Głos Ziemi Urzędowskiej 2008


Włodzimierz Pajdowski

Z Wołynia do Urzędowa

Jestem z pokolenia „Wołyniaków”. Urodziłem się na „Kresach”, tam spędziłem okres dzieciństwa i wczesną młodość. Ojciec mój prowadził gospodarstwo rolne we wsi Wiśniów, gmina Kiwerce, powiat Łuck. Aby wyjaśnić, jak doszło do tego, że mój ojciec Antoni, urzędowiak od pokoleń, tam się znalazł, należy się trochę zapoznać z losami naszej rodziny. Mój pradziadek Marcin żył i mieszkał w Urzędowie w pierwszej połowie XIX w. Jego brat Walenty był księdzem; za udział w powstaniu styczniowym został zesłany na Sybir przez władze carskiej Rosji. Pradziadek miał trzech synów: mojego dziadka Józefa (1851–1921), Jana i Antoniego (1858–1941), księdza kanonika, który, podobnie jak jego stryj, również za działalność patriotyczną został zesłany na Sybir.

Dziadek Józef ożenił się z Julią Gałkowską, z którą miał trzy córki i pięciu synów, wśród których był mój ojciec Antoni. Każdy z czterech braci mojego ojca miał bogaty życiorys znaczony udziałem w walkach niepodległościowych.

Wiktor (1889–1919) skończył studia medyczne. Pracował w szpitalu na oddziale zakaźnym w Janowie Lubelskim na stanowisku ordynatora. Zarażony tyfusem zmarł w 1919 roku. Był też związany z działalnością niepodległościową.

Mikołaj (1891–1975) studiował filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Organizował POW w Urzędowie, był w Legionach, a w czasie okupacji niemieckiej działał w organizacji Służba Zwycięstwu Polski. Jego bogate dokonania na wielu płaszczyznach życia politycznego i samorządowego zostały opisane przez Józefa Marczuka na łamach „Głosu Ziemi Urzędowskiej” z roku 1988.

Kolejny brat, Tymoteusz (1895–1977), ukończył szkołę średnią, walczył w Legionach Józefa Piłsudskiego, osiadł na Kresach, gdzie prowadził gospodarstwo. Po wkroczeniu Armii Czerwonej został z rodziną wywieziony w głąb Rosji. Tam dostał się do Armii Andersa, brał udział w walkach na Zachodzie. Osiedlił się z rodziną w Londynie.

Najmłodszy brat mojego ojca, Ignacy (1902–1965), ukończył studia prawnicze. Był sędzią Sądu Grodzkiego w Łucku. Po wkroczeniu Sowietów w 1939 roku został aresztowany, znalazł się w Kozielsku. Cudem ocalał od zagłady dokonanej przez NKWD w 1940 roku. Rosję opuścił w szeregach Armii Andersa. Na Zachodzie do końca wojny pracował w wywiadzie wojskowym. Zmarł w USA.

Mój ojciec Antoni (1897–1961) nie odstawał od swoich braci – ukończył gimnazjum, uzyskał maturę. Był członkiem POW, biorąc udział w walkach rozbrojeniowych w 1915 roku. W czasie okupacji niemieckiej należał w Urzędowie do AK.

Rok 1934. W domu stryjostwa Natalii i Tymoteusza Pajdowskich w miejscowości Karczówka. Od góry: Włodzimierz Pajdowski, Natalia i Tymoteusz Pajdowscy i ich dzieci – Józef, Edmund i Irena

Powracam teraz do prawie 20-letniego okresu życia, który mój ojciec spędził na Kresach, zakładając swoją rodzinę. Jak już wspomniałem, bracia Tymoteusz i Mikołaj, będąc legionistami, dostali na Wołyniu od naszego rządu działki ziemi ornej z parcelacji polskiego majątku. Bracia ściągnęli tam mojego ojca, który poznał później swoją przyszłą żonę Antoninę Sałaj. Moja mama pochodziła ze szlacheckiej rodziny polsko-węgierskiej. Dziadek Sałaj za udział w Wiośnie Ludów na Węgrzech musiał opuścić swój kraj. Sałajowie mieli duży majątek pod Budapesztem. Jeden z jego braci kupił ziemię na Wołyniu w miejscowości Wiśniów. Tam mój dziadek Leopold Sałaj ożenił się z polską szlachcianką Sokołowską. Małżeństwo miało troje dzieci: córkę Antoninę (moją matkę), Mieczysława i Pawła. Obydwaj byli oficerami w Armii Carskiej, a następnie walczyli w Legionach Piłsudskiego. W posagu moja matka odziedziczyła 32-hektarowe gospodarstwo rolne oraz duży parterowy dom (około 200 m²) budowany na wzór dworku. Dom był sześcioizbowy, miał duży hol. Dla gości było wejście od frontu przez zadaszoną dużą werandę; drugie wejście było od podwórza. Dom i zabudowania gospodarskie sąsiadowały z dużym sadem. W pobliżu był staw. Ziemia nasza częściowo graniczyła z pięknym lasem państwowym, przecinała ją dwutorowa linia kolejowa Kiwerce–Równe, a także publiczna droga polna do Kiwerc. Był to mój dom rodzinny, tam urodziłem się w 1924 roku a mój brat Zygmunt w 1927 roku.

W sierpniu 1931 roku w szpitalu w Łucku, na skutek błędu lekarskiego, zmarła moja mama. Złe rozpoznanie i trzykrotna operacja zabiły chorą na wyrostek robaczkowy. Została pochowana na cmentarzu katolickim w Łucku. Dzisiaj w tym miejscu jest ulica.

Wołyń przedwojenny, dla nas Wołyniaków kraina pełna uroku, pokryta pięknymi, prawie dziewiczymi lasami. Na polach ślady okopów po ostatnich walkach Legionów Piłsudskiego. Rzeki, strumyki i stawy, a w nich woda czysta, pełna ryb. Pamiętam, jak nas kilku, chłopaków w wieku 8–9 lat, z sakiem wiklinowym wybrało się łapać ryby w strumyku. Uderzenie szczupaka było tak silne, że sak wypadł nam z rąk a my wpadliśmy do wody.

Wiśniów – wieś polska – sąsiadował z wsiami polskimi i ukraińskimi, była też jedna wieś niemiecka. Do drugiej wojny światowej wszyscy żyli ze sobą zgodnie. Małżeństwa zawierane czysto polskie, jak też mieszane, nikomu nie przeszkadzały. Jeżeli dochodziło do nieporozumień i bijatyk, to młodzi z każdej wsi próbowali bronić swoje dziewczyny (panienki), przed zalotnikami z wsi sąsiednich.

Takie stosunki panowały wśród ludności polskiej, ukraińskiej i niemieckiej. Natomiast jeżeli dochodziło do małżeństw zawieranych przez kogoś ze społeczności żydowskiej z drugą osobą, np. społeczności polskiej, Żydzi wyklinali te osoby i wyrzucali poza nawias swojej społeczności i rodziny. Taki przypadek miał miejsce w Kiwercach w rodzinie naszych znajomych.

Jesienią w 1932 roku zacząłem naukę w szkole powszechnej w Kopaczówce, w której skończyłem trzy klasy. W tym czasie mieszkałem w domu stryjostwa Natalii i Tymoteusza Pajdowskich w miejscowości Karczówka. Po powrocie do domu rodzinnego kontynuowałem naukę od czwartej klasy w Szkole Powszechnej w Kiwercach, którą skończyłem w 1939 roku. Chodziłem do szkoły pieszo, około 4 km w jedną stronę, drogą, która biegła przez las wzdłuż torów kolejowych.

Do szkoły chodziła nas razem nieduża grupa chłopców, chodziły też dzieci ukraińskie, między nami panowała zgoda, nie było nieporozumień. Mieliśmy dość miły zwyczaj – każdy z nas kolejno, w drodze do szkoły, miał obowiązek opowiedzieć przeczytaną książkę. Zmuszało to każdego z nas do czytania. W szkole w klasach były razem dzieci polskie, żydowskie i ukraińskie, nie pamiętam by panowały jakieś antagonizmy.

 Rok 1937. Włodzimierz i Zygmunt Pajdowscy w domu rodzinnym w Wiśniowie

W 1939 roku zdałem egzamin do Gimnazjum w Łucku. Napad na Polskę Niemiec hitlerowskich, a następnie wkroczenie 17 września wojsk bolszewickiej Rosji, przerwały na kilka lat moją dalszą naukę. Przypominam sobie, jak latem w 1938 roku w naszym domu kwaterował sztab zmotoryzowanego pułku kawalerii z Łucka. Pułk był w tym rejonie na ćwiczeniach. Podziwiałem naszych żołnierzy, ich umundurowanie, broń i przemarsze w szyku.

Jak odmienne wrażenie wywarła na mnie wkraczająca Armia Czerwona, z rana 18 września 1939 roku. Przetaczała się drogą polną przed naszym domem. Umundurowanie to bluzy i spodnie, brudne i zniszczone, uszyte z cienkiego drelichu, na plecach worki, zawieszone na sznurkach, a na nogach buty z brezentu. Karabiny bez pasa, bagnety przywiązane sznurkiem do karabinu lub nałożone na lufę. Żołnierze nieśli te karabiny, jak komu pasowało; jedni szli, inni jechali na zarekwirowanych w Polsce wozach chłopskich.

Opiszę wydarzenia, których byłem świadkiem. Przed naszym domem w pobliżu drogi był staw. Dwóch żołnierzy wyszło z szyku na pobocze drogi. Jeden z nich usiadł na ziemi, miał na nogach damskie, skórzane buty „kozaczki” zdobyte w Polsce. Drugi żołnierz, znanym zwyczajem, stanął okrakiem, wziął nogę z butem między swoje nogi, popychany z tyłu drugą nogą siedzącego, z wielkim trudem ściągnął mu te buty. Nas kilku chłopców stało przy drodze, obserwowaliśmy to wkraczające wojsko i tę scenę z butami. Buty były małe, więc żołnierz nałożył je na gołe nogi. To spowodowało poobcieranie stóp i zakrwawienie. Żołnierz nogi umył w stawie, buty związał za „uszy” przy cholewkach, przewiesił przez lufę karabinu, karabin wziął na ramię. Obydwaj prawie po godzinie dołączyli do maszerującej kolumny, a on poszedł dalej boso. Z tej maszerującej kolumny wyszło dwóch żołnierzy i skierowało się do naszego domu. Poszedłem z nimi. Poprosili o wodę, bo chciało im się pić. Dostali wodę i po kubku mleka z kawałkiem chleba. Do mieszkania nie chcieli wejść, zrozumiałem, że im zakazano wchodzić. Gdy mieli już odchodzić jeden z nich zwrócił się do mnie i zapytał po rosyjsku, gdzie są wasi „czarnoroboczy”. Odpowiedziałem, że w tej wsi, to wszyscy „czarnoroboczy”. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem i powiedział: „Kak że, to wsio pany”.

Rosjanie wkraczając rozrzucili ulotki w łamanym języku polskim, nawołujące do mordowania panów i oficerów. Mieliśmy w domu taką ulotkę.

  Włodzimierz Pajdowski w Urzędowie w 1943 r.

Tę wkraczającą armię w Kiwercach witała entuzjastycznie ludność pochodzenia żydowskiego. W Kiwercach powstała spontanicznie milicja żydowska. Milicja ta wyłapywała i aresztowała oficerów i żołnierzy wojska polskiego. Byli też aresztowani policjanci i urzędnicy państwowi. Aresztowanych przekazywano w ręce NKWD. Byłem świadkiem w Kiwercach aresztowania na ulicy oficera lub żołnierza polskiego, miał na sobie spodnie i buty wojskowe, marynarkę cywilną, milicjanci traktowali go bardzo brutalnie. Aresztowani trafiali do obozów zagłady w ZSRR.

Sklepy opustoszały, zaczęły się kolejki po wszystko.

W październiku 1939 roku ta milicja w towarzystwie dwóch NKWD-zistów zjawiła się w naszym domu z żądaniem oddania broni. Zabrali zabytkową starą broń białą i palną zgromadzoną przez mojego dziadka Sałaja, która miała już wartość muzealną.

W styczniu 1940 roku milicja żydowska ponownie przybyła, aby aresztować mojego ojca. Ojca osadzono w areszcie w Kiwercach; przesłuchiwany był przez milicję i NKWD. Aresztowani mieli być wywiezieni do obozów w ZSRR. Przed wywiezieniem, w nocy udało się wyjąć zakratowane okienko, wychodzące na tył aresztu. Kilku więźniom udało się wydostać na zewnątrz i zbiec, wśród nich był mój ojciec. Ukrywaliśmy się u różnych znajomych. Zapadła decyzja, by przedostać się przez granicę do Urzędowa, będącego pod okupacją hitlerowską.

Wyruszyliśmy w marcu 1940 roku. Zima była wyjątkowo mroźna z dużymi śniegami. Chociaż był to już marzec, nadal panowały mrozy i leżała gruba warstwa śniegu z wierzchu zlodowaciała. Wyruszyliśmy z ojcem pociągiem w rejon Małkini. Wraz z nami jechał też znajomy Edward Tomaszczyk. Był on przewodnikiem, znał ten teren i przekraczał już granicę. Przed stacją końcową, by uniknąć kontroli, wysiedliśmy z pociągu i na piechotę szliśmy cały dzień, bocznymi drogami. Umówiliśmy się, jak mamy się tłumaczyć, gdyby nas złapano. Była to loteria, bo Rosjanie postępowali raz tak, w drugim wypadku odwrotnie. Jeżeli się ktoś tłumaczył, że ucieka od Niemców, to go cofano, albo pozwalano zostać. Ponieważ częściej cofano z powrotem do Niemców, przyjęliśmy wersję tłumaczenia, że uciekamy od Niemców. Około północy mieliśmy przekroczyć granicę, bo wtedy było najmniej straży sowieckiej. Niestety, natknęliśmy się na patrol. Zaprowadzili nas na strażnicę i zamknęli w piwnicy już pełnej zatrzymanych. Przed zatrzymaniem przechodziliśmy jakąś rzeczkę po skorupie zamarzniętego śniegu. Szedłem ostatni i pode mną załamał się śnieg. Wpadłem po pachy – rozłożyłem ręce i to mnie uratowało. Zostałem wyciągnięty. Rano dowiedziałem się, że utopiło się dwóch mężczyzn. W piwnicy na podłodze leżała słoma. Byłem bardzo zmęczony. Znalazłem kawałek miejsca, położyłem się i momentalnie zasnąłem. Rano rewizje i przesłuchania, tłumaczyliśmy się zgodnie z umową, nie przyznając się, że jesteśmy razem. Ja chciałem się dostać do rodziny w Kiwercach. Około 1400 sformowano grupę około 30 osób. Zostaliśmy otoczeni kordonem żołnierzy – bagnety długie 0,5 m na karabinach nałożone na sztych. Prowadzono nas przez wieś, jeżeli ktoś z mieszkańców pokazał się na drodze wrzeszczeli „uchadi z darogi”. Robiło to na mnie niesamowite wrażenie. Zacząłem 16. rok życia. Tam na wschodzie dużo wiedzieliśmy o sowieckich metodach postępowania z ludźmi. Jeszcze przed wojną docierały do nas wiadomości, że z byle powodu ludzie są rozstrzeliwani. Gdy wyszliśmy poza wieś, skierowano nas do pobliskiego lasu. Myśl, która przychodziła mi do głowy, to ta, że w tym lesie nas rozstrzelają. Okazało się, że tam przebiega granica i są rozciągnięte druty kolczaste. Kazano nam przejść na drugą stronę. Patrole niemieckie były rzadkie, poruszali się tylko drogami, złapanych przeważnie odsyłali tam skąd przyszli. Żeby nie ryzykować, ukryliśmy się na brzegu lasu po stronie niemieckiej, obserwując pobliską wieś i drogi. Ruszyliśmy dopiero wieczorem. Szliśmy całą noc, omijając wioski. Następnego dnia, będąc dostatecznie daleko od granicy, wstąpiliśmy do zabudowań będących w pewnej odległości od wsi, żeby się zorientować w sytuacji i kupić coś do jedzenia. Pieniądze były polskie przedwojenne; miałem je pozaszywane, razem z niewielką ilością kosztowności, w ubraniu, czapce i butach. Mnie nie rewidowano tak, jak dorosłych, więc wszystko przeniosłem przez granicę. Trafiliśmy na ludzi bardzo biednych. Poczęstowali nas tym, co sami jedli. Były to kluski z ziemniaków ugotowane i podane do jedzenia łącznie z wodą, w której były gotowane. Mnie, bardzo głodnemu, smakowały jak wyśmienite danie. Wieczorem byliśmy w Lublinie. Tam dowiedzieliśmy się, że Mikołaj Pajdowski, brat ojca, ukrywa się.

Udaliśmy się do Urzędowa. Ojciec został w Urzędowie, a ja pojechałem do Bogdana Nowickiego, brata ciotecznego, który miał gospodarstwo rolne koło Hrubieszowa w miejscowości Mircze. Bogdan w tym czasie był w niewoli niemieckiej. W czasie okupacji niemieckiej były powszechnie stosowane tak zwane szarwarki – prace społeczne, obowiązkowe, nakładane na gospodarstwa.

Pojechałem wozem konnym. Była nas spora grupa Polaków i Ukraińców. Pracowaliśmy wspólnie przy remoncie drogi. We wsi ukraińskiej panowała atmosfera życzliwa i przyjazna. Po zakończonej pracy, my Polacy zostaliśmy poczęstowani obiadem. Postawiono na stole dużą miskę usmażonego boczku, którego duże kawałki pływały w wytopionym tłuszczu. Podano chleb, coś do picia i bimber. Wypiłem wtedy swój pierwszy kieliszek alkoholu. Po paru kieliszkach rozmowa toczyła się życzliwie bez żadnych uprzedzeń. Chcę to podkreślić dlatego, że po dwóch latach ci sami ludzie stali się dla nas śmiertelnymi wrogami.

Bogdan Nowicki z całą rodziną ledwo uratowali życie, uciekając do Urzędowa, pozostawiając cały dorobek swojego życia. Całe wsie ukraińskie szły, by mordować swoich sąsiadów, Polaków. Brat mój, Zygmunt Pajdowski, na Wołyniu przeżył kilka ataków ukraińskich na naszą wieś. Brał udział w samoobronie, gdzie Polacy tylko się bronili.

Po kilku miesiącach pobytu we wsi Mircze powróciłem do Urzędowa. Tu upłynęły moje lata młodzieńcze, które, mimo okupacji, pozostawiły tyle jakże miłych wspomnień. Pierwsze znajomości żeńskie i męskie. Grono znajomych szybko się powiększało. Zawiązały się pierwsze przyjaźnie, które z czasem stały się bardzo silne, były bowiem wzmocnione konspiracją.

W 1941 roku miałem już duże grono znajomych. Najbliżsi to ci, którzy należeli do grupy łączników, a wśród nich: Ignacy Wośko (dla nas Elek), Mirosław i Jerzy Bortkiewicz, Jan Moch, Ryszard Gałkowski, Hipolit Mazik, Janusz Zwoliński, Jerzy Krępa, Zygmunt Tłustochowski, Czesław Jacniacki. Najczęściej spotykałem się w grupie pierwszych sześciu. Najwięcej spotkań było u Ignacego Wośko. Tu odbywały się szkolenia, poznawanie broni (rozbieranie i składanie).

Jesienią 1941 roku w tej grupie zostałem zaprzysiężony – wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej.

Wiosną 1942 roku (kwiecień lub maj) ponownie złożyłem przysięgę, na dużym zgrupowaniu w rejonie Urzędowa, już do AK. Na tym zgrupowaniu byliśmy spisywani pseudonimami. Podaję swój – „Niemen”. Za moment ktoś podaje też „Niemen”. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych w Łodzi dowiedziałem się, kto miał taki pseudonim. Był nim Romuald Kamiński. Do naszej grupy łączników należało zapewnienie łączności, przenoszenie meldunków, kolportaż prasy konspiracyjnej i podobne zadania. Z czasem nasze zadania się rozszerzały. Osobiście utworzyłem wąską grupę, którą można nazwać „do spraw propagandy”. Zbierałem informacje o możliwościach zdobycia lub kupienia broni. Broń często kupowało się u kolejarzy, którzy mieli jakieś możliwości jej zdobywania. Broń kupowana była za pieniądze organizacji i przekazywana do magazynów. Sam osobiście kupiłem broń krótką. Z czasem pojedynczo braliśmy udział w akcjach Kedywu. Brałem udział w kilku akcjach: niszczenia dokumentów w gminach, zdobywania żywności dla naszego stałego oddziału „Grzechotnika”. Po żywność jeździliśmy do majątków ziemskich pod administracją niemiecką. Jak pamiętam, na to, co rekwirowaliśmy, wystawiane były zaświadczenia. Chyba w sierpniu 1943 roku uczestniczyłem w akcji za Natalinem. Brałem też udział w akcji dywersyjnej na pociąg z wojskiem hitlerowskim w końcu 1943 roku.

Przypominam sobie, że „chrzest bojowy”, bo można go tak nazwać, przeżyłem jeszcze w Kiwercach we wrześniu 1939 roku. Kiwerce nie miały żadnej obrony przeciwlotniczej. Byłem na ulicy zabudowanej parterowymi domkami mieszkalnymi. Na ulicy była tylko ludność cywilna. Nadleciały niemieckie samoloty. Jedne bombardowały dworzec kolejowy a dwa, jeden za drugim, przeleciały bardzo nisko nad ulicą, strzelając do ludzi z karabinów maszynowych. Zrzucili też małe bomby rozpryskowe. Brzdęk rozbitych szyb, jęki rannych, szok i popłoch, zdrowi i lekko ranni biegną w stronę lasu.

W konspiracji nawiązała się pomiędzy mną a Benkiem Surdackim „Cyganem” jakaś więź przyjaźni. On – stary partyzant już otrzaskany, ja – nowicjusz. Nie miałem swojej broni; on pożyczał mi swoją „siódemkę”, udzielał rad, otaczał mnie czymś w rodzaju opieki. W jednej akcji idziemy tyralierą, młody sosnowy zagajnik, wysokie trawy, widoczność ograniczona. Benek jest moim sąsiadem. Z lewej strony pojedyncze strzały i serie. Moje zmysły napięte. W pewnym momencie przede mną szelest – błyskawiczna reakcja, nim pomyślałem, broń skierowana w tym kierunku, palec zacisnął się na spuście. Wyskoczył zając, strzał nie padł. Benek śmieje się, że chciałem go odstrzelić. To rozładowuje napięcie. Wspominam to, by pokazać, jak działa w naszym organizmie system samozachowawczy: kto strzela pierwszy, ten żyje.

Był lipiec 1944 roku. Ruszyła ofensywa wojsk rosyjskich; wojska niemieckie w odwrocie. Ja miałem swój przydzielony karabin. W ramach akcji „Burza” zostaliśmy powołani, całą naszą grupą wchodząc w skład drugiego plutonu „Sokoła” Eugeniusza Podrygalskiego. Zostaliśmy zgrupowani na przedmieściu Mikuszewskim, następnie przesunięci do ochrony Urzędowa od strony Kraśnika. Obsadzaliśmy Woduńczę. Braliśmy udział w wymianie wziętych do niewoli Niemców oraz aresztowanych Polaków. Na wiadomość, że w Urzędowie mordowani są ludzie przez jakiś oddział niemiecko-ukraiński, cały pluton wziął udział w tych walkach. W Woduńczy rozbiliśmy nieduży oddział esesmanów. Gdy wkroczyła do Urzędowa niemiecka jednostka pancerna od strony Wilkołaza, pluton nasz przemieścił się lasami w stronę Bęczyna. Zatrzymaliśmy się w lesie, gdzie były już zgrupowane inne oddziały. W plutonie „Sokoła” było nas dwóch Pajdowskich, ja i Wacław. W dniu 28 lipca 1944 roku niemiecka jednostka pancerna opuściła Urzędów, a przed południem wkroczyły wojska rosyjskie. Nasze oddziały, zgrupowane w lesie za Bęczynem, w szyku bojowym pomaszerowały przez Bęczyn i Mikuszewskie na Rynek urzędowski. Pluton „Sokoła” rozlokował się na ulicy Wodnej od strony Rynku. Obserwowaliśmy przejazd wojsk rosyjskich. Jakiś oficer rosyjski krzyknął, byśmy stanęli na baczność, bo generał jedzie. Rozbite wojska niemieckie wycofały się za Wisłę. Rzekę przekroczyły również wojska rosyjskie, które utworzyły kilka przyczółków za Wisłą. Rozmawialiśmy o Warszawie – zdeklarowanych iść z pomocą była nas duża grupa. Czekając na wiadomość o możliwości przedostania się za Wisłę, otrzymaliśmy wiadomość, że wojska rosyjskie zatrzymały front na Wiśle, przyczółki zostały cofnięte. Natomiast oddziały AK-owskie, które chciały się przedostać za Wisłę, były rozbrajane i aresztowane. Ci, którzy stawiali opór, byli otaczani i wybijani.

Ja nie ujawniałem się. W Urzędowie byłem poszukiwany, musiałem się ukrywać. Nas kilku (nie pamiętam nazwisk) z Tadeuszem Mochem mieszkało w Wilkołazie. W Urzędowie ojciec mój został aresztowany przez UB i trzymany był w areszcie w Kraśniku. Został zwolniony po miesiącu na skutek interwencji poprzez znajomości w UB. Po powołaniu do życia szkół zapisałem się w Kraśniku do Gimnazjum dla Pracujących. W roku szkolnym 1944/1945 ukończyłem dwie klasy. Nie mając żadnej pomocy, często głodowałem. Dzięki pomocy z AK, którą załatwił mi Zygmunt Tłustochowski, dostałem trzykrotnie po 1000 zł, co pozwoliło mi na kontynuację nauki. W szkole dostałem legitymację: dwie składające się okładki, papier w kolorze ciemnoceglastym.

W listopadzie 1944 roku, dokładnej daty nie pamiętam, wybrałem się do Urzędowa. Ojciec ze swoją nową rodziną mieszkał u Rzepeckich na Zakościelnym. Przyszedłem do nich późno wieczorem. Rano szykowałem się już do wyjścia, gdy rozległo się stukanie do drzwi. Weszło dwóch NKWD-zistów. Zwrócili się od razu do mnie: „Wasze dokumenty?”. Podałem posiadaną legitymację szkolną. Ten, który ją wziął z moich rąk, młodszy stopniem, rozłożył ją, obejrzał z obu stron i pyta „Eto czto takoje? Propustk?” Podchwyciłem tę myśl i odpowiedziałem „Da, propustk”. Spojrzał pytająco na starszego stopniem, oddał mi legitymację i wyszli. Wcześniej już zauważyłem przez okno, że na uliczce z boku budynku stała spora grupa NKWD-zistów i chyba urzędowscy komuniści aresztowali AK-owców. Momentalnie wyszedłem za nimi, podsieniem na podwórze, za stodołę i polami do Kraśnika. Legitymacja szkolna uratowała mnie przed wywiezieniem do obozu w ZSRR. Po moim wyjściu, zaraz po mnie wrócili. Już jesienią 1944 roku zaczynały się prześladowania, aresztowania AK-owców, były dokonywane mordy. Będąc w szkole, w listopadzie 1944 roku dowiedziałem się, że blisko Kraśnika na brzegu lasu leżą zabici. Poszedłem zobaczyć i sprawdzić czy to nie ktoś znajomy. Znalazłem ich, leżało dwóch młodych mężczyzn (po około 25 lat). Byli rozebrani do naga; ubrań nie było. Każdy z nich miał trzy lub cztery postrzały w klatkę piersiową. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że zamordowano ich w areszcie w Kraśniku. Wywieziono ich tam rozebranych, obydwaj leżeli na wznak. Ciała nie miały śladów krwi. Rok 1945 przyniósł koniec wojny, a w Polsce zaczął szaleć terror.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |