Głos Ziemi Urzędowskiej 2008


Stefan Rolla

Z „Pokrzywia” na trybunę Kongresu Stanów Zjednoczonych

„Pokrzywie”

„Pokrzywie” to zachodnia cześć pól i lasów Bęczyna – przedmieścia Urzędowa. Była to zaniedbana część upraw Bęczyna i dlatego pogardliwie nazywano ją „Pokrzywiem”.

Mieliśmy tam półćwiartek (6 mórg), m.in. pastwisko dla trzech krów i jałówki. W latach 1921–1929, będąc dzieckiem, pasałem krowy i rozpalałem głowę, pochłaniając książki wypożyczane co niedziela w bibliotece parafii Boby (6 km od Bęczyna), bo Urzędów nie miał żadnej biblioteki. Świat oglądany ze wzgórz „pokrzywia” był szeroki, a książki poszerzały go nieskończenie. Tam wyrosło we mnie postanowienie poznania tego szerokiego świata!

Lata tabliczki do pisania

W domu moim nie było żadnej książki. Rodzice, jak prawie wszyscy dorośli w tym czasie, byli analfabetami. Miałem starsze rodzeństwo (brata o 8 lat starszego i siostrę o 3 lata starszą), którzy chodzili do szkoły na Bęczynie (trzyklasowej). Byłem wyrośnięty i chciałem iść do szkoły. Ojciec w piątym roku mego życia chciał mnie zapisać do szkoły. Ale nie udało się. Udało się dopiero rok później. Trzy lata uczęszczałem do szkoły tylko z tabliczką, rysikiem do pisania i ścierką do wycierania. W drugiej klasie, w 1925 roku, otrzymałem z rąk wójta (mego stryja) nagrodę w postaci książki (bajki), która wiele lat była jedyną książką w domu, aż UB w 1944 roku zarekwirowało ją.

W tym miejscu muszę złożyć uroczyste oświadczenie: w moim życiu, w okresie nauczania (od szkoły powszechnej po politechnikę) nie miałem nigdy żadnego podręcznika (książki)!

W szkole powszechnej wystarczała mi tabliczka i zeszyt. W gimnazjum – książki kolegów, z którymi mieszkałem, w wojsku – biblioteka, na politechnice – podręczniki kolegów. Wykształciłem się, nie mając nigdy żadnego podręcznika.

Dzieciństwo

Moje dzieciństwo (od 3 do 13 lat), przypadało na lata 1920–1930.Wspominam je jako lata szczęśliwości, ciągłej zabawy na drodze, nad rzeką, w lasach.

Zabawy? To byli „złodzieje i policjanci”, to było przeganianie się po drodze kółkiem drewnianym lub żelaznym. Miejsce zatrzymania kółka było miejscem puszczania go w kierunku przeciwnika. Goniło się „ku miastu” lub „pod las”. To był palant na ugorze stryja Jana Rolli od strony rzeki. To była „piłka do dołka”. Chwytanie piłki i uderzenie celne. Uderzony był karany dodatkowymi uderzeniami. To były fajerki pędzone drutem i pasy matki za ich kradzież. To były łyżwy z drewna okutego drutem, krępowane do buta sznurkami. Rowery były nieznane.

W wieku pięciu lat (1922 rok) przeżyłem pożar. W lipcową niedzielę spaliło się od pioruna sześć obejść (stodoły z chlewami), od Turkowskich do Bogusławskich. Ojciec zdążył wyprowadzić konie, krowy, wozy. Mnie przypadła opieka nad krowami. Pożar ten zaciążył na gospodarce. Wtedy nie było jeszcze ubezpieczeń.

Szkoła Powszechna w Urzędowie

Czwartą, piątą, szóstą i siódmą klasę odbywałem w szkole, w domu Bijasiewicza. Doskonale pamiętam kierownika szkoły Pękalskiego, który uczył matematyki i to dobrze uczył. W szkole byłem najlepszym uczniem lub jednym z najlepszych. Do szkoły od kwietnia do października chodziło się boso, z Bęczyna 3 km. W końcu lat dwudziestych wykonano 1 km bruku i tłuczniówki. Do szkoły nosiło się jeden zeszyt. Żadnej książki! Dobrze też pamiętam panią Decyusz, która uczyła polskiego i francuskiego.

Gimnazjum (1930–1935)

Bęczyn był przykładem bohaterskich rodziców, którzy, będąc w nędzy, kształcili swe dzieci. Dwa dobitne przykłady z tamtych czasów: Stanisław Gozdalski, żyjący z pracy najemnej, wykształcił w gimnazjum czworo dzieci, w tym Juliana (oficer artylerii) i Wacława (nauczyciel), natomiast Mikołaj Szociński – parobek, wykształcił syna Jana (sędzia).

Dlatego moi rodzice, gospodarujący na 12 morgach, zdecydowali posłać mnie do prywatnego gimnazjum, gdzie miesięczna opłata wynosiła 50 zł (pół świni lub krowy). Do tego dochodziło 15 zł za stancję i dostawy miesięczne podstawowej żywności (mąka, kasza, ziemniaki, warzywa). Dlatego po pierwszym roku moi rodzice chcieli zrezygnować z mego kształcenia, bo nie dawali rady. Na szczęście dla mnie kolega z klasy – Tomek G., jedynak, syn leśniczego – zaproponował mi zamieszkanie u niego pod Kraśnikiem za pomoc w nauce. Po roku podobnie zrobił inny kolega, też syn leśniczego Mieczysława N., i tak już było do matury. Ja już wcześnie zrozumiałem, że sam muszę zarobić na swe wykształcenie. Zacząłem dawać korepetycje. W klasie na 30 osób było pięcioro Żydów, podobnie jak w kraju: na 30 mln Polaków, 5 mln Żydów. Bogaci Żydzi wspomagali swe dzieci korepetycjami.

Rodzice opłacali czynsz, zaciągając pożyczki u garncarza Jerzego W. Ojciec płacił za procenty usługami swych koni. Ostatecznie dług, w wysokości 1500 zł przedwojennych, ja spłaciłem w latach pięćdziesiątych, po odpowiednich przeliczeniach.

Będąc w siódmej klasie (przedmaturalnej), należałem do prorządowej organizacji „Straż Przednia”. W ramach tej organizacji wyjechałem w 1934 roku na jednomiesięczny obóz do Gdyni. Przy okazji zwiedziłem Warszawę i z bliska widziałem Piłsudskiego na spacerze koło Belwederu. Pomógł mi w tym policjant z ochrony Marszałka.

Maturę uzyskałem w 1935 roku. Byłem prymusem. Po pisemnym egzaminie z czterech przedmiotów (matematyka, polski, łacina, francuski) zwolniono mnie z egzaminu ustnego (po raz pierwszy w dziejach gimnazjum).

Wojskowa Szkoła Inżynierii

Już przed maturą myślałem, co po maturze. Przykłady miałem z Bęczyna. Na ogół wybierano wojsko albo seminaria duchowne. Przykłady: wojskowi – Julian Gozdalski (oficer), Wacław Wyrostek (oficer); duchowni – Walenty Gozdalski, syn Marcina oraz kapucyni Stanisław Ambrożkiewicz i Rafał Gozdalski. Były też dwa inne przykłady: Jan Szociński (sędzia), Franciszek Surdacki spod lasu (prawnik). Skończyli prawo na uniwersytecie lubelskim, rok studiując, rok pracując (korepetycje), razem 10 lat!

Ja postawiłem na wojsko. Wybrałem elitarną szkołę w Warszawie z trudnym egzaminem (120 kandydatów z dobrymi maturami na 30 miejsc). Mimo mojej doskonałej matury byłbym przepadł na egzaminie. Uratował mnie „klucz” (o którym dowiedziałem się później), że 20% ma być synów chłopskich. A chłopi wtedy stanowili 90% narodu! Wśród synów chłopskich byłem dobry i znalazłem się wśród wybranych. Szkoła nie zawiodła się na mnie. Już na pierwszym roku znalazłem się w pierwszej piątce, a skończyłem szkołę z piątą lokatą. Po pierwszym roku kpt. G. zauważył moje zdolności językowe i zaproponował mi dodatkowe szkolenie do pracy na tyłach wroga. Urlopy miesięczne (wakacje) mieliśmy w październiku. Po pierwszym roku wynudziłem się w Urzędowie. Dziewczyny w szkołach, nuda! Dlatego przyjąłem ofertę i następne wakacje spędziłem na kursach: latania na szybowcach, skoków ze spadochronem, żeglowania po morzu i jeziorach. Komendant kursu kpt. G. zaproponował mi pod koniec szkoły w 1938 roku: na pięć lat do pułku, potem Wyższa Szkoła Wojskowa w Paryżu, następnie attaché wojskowy lub wywiad w obcym państwie. Przyjąłem propozycję. Moje sny z „Pokrzywia” zaczęły się realizować.

Pułk Saperów – Puławy

Mając piątą lokatę, mogłem wybrać Warszawę, Poznań, Kraków, Wilno. Ale moi najlepsi koledzy J. W. i A. S. namówili mnie na Puławy. W Puławach objąłem stanowisko zastępcy dowódcy kompanii szkoleniowej z płacą ok. 350 zł miesięcznie. W maju 1939 roku zostałem przeniesiony do batalionu saperów Warszawskiej Brygady Pancerno-Motorowej na stanowisko dowódcy zwiadu saperskiego.

Byłem z tego bardzo zadowolony. Brygada całkowicie zmotoryzowana. Niestety w czerwcu zachorowałem na żółtaczkę i dwa miesiące spędziłem w szpitalu w Radomiu. W połowie sierpnia znalazłem się znów w pułku saperów w Puławach, kompania szkolna. Ale 1 września 1939 roku wezwano mnie do Warszawy, a stąd pod bombami niemieckimi do Grodna, do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”, do batalionu w Ostrołęce. Objąłem stanowisko zastępcy, a potem dowódcy kompanii saperów.

Kampania wrześniowa 1939 roku

Cofając się spod Ostrołęki, naprawiając uszkodzone mosty, budując prowizoryczne mosty, stawiając miny lub je usuwając, znalazłem się w końcu września koło Biłgoraja. W międzyczasie spotkałem kolegę z wojska J. W. ze Stalowej Woli, którego z kilkoma saperami włączyłem do kompanii. 28 września otoczone polskie wojska poddawały się Niemcom. W przeddzień wieczorem my (ja i J.W.) postanowiliśmy uciec konno. Byliśmy blisko swych domów (50 km). Ja znałem okolice Janowa Lubelskiego z harcerskich wycieczek. Nocą, stępa, przejechaliśmy ze 20 kilometrów. Rano w gajówce zaskoczył nas szwadron kawalerii niemieckiej. W Janowie dołączyliśmy jak niepyszni do kolegów, których przewieziono z Biłgoraja. Nocą przewieziono nas przez Kraśnik do Annopola. Próbowaliśmy z J. W. wyskoczyć w Kraśniku z samochodu ciężarowego. Koledzy oficerowie nam nie dali, „bo co z nami zrobią?” Ponieważ w Annopolu most przez Wisłę był zniszczony, trzymano nas w stodołach jakiegoś dworu. Nocą uciekliśmy. J. W. powędrował szczęśliwie do Stalowej Woli, ja do Urzędowa.

Okupacja niemiecka (1939–1944)

Już jesienią 1939 roku konspiracyjne dowództwo saperów w Lublinie odnalazło mnie i zaangażowało do prasy sabotażowej. Głównym moim zadaniem, od 1941 roku, był sabotaż na linii kolejowej Warszawa–Brześć i Lublin–Chełm–Kowel oraz w przewozach drogowych Lublin–Zamość–Lwów. Sabotaż polegał na wsadzaniu do wagonów lub samochodów zapalników chemicznych działających z kilkunastogodzinnym opóźnieniem.

W 1942 roku zostałem całkowicie „spalony” na terenach sabotażu przez kilka wpadek sabotażystów. Wycofano mnie z sabotażu. Wróciłem do Urzędowa. Zostałem dowódcą saperów obwodu AK Kraśnik. Między innymi dostałem zadanie przygotowania do wysadzenia mostu w Annopolu. Zacząłem gromadzić materiały wybuchowe, sięgając do materiałów zostawionych u gospodarzy, gdy dywizja poddała się we wrześniu 1939 roku. Materiały te sam osobiście przewoziłem drobnymi porcjami po ok. 50 kg wystarczającymi do zniszczenia jednej podpory i przęsła. Nie otrzymałem rozkazu zniszczenia mostu.

W połowie lipca 1944 roku zaskoczył mnie rozkaz dowódcy AK Kraśnik objęcia dowództwa nad oddziałami AK w Urzędowie. Zastępcą moim był Hipolit Cieszkowski (st. sierżant przedwojenny) dowódca AK Urzędów. Na moje szczęście w skład „grupy AK urzędowskiej” wchodził oddział „Sokoła” (Eugeniusza Podrygalskiego) i „Chińczyka” (Konstantego Wójcika). Były to oddziały Kedywu, zaprawione już w walce. Rozbrojenie jednego samochodu osobowego z oficerami niemieckimi, zdobycie drugiego samochodu (amfibii), opanowanie posterunku policji w Urzędowie – nie traktowałem tego jako zwycięstwa nad Niemcami. Zdawałem sobie sprawę, że armia niemiecka jest nadal silna i groźna (dobrze uzbrojony i zaprawiony w bojach żołnierz). Dlatego postanowiłem wycofać się z oddziałami do lasu w kierunku na Dzierzkowice (sztab – leśniczówka Żurawskich). „Chińczyka” wysłałem na drogę Kraśnik–Urzędów do Woduńczy, „Sokoła” na drogę Popkowice–Urzędów w rejonie Skorczyc. Oddziały te miały zadanie: małe oddziały wroga zwalczać, przed dużymi wycofać się w las lub w pola (zboża lipcowe). Oddział „Chińczyka” zatrzymał patrol niemiecki i wziął jeńców.

Popełniłem błąd. Nie ubezpieczyłem się od stony Ludwinowa. Tymczasem stamtąd, od strony Lublina, nadciągnęła kolumna uzbrojonych Ukraińców i Niemców, zdążająca do Annopola. Dopuścili się oni rabunków świń i bydła oraz zabójstw na przedmieściu Mikuszewskie. Rozbiliśmy tę kolumnę, ściągając oddziały „Chińczyka” i „Sokoła” na przedmieściu Zakościelnym.

Następnego dnia wkroczyli Niemcy, zdążający z Lublina na Annopol. Przepuściliśmy ich bez walki. Niemcy, przejeżdżając przez Urzędów, zabili paru mało roztropnych młodych chłopców, którzy pokazali się w tym czasie z bronią na Rynku.

28 lipca do Urzędowa wkroczyli Rosjanie. Zgodnie z wytycznymi z Londynu zameldowałem pułkownikowi rosyjskiemu w Popkowicach gotowość współpracy z armią radziecką, podkreślając, że podlegamy dowództwu polskiemu. Pułkownik zabrał trzy samochody ciężarowe żołnierzy dobrze uzbrojonych w broń maszynową i poprosił o przedstawienie mu wojska. Po przybyciu do Urzędowa poprosiłem go o zaczekanie w gminie i udałem się po wojsko. Żołnierze rosyjscy obstawili Rynek. Kazałem oddziałom AK zgromadzić się w dołach gościńca bobowskiego na początku Bęczyna (od miasta). Tam rozwiązałem oddział, pozostawiając decyzję co dalej robić każdemu oddzielnie. Dodałem, że nie radzę podejmować walki z armią radziecką, cennym sojusznikiem Zachodu i zwycięskim. Moją decyzję usprawiedliwiłem tym, że Rosjanie chcą, tak jak robili to za Bugiem, aresztować nas.

Tym niemniej po tygodniu sam zdecydowałem zgłosić się do wojska. Pojechałem do Lublina. Idąc do koszar spotkałem kolegę, który mi powiedział, że już porucznik „Mały”, który z całym oddziałem zgłosił się do nowej władzy, porucznik Kraiński, Gimlewicz z Kraśnika zostali aresztowani i już siedzą na Zamku Lubelskim. Zawróciłem więc i przeszedłem do konspiracji w Polsce Ludowej.

Radio i prasa podziemna

Byłem zawsze i jestem nadal miłośnikiem radia. W gimnazjum (1930–1935) miałem kolegę Zbigniewa Rybkę z Kraśnika, który był zapalonym krótkofalowcem (po wojnie przewodniczącym stowarzyszenia krótkofalowców). Przyjaźniliśmy się i często nakładał mi słuchawki na uszy i uczył mnie wyłapywania komunikatów ze świata, zwykle po angielsku. To on wciągnął mnie w język angielski, który on już nieźle znał. To pod jego kierunkiem skonstruowałem z jego części aparat radiowy na „kryształek” i słuchawki. W 1931 roku na Boże Narodzenie założyłem w domu rodzinnym radio, może trzecie, czwarte na Bęczynie.

Zostając oficerem w 1938 roku, już za pierwszą pensję kupiłem najlepszy na tamte czasy aparat Philipsa za 300 zł. Aparat ten zostawiłem, idąc na wojnę w 1939 roku. Jesienią 1939 roku odzyskałem aparat, moja gospodyni odważnie schowała go przed Niemcami, bo naszą kwaterę zajęli niemieccy oficerowie. Aparat przewiozłem jesienią do Urzędowa. Pracował całą okupację. Najpierw u Kamyków, potem (najdłużej) u garncarza Jerzego Witka, i u mego szwagra Władysława Drzymały. Wszędzie tam, gdzie nie było dzieci. Aparat nie został zdekonspirowany przez całą wojnę! Nasłuchy radiowe w języku polskim uzupełniałem nasłuchami w języku francuskim, niemieckim, rosyjskim. W 1943 roku pozyskałem zrzutowy aparat radiowy na słuchawki, nowoczesny, dający doskonały odbiór. Spałem z nim po stodołach. Zasilany był baterią.

Chyba nie było w Urzędowie i okolicy lepiej poinformowanego niż ja!

Wykorzystał to Stanisław Komza (Boby), mój kolega z gimnazjum. Zorganizował on redakcję czasopisma podziemnego, odbijanego na powielaczu (do 200 egz.) Kolporterem był Wacław Dobrowolski z Bobów. Pismo zmieniało nazwy: „Świt”, „Polski Chłop”. Ja redagowałem wiadomości z całego świata. Opracowania sam zanosiłem do redakcji – często na Mikołajówkę do Solisów lub Chojeckich. Pismo też nie zostało zdekonspirowane przez całą okupację. Świadczy to dobrze o patriotyzmie Polaków i ich dyscyplinie. A mnie pozostał dobry nawyk, bo w miesięczniku drogowców „Drogownictwo” od wielu lat (od 1980 roku) redaguję przegląd prasy zagranicznej dotyczącej techniki drogowej.

Oczekiwanie (1944–1945)

Kiedy nastała Polska Ludowa w lipcu 1944 roku, jesienią (3 września) milicja najechała Stefana Wyrostka, rekwirując konie. W obronie Stefana stanął partyzant Stanisław Gajewski. Milicja zastrzeliła go. Brat Stanisława Gabriel, też były partyzant, zebrał grupę kolegów i ci zastrzelili 4 milicjantów. Za parę godzin milicja kraśnicka najechała mój dom rodzinny, uważając mnie za przywódcę tego zajścia, z którym nie miałem nic do czynienia. Ja przezornie usunąłem się z domu, ale kolega porucznik „Wilga” ze swym bratem pozostali na śniadaniu. Przebywali 2 miesiące w więzieniu w Kraśniku, ale ich zwolniono. Milicja, robiąc rewizję, obrabowała dom z odzieży, zabrali wszystkie moje notatki wojenne (m.in. pamiętnik), wóz i konia. Na szczęście krowa była na pastwisku. Po tej „czystce” ojciec „odszedł od zmysłów” (powiedzenie urzędowskie) i przestał gospodarzyć po wyjściu z kilkudniowego więzienia w Kraśniku.

Ja opuściłem Urzedów, przeniosłem się do Niska, gdzie ożenił się „Wilga”. Pod przybranym nazwiskiem pracowałem w zakładzie elektrycznym. W lutym 1945 roku wziąłem w Lublinie ślub z narzeczoną Kazimierą Mazurkiewicz z Urzędowa. Kiedy ofensywa radziecka poszła na zachód pojechałem z żoną do Sopotu. Żona dostała mieszkanie i pracę u krawcowej Ceni K. – kuzynki z Urzędowa. Ja, plącząc się po Gdańsku, trafiłem na kolegę sapera (oficera), który powiedział mi, że Politechnika Gdańska przyjmuje absolwentów Wojskowej Szkoły Inżynieryjnej na trzeci rok studiów politechniki. Zostałem studentem.

Politechnika Gdańska (1945–1947)

Z papieru pakunkowego i okładek zrobiłem zeszyt i notowałem wykłady. Wprawa z notowania nasłuchów radiowych przydała się!

Wykładowcą „dróg” był przedwojenny inżynier, dyrektor dróg woj. gdańskiego, Franciszek Wichrzycki, znający z 10 języków, m.in. arabski (pracował na Bliskim Wschodzie). Zauważył moje zdolności językowe i, opracowując skrypt „Projektowanie i budowa dróg”, prosił mnie o opracowanie jednego rozdziału nt. metody francuskiej. Po roku (1946) zaproponował mi pracę w wojewódzkim zarządzie dróg publicznych. Mówię mu: „Jak mam pracować, kiedy jestem na dziennych studiach?”. „Przychodź rano, podpisz listę obecności i idź na ważne wykłady. Jesteś zdolny i mniej ważne możesz ominąć”. W praktyce było mniej różowo, bo mój szef wydziału administracyjnego był zazdrosny o moje przywileje. Ale profesor F. W. obsypał mnie wszystkimi przywilejami Wybrzeża, które przejmowało ze statków dary z Ameryki. Do tej pory może jakiś dobry koc plącze się z tamtych czasów.

W wakacje też pracowałem. Żona urodziła w Urzędowie, w lutym 1946 roku, syna Marka, którego mogłem zobaczyć dopiero w końcu tego roku. Jesienią tego roku byłem na kursie kierowników laboratoriów drogowych w Warszawie, na który wysłał mnie mój przełożony. „Musi Pan to studiować, bo to przyszłość polskich dróg”. I tak było, laboratoriom poświęciłem wiele lat życia! I nie żałuję tego!

Profesor zaproponował mi asystenturę u siebie i pracę w wojewódzkim zarządzie drogowym na stanowisku kierownika laboratorium drogowego.

Lata 1947–1952

W 1951 roku F. W. mój profesor – komunista – miał kłopot. Zwolnił całe biuro na pogrzeb zmarłego nagle inżyniera mostowca. Sam niósł z kościoła trumnę. Na drugi dzień partia zamknęła mu biuro i zwolniła go z urzędu. Przeniósł się do Warszawy, został dyrektorem budowy metra. Odchodząc, polecił mnie Politechnice Gdańskiej jako profesora dróg. Ówczesny dziekan Wydziału Inżynierii Lądowej profesor R. prosił mnie, abym szybko zrobił doktorat (wtedy „kandydat nauk technicznych”). Na przełomie 1951/1952 roku zdałem egzamin z marksizmu na Uniwersytecie Warszawskim, napisałem pracę Projektowanie nawierzchni drogowych. Na wiosnę 1952 roku gotowałem się do obrony pracy doktorskiej.

I wtedy UB aresztowało mnie. Korzystając z ostatniej amnestii, w 1947 roku ujawniłem się, ale nie w Gdańsku, lecz w Kraśniku. Liczyłem na to, i nie przeliczyłem się, że moje ujawnienie później dotrze do Gdańska. I tak było. Po dwóch dniach i nocach przesłuchań, kiedy napisałem dziesięć życiorysów, a przesłuchujący wyłapywali różnice i męczyli mnie (bez bicia) wyjaśnieniami, szybko zorientowałem się, że nic poważnego przeciw mnie nie mają. Intrygowało ich, dlaczego azylu szukałem w Gdańsku. Ale ja zasłaniałem się politechniką, bo chciałem dokończyć studia. Po kilku dniach zwolniono mnie. Podpisałem „lojalkę,” że będę wiernie służyć Polsce Ludowej i donosić o zdrajcach. Nie donosiłem, ale „oni,” co tydzień pytali o to i zabierali mi czas. To wszystko zdenerwowało mnie, tym bardziej, że oświadczyli, iż nie dopuszczą, abym uczył młodzież (moja profesura). W tej sytuacji postanowiłem emigrować z Gdańska. Ciężko mi było: piękne mieszkanie 3-pokojowe w Sopocie, dobra praca (kierownik laboratorium), może profesor? Pojechałem do Warszawy. Byłem już znany w Centralnym Zarządzie Dróg Publicznych z moich wystąpień i artykułów w prasie technicznej. Nie podałem prawdziwych motywów mojej decyzji, ale dyrektor CZDP inż. A. G. szybko zorientował się, że szukam schronienia. Zadzwonił do dyrektora w Gdańsku, że zatrzymuje inż. Rollę do swej dyspozycji. Mieszkanie zaoferował mi 30 km od Warszawy w barakach kierownictwa budowy mostu na Wiśle w Górze Kalwarii. „Przyjmuję Pana do inspekcji. Będzie Pan stale w terenie. Na sprawozdanie przyjedzie Pan do Kalwarii i w końcu roku otrzyma Pan mieszkanie.” Tak było. UB dało mi spokój. W końcu grudnia sprowadziłem rodzinę do mieszkania dwupokojowego w Aninie pod Warszawą.

Centralny Zarząd Dróg Publicznych

Już w początku 1953 roku otrzymałem nominację na naczelnika wydziału techniki CZDP. Byłem jakby naczelnym technologiem drogowym. Głównym moim zdaniem był postęp techniczny.

Wyróżnię działania, w których brałem udział w tamtym okresie:

Współpraca z zagranicą. W imieniu CZDP wszedłem do zarządów lub komitetów technicznych wszystkich międzynarodowych organizacji drogowych: Międzynarodowego Stowarzyszenia Kongresów Drogowych (AIPCR) w Paryżu, Międzynarodowej Federacji Drogowej w Waszyngtonie, Zurychu, Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej krajów socjalistycznych (RWPG) w Moskwie, Organizacji Transportu Krajów Socjalistycznych (OSŻD) w Warszawie. W Warszawie co najmniej raz w roku brałem udział w posiedzeniach.

Staże Zagraniczne. W 1962 r. odbyłem półroczny staż w Paryskiej Szkole Dróg i Mostów (najstarszej tego typu szkole świata), a w 1970 r. staż na budowach autostrad we Francji, Kanadzie i USA.

Instrukcje drogowe. W latach 1953–1960 mój wydział opracował 40 instrukcji wykonania robót drogowych, które później przekształcono w normy drogowe.

Laboratoria drogowe. We wszystkich województwach zorganizowano laboratoria drogowe. Na wszystkich budowach pracowały laboratoria polowe. Oko inżyniera nie wystarcza na nowoczesnych budowach. Przyrządy radiometryczne i inne są doskonalsze.

Szkolenie kadry kierowniczej. Co 2–3 lata kadra kierownicza (dyrektorzy wojewódzkich zarządów dróg i rejonów) byli przeszkalani na kursach tygodniowych. Zwykle byłem ich kierownikiem.

Techniczne dni drogowe. Od 1957 roku organizowano takie konferencje, zwykle trzydniowe, po kolei w każdym województwie.

Książki i czasopisma. W latach 1946–1979 nt. drogownictwa wydano 250 tytułów o łącznym nakładzie ponad 1 miliona egzemplarzy. Niektóre książki miały po 12 nakładów. Wydawano 5 czasopism drogowych.

17 moich książek. Jestem samodzielnym autorem 10 książek i współautorem 7. Książki te zostały wydane w latach 1955–1997. Niektóre książki, szczególnie podręczniki szkolne, miały po pięć, sześć wydań. Inne miały po kilka wydań. Znajomość języków obcych, wprawa w redagowaniu wiadomości ze świata w czasie okupacji, przydały się do opracowywania podręczników. Często pisałem równolegle dwie, trzy książki.

Program Rozwoju Narodów Zjednoczonych (UNDP) (1973–1977)

Narody Zjednoczone udzieliły Polsce pomocy w sumie 5 mln dolarów na program rozwoju sieci drogowej. Pieniądze były przeznaczone na: ekspertów zagranicznych, staże polskich inżynierów za granicą, zakup komputera i oprzyrządowania do niego. Narody Zjednoczone (Amerykanie) chcieli jak najwięcej przeznaczyć na ekspertów (amerykańskich) i na sprzęt (amerykański). W ten sposób darowizna wracała do darczyńcy. My dążyliśmy, aby jak najwięcej przeznaczyć na staże („know-how”) zagraniczne naszych inżynierów. Częściowo to nam się udało. Zamiast proponowanych 100 staży jednomiesięcznych zorganizowaliśmy 300 staży! Ograniczyliśmy liczbę ekspertów.

Drogowcy amerykańscy w gościnie u Stefana Rolli w Warszawie w 1975 r.

Ja opuściłem CZDP i zostałem głównym inżynierem Programu UNDP. Moim zadaniem było organizowanie staży: typowanie kandydatów na staże, uzgadnianie z władzami drogowymi państw goszczących stażystów terminów i liczby stażystów. Co roku odwiedzałem USA, Francję, Wielką Brytanię, Holandię, Belgię, RFN, Włochy, Szwecję, Finlandię. Ja sprawdzałem umiejętności językowe stażystów i dopuszczałem ich do egzaminu przed ekspertem UNDP, który stale siedział w naszym biurze. Zaskarbiłem sobie wdzięczność wielu inżynierów, których dopuściłem, i złość niedopuszczonych.

Wykonanie programu UNDP było tak dobre, że UNDP zgodził się przyznać drugi program pt. „Autostrada Północ–Południe” od 1975 roku. Ja zacząłem ten program, ale już go nie prowadziłem. Myślałem o emeryturze. Jako kombatant mogłem przejść na emeryturę w 1977 roku.

Biuro Studiów i Projektów Drogowych(1978–1979)

Aby wypracować sobie wysoką emeryturę, przeniosłem się do Warszawskiego Biura Studiów i Projektów Drogowych. Zostałem mianowany generalnym projektantem Autostrady Północ–Południe. Projekt był robiony w ramach programu Narodów Zjednoczonych (UNDP). Projekt wykonaliśmy. Ja odbyłem kilka podróży do krajów, przez które szła ta transeuropejska autostrada (TEM – TransEuropean Motorway): Czechosłowacji, na Węgry, Austrii, Włoch i Jugosławii. W końcu 1979 roku przeszedłem na emeryturę. Była wysoka: 5 razy przeciętne wówczas miesięczne wynagrodzenie. Obecnie, po cięciach „kominów” premier Suchockiej, moja emerytura jest niższa niż przeciętne wynagrodzenie krajowe.

Praca emeryta (od 1980 roku)

Nie przestałem pracować. Nadal byłem i jestem zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Drogownictwo”, jestem w komitecie redakcyjnym kwartalnika „Nowości Zagranicznej Techniki Drogowej”. Pisma te drukują moje opracowania.

Zakończenie

Na zakończenie chcę uzasadnić tytuł mego życiorysu. Za największe moje osiągnięcie uważam powierzenie mi przez Światowe Stowarzyszenie Kongresów Drogowych (AIPCR) w 1970 roku referatu generalnego dotyczącego najważniejszego zagadnienia – nawierzchni asfaltowych – na 14. Światowy Kongres Drogowy w 1971 roku. Na podstawie 27 referatów krajowych w języku francuskim lub angielskim, o łącznej objętości 1200 stron maszynopisów, opracowałem referat generalny o objętości 150 stron druku formatu 16 × 24 cm, w języku francuskim i angielskim. Przewodniczyłem również komisji wnioskowej na tym kongresie w zakresie nawierzchni asfaltowych. Nikt z Polski dotychczas nie dostąpił tego światowego zaszczytu.

   

Redakcja „Drogownictwa” świętuje 90. urodziny Stefana Rolli w styczniu 2007 r.

Stefan Rolla przemawia podczas 14. Światowego Kongresu Drogowego w 1971 r.

Wizyta w Kongresie USA w 1974 r. Kongresman Kluczyński wita Stefana Rollę

Uniwersytet Rolla w stanie Missouri w USA

Za swoje drugie światowe osiągnięcie uważam moją wizytę w Kongresie Stanów Zjednoczonych AP. W 1974 roku byłem w biurze IRF (Międzynarodowej Federacji Drogowej) w Waszyngtonie. Prezes Federacji inż. Bo Swain powiedział mi: „Stefan, jutro złożymy wizytę w Kongresie Stanów Zjednoczonych, przygotuj się”. Zjawiliśmy się w gabinecie kongresmana Kluczyńskiego, przewodniczącego komisji robót publicznych (m.in. dróg i autostrad), która ocenia budżet tych robót sięgający setek miliardów dolarów rocznie. Po zdawkowych powitaniach pan Kluczyński zaprosił mnie na otwarcie prac komisji. Przedstawił mnie kongresmanom w liczbie ok. 300 i prosił mnie o przemówienie do Kongresu. Przedstawiłem Polskę w porównaniu do kilku stanów USA (Kalifornii, Arizony, Kolorado). Kolorado jest podobnej powierzchni (ok. 300 tys. km2), natomiast Kalifornia ma podobną liczbę ludności (ok. 35 mln). Okazało się, że drogami dorównujemy tym stanom, ustępujemy zaś w stopniu motoryzacji. Na końcu dodałem, że w Warszawie mieszkałem przy alei Waszyngtona, a obecnie mieszkam przy placu Wilsona, a być może jakiś mój przodek Rolla założył miasto uniwersyteckie Rolla w stanie Missouri. Jadąc do Kongresu, przed Białym Domem pokłoniłem się stojącym na pomnikach dwu Polakom – Kościuszce i Pułaskiemu – bohaterom w walce o niepodległość Polski i Stanów Zjednoczonych. Moje przemówienie zostało przyjęte burzliwymi oklaskami. Wyprzedziłem wizytę Wałęsy w Kongresie.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |