejszej szkoły podstawowej wywodzącej się wszak zarówno z Łopiennika, jak i z naszego dworu. W trakcie oficjalnej części obchodów, zabierając głos, ręką wskazałem na podłodze szkolnej świetlicy miejsce, mówiąc, że tu właśnie się urodziłem. Wprowadziło to początkowo zebranych w osłupienie, a co najmniej w zdziwienie. Dopiero po moich wyjaśnieniach nastąpił wielki aplauz i długotrwałe oklaski. Wskazując wspomniane miejsce, mogłem się pomylić najwyżej o 1–2 metry. Dwór kępski spłonął w 1944 roku, a częściowo na jego fundamentach powstała następnie „tysiąclatka” jubilatka. Udało mi się jednak wcześniej odnaleźć na terenie przyszkolnym doskonale zachowane ścięte na poziomie ziemi pnie kilku niebotycznych świerków stojących na niegdysiejszym klombie vis a vis dworskiego ganku. Pamiętałem dobrze rozkład dworku i lokalizację sypialnego pokoju cioć, w którym przyszedłem na świat. Dlatego przełożenie go na układ „tysiąclatki” nie sprawiało już większej trudności.

Stareńki modrzewiowy dworek kępski tonął w krzakach zdziczałych bzów. Jedynie pod oknami frontonu, a więc i pod oknem sypialni cioć, w której się urodziłam, rósł łan wonnych floksów i wieczornic. Gdy się rodziłem, były zapewne w pełnym rozkwicie. Pierwsze pachniały w dzień, drugie wieczorem i nocą, a ich zapach zakodował się w mojej zapachowej pamięci na całe życie. Natomiast z Łopiennika zapamiętałem odurzający wprost zapach kilku kwitnących pod samym dworem starych lip oraz działające usypiająco nocne chóry żab rechoczących w pobliskiej sadzawce.

Łopiennicki dwór widziałem po raz ostatni w 1945 roku. Poczynając od 2002 roku zacząłem ponownie bywać w rodzinnych stronach. Uparcie jednak omijałem Łopiennik i kategorycznie odmawiałem znajomym, którzy koniecznie chcieli mi go pokazywać. Znałem z opowiadań, a nawet ze zdjęć, postępującą dewastację i popadanie dworu w ruinę i dlatego postanowiłem zachować zakodowany w pamięci jego niegdysiejszy, nieskalany zniszczeniem wizerunek. W ubiegłym roku byłem ponownie w stronach rodzinnych wraz z bratem. Wymusił on na mnie odwiedzenie Łopiennika, uzasadniając to koniecznością porobienia zdjęć. Na miejscu starałem się nie patrzeć na ruinę rodzinnego gniazda; pomógł mi w tym widok łopianów królujących w zdewastowanym, zdziczałym parku. Nie mogłem od nich oderwać wzroku.

Fotografowanie ruin zajęło bratu więcej czasu, więc przeszedłem się kawałek asfaltową drogą w stronę Radlina. W pewnym momencie, już w szczerym polu, stanąłem jak wryty. W głębokim przydrożnym rowie, po prawej stronie drogi rósł wspaniały, pojedynczy, wyjątkowo rozrośnięty krzak łopianu obsypany koszyczkami częściowo rozkwitłych purpurowych kwiatów. Wystawał na dobrego chłopa ponad poziom rowu, a więc jego wysokość sięgała trzech metrów. Taki, wręcz królewski, okaz oglądałem pierwszy raz w moim przydługim raczej życiu. Wpatrywałem się z zachwytem w olbrzyma i, myśląc intensywnie, zastanawiałem się czy to senna zjawa, czy rzeczywistość, która stanęła akurat na mojej drodze. Dlaczego? Czy to tylko czysty przypadek...? Sygnał nadjeżdżającego samochodu brata wyrwał mnie z zadumy przechodzącej w stan niebytu i powoli zaczęła powracać mi świadomość.

Szczecin, dnia 21 lutego 2008 r.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |