Głos Ziemi Urzędowskiej 2008


Włodzimierz Pajdowski

Tropiony przez UB

Rok 1945 przyniósł zakończenie II wojny światowej. Nastał dla wielu państw czas podliczania strat istnień ludzkich, dóbr narodowych i materialnych ludności. Przychodził czas odbudowy i zabliźniania ran. Dla naszego narodu, oprócz poniesionych olbrzymich strat i krzywd, zaowocował nową, dotąd nieznaną, formą okupacji, znaczoną kolejnymi udrękami prawych obywateli polskich. Właśnie ci, którzy przez cały okres okupacji niemieckiej ryzykowali, walcząc z bronią w ręku, mieli w nowej rzeczywistości ponosić w wielu wypadkach jeszcze większe udręki i prześladowania, a często składali największą ofiarę – ofiarę swojego życia.

Koleje mojego życia są chyba dobrym przykładem, jak młodzi ludzie z tego pokolenia byli poniżani, prześladowani i upokarzani. Miałem to szczęście, że w tych czasach napotykałem na dobrych, życzliwych ludzi i, co tu dużo mówić, los był dla mnie łaskawy. Nie wszystkim dopisywało szczęście, opłacili to latami spędzonymi w więzieniach UB lub wyrokami śmierci.

A oto koleje mojego życia, które pozostały mi w pamięci. Pragnę to utrwalić dla następnych pokoleń, aby poznali całą prawdę o tamtych czasach.

W maju 1945 roku ukończyłem drugą klasę gimnazjum ogólnokształcącego w Kraśniku. Miałem wówczas 21 lat. Mając na uwadze opisane wcześniej wydarzenia, sporadycznie odwiedzałem Urzędów, gdzie przebywał mój ojciec. Unikałem Milicji. Chciałem wyjaśnić, że starałem się, podczas pobytu w szkole, nie oddalać się z Kraśnika. Początkowo mieszkałem na prywatnej kwaterze, a później w internacie szkolnym. Moim przyjacielem był Zygmunt Tłustochowski – razem byliśmy w plutonie „Sokoła”.

W czasie wakacji w 1945 roku, na początku lipca, postanowiłem ruszyć w Polskę, aby rozejrzeć się w nowej rzeczywistości i ewentualnie podjąć jakieś decyzje. Nurtowała mnie myśl, podobnie jak i wielu innych kolegów, aby dostać się na Zachód. Postanowiłem udać się najpierw na Wybrzeże.

Prawie siedem lat (od stycznia 1948 r. do lipca 1954 r.) Włodzimierz Pajdowski ukrywał się, mając zmienioną tożsamość. Tymczasowe Zaświadczenie Tożsamości wystawione na Zygmunta Pajdowskiego

Jechałem pociągiem do Gdyni i Gdańska. Panowały upały, pociągi były przepełnione; żadnych rozkładów jazdy. Mając minimalny bagaż, w dzień jechałem na dachu wagonu osobowego, leżąc na brzuchu lub siedząc twarzą w kierunku jazdy. Dojechałem do Gdyni. Pierwszy raz w życiu widziałem morze. Plaże były pełne sprzętu wojskowego różnego rodzaju: rozbite i w stanie dobrym wozy ciężarowe i inne zanurzone całkowicie w wodzie. Podobno niektórzy Niemcy próbowali dogonić odpływające barki, by dostać się na odpływające okręty. Gdańsk był mocno zniszczony. Byłem w dzielnicy, gdzie panował fetor rozkładających się ciał w zgruzowanych budynkach. Nocowało się na dworcach kolejowych. Były tam w pustych pokojach pozbijane prycze drewniane. Ludności niemieckiej prawie już nie było. Z Gdyni udałem się do Wrocławia. Jechało się długo. Nigdy nie było wiadomo, kiedy z danej stacji pojedzie się dalej. Wrocław – sterty gruzów, miasto zburzone. Tu broniły się oddziały ukraińskie i Własowa. Woleli zginąć niż się poddać, bo i tak czekała ich śmierć. Z dworca Świebodzkiego na Główny szło się ulicami – ścieżką wśród gruzów środkiem ulicy. Przed Dworcem Głównym leżało „coś,” co było kiedyś człowiekiem. Czarny płaszcz, z niego wystają czarne spodnie (nogawki), na końcach rękawów trzymają się czarne skórzane rękawiczki, w miejscu, gdzie była głowa – trochę skóry i włosów. Kości – przez czołgi i samochody zmielone. Całość łączą sprasowane i wysuszone ścięgna i skóra. Jadę dalej do Oświęcimia. Zwiedzam tam straszny hitlerowski obóz zagłady. Zwiedzających dużo; jest już jakaś organizacja i opieka nad tym, co ocalało. Są też jeszcze byli więźniowie, którzy pełnią rolę informatorów i przewodników. Baraki z pryczami, gdzie leżą jakieś strzępy szmat, które służyły tamtym ludziom za przykrycie. Baraki, w których stoją pojemniki zbite z desek, coś w rodzaju kontenerów, wypełnione okularami, butami od dziecinnych do dużych dla dorosłych. Pojemniki z obciętymi włosami, wszystkie wypełnione do granic możliwości. Pozostałości po tych, których cywilizacja hitlerowska skazała na zagładę.

Rozmawiałem z jednym więźniem, narodowości żydowskiej, który obsługiwał piec krematoryjny. Opowiadał, jak byli zmuszani do wrzucania w ogień do pieca ludzi mocno skatowanych przez hitlerowców lub „kapo,” ale jeszcze żywych.

Po powrocie z tej podróży skontaktowałem się z ojcem w Urzędowie. Zastanawiał się, co dalej powinien uczynić – podjąć pracę w jakiejś państwowej instytucji czy wyruszyć na ziemie zachodnie i objąć gospodarstwo rolne. Wybrał to drugie. Według mojej oceny decyzja była zła. Pojechałem więc z ojcem ponownie na Zachód szukać gospodarstwa. Trafiliśmy do miejscowości Klenica, powiat Sulechów, województwo zielonogórskie. Był tam duży, ładny dom i wszystkie zabudowania gospodarcze. Powiedziano nam, że kwaterował tu jakiś oddział wojsk rosyjskich ale parę dni temu odjechał. Zabrali z sobą wszystko, co było godne uwagi. Dom prawie pusty, narzędzia rolnicze zostały stare i połamane. Żadnego inwentarza żywego. Poddasze i piwnica domu to była jedna wielka ubikacja, spadek po wojsku. Inne ciekawe gospodarstwa były już zajęte lub mieszkali w nich rodowici właściciele. Ojciec zdecydował się na to gospodarstwo, do którego należało około 20 ha ziemi. Z czasem został więc „kułakiem”, „wrogiem ludu”. Musiał zapisać się do Spółdzielni Produkcyjnej.

Ja, z braku środków finansowych, przerwałem na rok swoją naukę. Pomagałem ojcu w gospodarstwie i doprowadzeniu domu do stanu używalności. Urządziłem dla siebie jeden pokój. Z Urzędowa przywiozłem swoją broń krótką, pistolet 10-strzałowy i granat bojowy. Robiąc porządek w stodole, znalazłem w słomie kaburę drewnianą do mojego pistoletu. Zgubili ją żołnierze, którzy tu kwaterowali. Kabura ta miała tę cenną zaletę, że można było ją połączyć na zatrzask z rękojeścią pistoletu, a wtedy stanowiła kolbę. Umówiłem się z ojcem, iż jeżeli się zdarzy, że zostanę aresztowany, ma mój pistolet spalić w piecu i w umówionym miejscu na naszym polu wrzucić do rowu z wodą. Ten scenariusz całkowicie się sprawdził po moim aresztowaniu w 1954 roku. Tłumaczyłem się wówczas, że tam go wyrzuciłem – musiałem go odszukać.

   

Dyplomy ukończenia studiów inżynierskich i magisterskich na Wydziale Elektrycznym Politechniki Szczecińskiej

Powracając do wspomnień z 1946 roku, to zauważyłem w pewnym momencie, że handlując mogę zarobić na dalszą naukę. Zacząłem jeździć do Kraśnika i Urzędowa. W Kraśniku miałem zbyt na wszystko, co przywiozłem z Zachodu, natomiast na Zachód wiozłem z Urzędowa wędzone wędliny. W Kraśniku w styczniu 1946 roku spotkałem się z Zygmuntem Tłustochowskim. Poinformował mnie, że rodzice jego mieszkają już w Katowicach, i że on też tam się przeprowadzi. Podał mi adres. Powiedział, że w Kłodzku w wojsku w stopniu podporucznika jest nasz wspólny kolega Józef Pawełczyk. Dał mi jego adres i namawiał, że powinienem tam jechać. Wyjaśnił, że musimy rozeznać w jakimś miejscu pas przygraniczny i znaleźć dogodne miejsce do przekraczania granicy do Czechosłowacji. Pojechałem do Kłodzka. U Pawełczyka był już Czesław Jacniacki. Zamieszkaliśmy razem, między sobą używaliśmy tylko imion: Józek, Geniek, Władek. W lutym do Kłodzka z Urzędowa przyjechał Karol (nazwiska nie pamiętam). Zamieszkał oddzielnie u kogoś znajomego. Naradzaliśmy się, jak to najlepiej zorganizować. Pierwszą sprawą było zdobycie mapy terenu, drugą – jakieś rozsądne uzasadnienie, co robimy w strefie przygranicznej. Znaleźliśmy pretekst. Musieliśmy też mieć motor, żeby móc się poruszać. Teraz, jadąc do Międzylesia czy Bystrzycy Kłodzkiej, by znaleźć się w jakiejś miejscowości w pobliżu granicy, pozostawały własne nogi. Musieliśmy też nawiązać znajomość z kimś mieszkającym w pobliżu granicy – najlepiej, by pochodził z wileńskiego, wołyńskiego, czy innych terenów wschodniej Polski. Z tamtych terenów ludność była bardzo patriotyczna, więc istniało mniejsze niebezpieczeństwo natknięcia się na kogoś nieodpowiedniego. Nieodzownym atrybutem w nawiązaniu znajomości był alkohol, więc musieliśmy zawsze mieć go ze sobą. Poznaliśmy rodzinę polską pochodzącą spod Nowogródka. Zadeklarowali się, że można się u nich zawsze zatrzymać. Jeżdżąc z Geńkiem do Urzędowa, wstąpiłem do Zygmunta w Katowicach. W rozmowie powiedziałem, że byłoby dobrze mieć jakieś środki finansowe. Odpowiedział, że to jest niemożliwe, ale żebyśmy myśleli sami, jak je zdobyć. Chyba w kwietniu przyjechał do nas do Kłodzka brat Krzysztofa Gruchalskiego. Krzyś był cekaemistą w plutonie „Sokoła”. Jeżeli dobrze pamiętam, miał na imię Sławomir. Daliśmy mu adres gospodarza. Dowiedziałem się później, że szczęśliwie dotarł do Paryża i tam studiuje. Pod koniec czerwca został aresztowany Karol. Opuściliśmy Kłodzko; ja pojechałem do Klenicy.

W Klenicy w 1946 roku poznałem i zaprzyjaźniłem się z Henrykiem Majem. Był w stopniu podporucznika wojsk lotniczych. Powiedział, że musiał uciekać z wojska, bo miał być aresztowany za działalność okupacyjną. Pochodził, jak mówił, spod Kraśnika. Miał piękny belgijski pistolet piętnastostrzałowy. Pokazałem mu też swoją broń. Ta znajomość miała dla mnie bardzo przykre konsekwencje. Tylko wyjątkowym zbiegom okoliczności i niebywałemu szczęściu zawdzięczam to, że nie skończyła się dla mnie tragicznie. Po jego aresztowaniu, w czasie przesłuchań wszystko o mnie opowiedział funkcjonariuszom UB.

Tymczasem we wrześniu 1946 roku zapisałem się do trzeciej klasy Gimnazjum w Sulechowie. Korzystałem z internatu, który był przy szkole. W ciągu roku zrobiłem trzecią i czwartą klasę, zdałem tak zwaną małą maturę. W Legnicy mieszkał i pracował brat ojca Mikołaj Pajdowski, który był moim ojcem chrzestnym. Mikołaj namówił mnie, bym przyjechał do Legnicy i tam się uczył w liceum, a u niego mogę mieszkać.

Od września 1947 roku w Legnicy zacząłem dalszą naukę. Niestety, w styczniu 1948 roku zostałem tam aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Przesłuchiwał mnie cywil, który kazał się tytułować kapitanem. Wiedział, że byłem w AK. Zaczął przesłuchanie bardzo agresywnie i brutalnie. Padały z jego ust różne epitety, od „bandyty” do słów niecenzurowanych. Wyglądało to tak, jakby sam siebie dopingował do większej wściekłości. W pewnym momencie wyjął broń z szuflady, zarepetował, podszedł do mnie i przyłożył broń do mojej skroni, mówiąc: „To twój koniec”. Potrzymał przez moment. Odejmując od mojej głowy pistolet, powiedział: „Takiego goja jak ty powinienem zastrzelić, ale obiecuję ci, że długo już nie pożyjesz”. Odwiódł rękę z bronią. Zdążyłem odwrócić głowę i trochę się uchylić. Kolbą pistoletu uderzył mnie w kość policzkową tuż przy oku. Spadłem ze stołka, na którym siedziałem. Straciłem na moment przytomność. Gdy się ocknąłem, całą twarz miałem zalaną krwią. Byłem kopany. Bolały mnie żebra, dół kręgosłupa i palce prawej ręki. Gdy się stoi w obliczu zapowiadanej śmierci, przelatuje lotem błyskawicy wiele myśli. Sprowadzony zostałem do celi w piwnicy. Krew wolno wypływała z rany. Docisnąłem do policzka własną chusteczkę, to ograniczyło krwotok. Aresztowany byłem około godz. 1800, pobity po 2000. W celi była jakaś prycza. Byłem sam. Przyniesiono wodę i miskę. Zmyłem trochę twarz, nie dotykając rany. Chusteczkę wypłukałem. Położyłem się na prawym boku. Przecięcie na prawym policzku przycisnąłem palcami prawej ręki, tak by rana się nie otwierała. Rano powiedziano mi, że zabierają mnie do Zielonej Góry. Około południa zawieziono mnie na dworzec PKP, skutego. Miałem dwóch opiekunów z UB. Pomny groźbie, że długo nie pożyję, miałem jedyną myśl: „Muszę uciekać, jak tylko będzie okazja”. Jechaliśmy pociągiem osobowym. Wzdłuż wagonu przy jednej ścianie było przejście; ubikacje i drzwi wejściowe na końcach wagonu, wagon otwarty, od przejścia do ściany ławki. Minęliśmy miejscowość Lubin, w której w magazynie zbożowym „Społem” kierownikiem był dobry znajomy stryja Mikołaja. Przekonałem konwojentów, by mnie rozkuli, bo muszę wejść do ubikacji. Rozkuli. Wchodząc do toalety, drzwi tylko przymknąłem, zostawiając małą szparę. Jeden z konwojentów usiadł na ostatniej ławce, tak by obserwować drzwi. Obserwowałem przez szparę jego głowę. Gdy się obrócił w stronę przedziału, bezszelestnie otwarłem drzwi. Kiedy wychodziłem, miał jeszcze głowę odwróconą i coś mówił. Jednym susem dopadłem drzwi na przeciwległej ścianie wagonu. Otwarłem je. Jedno spojrzenie, czy nie ma jakiejś przeszkody, silne odbicie i jak najdalszy skok. Pociąg jechał w tym momencie wysokim nasypem, leżało jakieś 20 cm śniegu. Skoczyłem dość daleko. Spadłem na ugięte nogi. Śnieg zamortyzował zetknięcie z podłożem. Przekoziołkowałem przez głowę chyba dwa razy. Poderwałem się na nogi. Byłem cały! Około 100 do 150 metrów od toru był las. Nie czułem żadnego bólu. Biegłem skokami, nie oglądając się. Chciałem jak najszybciej dopaść lasu. Ubiegłem około 40 metrów, gdy padły pierwsze strzały. Nie wiedziałem czy zatrzymano pociąg i czy ktoś za mną biegnie. Dopiero gdy wpadłem do lasu, odwróciłem się, by zobaczyć czy za mną biegną. Nikogo nie zauważyłem, pociągu nie było. Biegłem jeszcze brzegiem lasu dość długo. Spodziewałem się zorganizowanego pościgu, więc szedłem polami, unikając dróg. Gdy dotarłem do Lubina był już zmrok. Spytałem tylko jedną osobę, jak dojść do magazynu zbożowego „Społem”. Dotarłem na miejsce. Powiedziałem, że uciekłem z pociągu, i że muszę się gdzieś ukryć. Ustaliliśmy, że najlepiej będzie w magazynie między workami. Dostałem koc. Poprosiłem, by powiadomić Mikołaja, ale nie telefonicznie. Na drugi dzień dowiedziałem się, że była milicja, po około dwóch godzinach od mojego ukrycia. Spytałem o drogę tylko jedną osobę – szczególny zbieg okoliczności, czy tak wielka obława, że trafiono na tę jedną osobę. Z uwagi, że magazyn może być pod obserwacją, przesiedziałem ukryty pod workami prawie trzy doby. Przypomnę, że to był styczeń i panował mróz, a magazyn zbożowy nie był ogrzewany.

Sławomira, Sławomir, Włodzimierz i Andrzej Pajdowscy – Szczecin, 1964 r.

Za sprawą mojego stryja Mikołaja zostałem przewieziony samochodem osobowym do Wrocławia. Przekazał mi dość dużą sumę pieniędzy i dalej musiałem już sobie radzić sam. UB miało moją legitymację szkolną, gdzie było moje zdjęcie. Z Wrocławia pojechałem pociągiem do Lewina Brzeskiego w województwie opolskim. Tam we wsi Oldrzeszowice była bowiem duża grupa repatriantów z mojej wsi z Wołynia. Uznałem, że tam będzie najbezpieczniej na jakiś czas się zatrzymać. Tutaj jakiś czas mieszkał mój rodzony brat Zygmunt. Po repatriacji ze Wschodu był tutaj zameldowany. Brat wcześniej wyjechał do Klenicy bez wymeldowania. W Klenicy został zameldowany jak ktoś, kto wrócił z ZSRR. Szczęście mi sprzyjało. Gdy tam przyjechałem powiedziano mi, że Zygmunt ma wezwanie na komisję wojskową. Takie wezwanie miało jeszcze dwóch chłopców. Pojechaliśmy razem. Powiedziałem im, że jadę za Zygmunta, by nie miał kłopotów. Dostałem ostemplowane zaświadczenie z komisji wojskowej. Miałem już jakiś dokument, którym mogłem się legitymować. Dowiedziałem się też, gdzie mieszkają na Zachodzie inni mieszkańcy naszej wioski. Po paru dniach wyjechałem przez Poznań do Gdańska. Po drodze wstąpiłem do kolegi z Klenicy, który uczył się w Poznaniu. Poprosiłem go, by przekazał mojemu ojcu wiadomość, że jadę do Gdańska i będę chciał przedostać się do Anglii. W Gdańsku chciałem zatrudnić się na statkach rybackich. Wpadłem na pomysł, by dostać poparcie z organizacji młodzieżowej. Wszedłem do sekretariatu, gdzie pracował młody człowiek. Powiedziałem mu, że jestem repatriantem ze Wschodu. Cała moja rodzina nie żyje, a ja chciałbym dostać poparcie, co ułatwiłoby mi dostanie dobrej pracy. Przekonałem go. Nie podałem swego nazwiska, bo o to nie pytał. Powiedział, że musi porozmawiać z kierownikiem. Wyszedł do drugiego pokoju, zostałem sam, drzwi były niedomknięte. Usłyszałem rozmowę. Kierownik spytał go skąd on wie, że ja nie jestem jakimś bandytą. Momentalnie opuściłem sekretariat. Wybiegłem z budynku, uznając, że pomysł nie był rozsądny. Z Gdańska wyjechałem do Koszalina. Miałem adres Józefa Soboty, który mieszkał w Skarbinowie [Sarbinowie] nad morzem. Wynająłem u niego pokój. Skarbinowo należało do gminy Będzino. Poszedłem się zameldować pod nazwiskiem Zygmunt Pajdowski. Automatycznie poszło wymeldowanie z Oldrzeszowic. Spytałem w „Gminie”, czy nie byłoby dla mnie jakiejś pracy. Szczęście mi sprzyjało, pracę dostałem. Praca w Urzędzie Gminy pozwoliła mi na bezproblemowe wyrobienie „tymczasowego dowodu tożsamości”, na nazwisko Zygmunt Pajdowski, ur. 1 maja 1927 roku. Pracowałem tam tylko około trzech miesięcy. Postarałem się o pracę w Koszalinie i od 20 maja 1948 roku zostałem zatrudniony w biurze Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Od 1 kwietnia 1949 roku przeniosłem się do pracy w Banku Rolnym w Koszalinie, gdzie pracowałem do 31 sierpnia 1951 roku. We wrześniu 1948 roku zapisałem się jako ekstern do Państwowego Liceum Ogólnokształcącego dla Pracujących w Koszalinie do klasy pierwszej. Przyjął mnie dyrektor Sierociński, pod warunkiem zaliczenia w ciągu dwóch miesięcy egzaminów z kilku przedmiotów, między innymi z języka polskiego i matematyki. Zaliczyłem, nauka trwała trzy lata. Świadectwo dojrzałości dostałem z datą 23 czerwca 1951 roku. Mieszkając w Koszalinie, prowadziłem prawie pustelniczy tryb życia – unikałem ulic i zgromadzeń, przemieszczałem się tylko z pracy do szkoły wieczorowej i do domu. Zapisałem się do Jacht-Klubu, gdzie uprawiałem żeglarstwo i kajakarstwo na jeziorze Miedwie. Zdobyłem stopień „żeglarza”.

W czasie pobytu w Koszalinie koledzy z pracy i szkoły namówili mnie na publiczną zabawę w Domu Kultury. Unikałem takich imprez, lecz tym razem poszedłem i przeżyłem szok. Siedzieliśmy przy stoliku, ja i dwóch moich kolegów. Alkoholu nie piliśmy (może minimalnie). Około godziny pierwszej po północy podszedł do naszego stolika już mocno pijany jegomość z pół litrem wódki w ręku. Spytał, czy może się do nas przysiąść, jednocześnie siadając. Większość przyniesionej wódki wypił sam. Koledzy moi poszli tańczyć, zostałem z nim przy stoliku sam. Zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy ja nie wiem kim on jest. Nie odpowiedziałem. Mówił dalej, że pracuje w UB, a między innymi ma za zadanie szukanie takich osób: wyjął z kieszeni marynarki około 10 zdjęć, położył na stole i rozłożył je. Wśród tych zdjęć było jedno moje – odbitka ze zdjęcia z legitymacji szkolnej, którą mi zabrano w czasie aresztowania. Zdjęcie było raczej niewyraźne. Na zdjęciu bujna czupryna, czesałem się do góry. Teraz czesałem się na bok, byłem krótko ostrzyżony. Byłem pewny, że mnie rozpoznał i zaraz powie, iż jestem aresztowany. Pierwsza myśl – uciekać. Chodziłem na treningi boksu, więc pomyślałem, by zadać mu silny cios w podbródek. Byłem już na to przygotowany, ale on zabrał zdjęcia, schował je do kieszeni i zaczął coś mówić o czymś innym. Położył ręce na stole, oparł na nich czoło, ale te słowa już do mnie nie docierały. Jaka ulga i odprężenie, gdy on zaczął chrapać. Gdy wrócili do stołu koledzy, namówiłem ich byśmy już wyszli. Zostawiliśmy go śpiącego.

  Włodzimierz Pajdowski w grudniu 2007 r.

Z czasem odszedłem od pomysłu ucieczki za granicę. Zerwałem wszystkie kontakty tak z rodziną, jak i kolegami. Postanowiłem po zdaniu matury pójść na studia. Zaplanowałem studia medyczne i złożyłem dokumenty na Akademię Medyczną w Szczecinie. Pojechałem jeszcze raz do Szczecina, poszedłem na Akademię Medyczną i do Szkoły Inżynierskiej. Studia medyczne trwały sześć lat, a stypendium wynosiło około 240 zł. Wysokość stypendium zadecydowała, że zabrałem dokumenty z Akademii Medycznej i złożyłem na Wydział Elektryczny Szkoły Inżynierskiej. Zdałem egzaminy wstępne, dostałem stypendium i mieszkanie w akademiku. Miałem trochę oszczędności z okresu pracy. Zakładałem, że może mi wystarczy na okres dwóch lat, na dokładanie do stypendium.

Zacząłem studia w wieku prawie 27 lat. Pierwszy rok był ciężki. Zaczęło nas chyba 120 osób. Po pierwszym semestrze odpadło około 20 osób. Obecność na wykładach była obowiązkowa – prowadzono listę obecności, była to konieczność. Podręczników nie było, a każdy z profesorów egzaminował z tego, co wykładał. Na wykładach każdy z nas starał się zanotować wszystko to, co mówił, czy pisał na tablicy profesor. Nauczyliśmy się pisać szybko i notować każde słowo. Mieliśmy stołówkę, w której wykupywało się obiady na cały miesiąc; śniadania i kolacje we własnym zakresie. Ja, śniadanie, idąc na wykłady, jadłem w barze mlecznym. Było to pół litra mleka i jedna lub dwie bułki, raz kiedyś z żółtym serem. Kolacja w akademiku we własnym pokoju – przeważnie był to duży kubek czarnej kawy zbożowej mocno osłodzonej (cukier był tani), chleb ze smalcem i cebulą, a pod koniec miesiąca często sam chleb.

Na moim roku było nas czterech bez jakiejkolwiek pomocy. Na drugim roku zaczęliśmy chodzić do portu przeładowywać towary na statki lub je rozładowywać. Chodziliśmy przeważnie raz w miesiącu na noc z soboty na niedzielę. Praca była bardzo ciężka, ale pomagało to łatwiej przeżyć miesiąc. Od pierwszego roku mieliśmy studium wojskowe. Wykłady prowdzili oficerowie z Oficerskiej Szkoły Artylerii Przeciwlotniczej w Koszalinie. Chyba po roku Szkoła Inżynierska zmieniła nazwę na Politechnikę Szczecińską.

Po pierwszym i po drugim roku studiów, w przerwie wakacyjnej, mieliśmy jeden miesiąc ćwiczeń wojskowych. W drugim roku jechałem na obóz studencki, coś w rodzaju wakacji z tym, że pracowało się przy żniwach w PGR-ach. Poznałem na takim obozie studentkę ostatniego roku Politechniki Łódzkiej, Sławomirę Stolarską. W grudniu 1953 roku wzieliśmy ślub w łódzkiej katedrze. W tym miejscu chciałem wyjaśnić, że do roku 1954 posługiwałem się sfałszowanymi dokumentami osobowymi, jako Zygmunt Pajdowski ur. w 1929 roku. Przed ślubem, w miesiącu listopadzie 1953 roku, wraz z moją narzeczoną przyjechałem do Klenicy do mojego ojca. Przez sześć lat nie miałem żadnego kontaktu z rodziną, aby nie zostać zdekonspirowanym. Ojciec był przeświadczony, że udało mi się przedostać do Anglii. Był całkowicie zaskoczony.

W roku 1954 niefrasobliwie przesłany do mnie list kuzynki został przechwycony przez aparat bezpieczeństwa. To spowodowało, że w końcu listopada 1954 roku zostałem aresztowany w Szczecinie i przewieziony do Zielonej Góry. Moja żona Sławomira w tym czasie pracowała w Hucie Szczecin. Dowiedziała się, że zostałem aresztowany i posądzony o szpiegowstwo. Śledztwo trwało do połowy grudnia 1954 roku. Około 20 grudnia odbyła się rozprawa przed Okręgowym Sądem Wojskowym w Zielonej Górze. Dzięki przychylności młodego, wyrozumiałego prokuratora zostałem skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na trzy. Święta Bożego Narodzenia spędzałem już w rodzinnym gronie. Objęła mnie amnestia. Powróciłem na uczelnię, ale po dwóch tygodniach powiadomiono mnie, że zostałem skreślony z listy studentów. Podjąłem długotrwałe starania w ministerstwie o przywrócenie mi praw studenckich i możliwość kontynuowania nauki. W roku akademickim 1955/1956 ukończyłem studia, uzyskując dyplom inżyniera.

Za porozumieniem stron przyjąłem nakaz pracy w Biurze Studiów i Projektów Przemysłowych Urządzeń Elektrycznych w Szczecinie. Po około roku pracy zostałem kierownikiem zespołu, a jednocześnie powołany na trzy miesiące do Oficerskiej Szkoły Artylerii Przeciwlotniczej w Koszalinie. Po zdaniu wszystkich egzaminów zostałem mianowany na stopień podporucznika.

W roku 1965 zdałem egzaminy na Wieczorowy Kurs Magisterski na Wydziale Elektrycznym Politechniki Szczecińskiej. Kurs trwał trzy lata. W 1968 roku obroniłem pracę magisterską, uzyskując tytuł magistra inżyniera.

Praca w „Elektroprojekcie” była akordowa. Zarobki nasze były uzależnione od ilości opracowanych projektów. Jako kierownik zespołu, musiałem opracować założenia do każdego projektu. Wykonywaliśmy dokumentacje elektryczne dla zakładów przemysłowych i energetyki. W „Elektroprojekcie” pracowałem 30 lat, do odejścia na emeryturę.

W małżeństwie ze Sławomirą mamy dwóch synów, Andrzeja i Sławomira. O tym, że chciałem kiedyś zostać lekarzem zapomniałem, nigdy o tym nie rozmawiałem. Starszy syn Andrzej wybrał ten kierunek i pracuje w tym zawodzie.

W Szczecinie mieszkałem 37 lat. Będąc już na emeryturze, sprzedaliśmy mieszkanie w Szczecinie i kupiliśmy w Łodzi. Mam teraz bliżej do Urzędowa, z którym łączą mnie tak silne więzy zadzierzgnięte w czasach okupacji. Urzędów stał się moją „Małą Ojczyzną”, stąd mój ród.

Gdy po prawie dwudziestu latach nieobecności (ukrywałem się, studia, praca, dom, dzieci) przyjechałem do Urzędowa, spotkałem Mirka Bortkiewicza, który pracował tam jako lekarz. Wcześniej nie miałem żadnych informacji o kolegach. Przesiedziałem u niego w domu kilka godzin, rozmawiając o wspólnych znajomych. Byłem spragniony informacji, co kto robi. Jakież to było miłe, a jednocześnie chwalebne, że prawie wszyscy z najbliższego grona pokończyli studia wyższe.

Z upływem czasu powstała myśl, by powołać do życia „Towarzystwo Ziemi Urzędowskiej”. To pozwalało nam, byłym AK-owcom, na spotkania i zjazdy.

Za okres pracy w PRL nie dostałem żadnego oznaczenia państwowego tylko dlatego, że należałem do Armii Krajowej. Nigdy też nie należałem do PZPR. Uważany byłem za dobrego pracownika. Proponowano mi różne stanowiska, nawet dyrektorskie, pod warunkiem zapisania się do Partii.

Jedyne odznaczenie, jakie otrzymałem, to była odznaka „Gryfa Pomorskiego” za zasługi położone dla rozwoju województwa szczecińskiego, przyznana w 1972 roku.

Mam jeszcze jedną trwałą pamiątkę po PRL-u – szramę na policzku pod prawym okiem i wgniecioną kość w tym miejscu od uderzenia rękojeścią pistoletu.

Po upadku komunizmu, w Polsce powstały organizacje zrzeszające byłych żołnierzy AK. W 1990 roku wstąpiłem do Światowego Związku Żołnierzy AK w Łodzi. Od 1992 roku jestem w składzie Zarządu Okręgu, pełnię funkcję kierownika biura, dowódcy Pocztu Sztandarowego i wchodzę w skład Prezydium Okręgu. Praca jest społeczna. W środowisku, do którego należę, pełnię funkcję przewodniczącego Komisji Rewizyjnej.

Będąc w Światowym Związku Żołnierzy AK otrzymałem Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Partyzancki, Krzyż Weteranów Walk o Niepodległość, Odznakę Akcji „Burza”, Odznakę Honorową za zasługi dla Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, Odznakę za wkład pracy społecznej w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej, a ostatnio 14 lutego 2007 roku z Urzędu do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych Medal „PRO MEMORIA” Nr 798/KU/07.

Decyzją MON z dnia 9 marca 2001 roku dostałem awans na stopień porucznika Wojska Polskiego, a następnie 16 stycznia 2004 roku zostałem awansowany na stopień kapitana.

Gdy patrzę dzisiaj wstecz, widzę to pokolenie ludzi wspaniałych, oddanych bez reszty swojej ojczyźnie – Polsce. Pięćsettysięczna liczba zaprzysiężonych AK-owców, ale też miliony ludzi, którzy ją wspierali, żywili, przechowywali i leczyli. Okupanci grozili im śmiercią lub obozami zagłady. Mimo tych gróźb, zawsze nieśli pomoc. Ile miejscowości zostało za tę pomoc spacyfikowanych, spalonych, a ludność wymordowana. I za to „tym wszystkim” należy się cześć i chwała.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |