Głos Ziemi Urzędowskiej 2008


WSPOMNIENIA

Konstanty Wójcik

Lata szkolne chłopca z Bęczyna (w Urzędowie) 1925–1939

Przy palenisku jednego z kilku istniejących w Bęczynie pieców do wypalania wyrobów garncarskich siedzi gromadka dzieci, palacz-garncarz i weteran wojny z bolszewikami, dawny członek POW (Polskiej Organizacji Wojskowej). Dzieci zajadają się pieczonymi ziemniakami, burakami i marchewką a legionista peowiak opowiada o swoich przeżyciach wojennych. Jest październik. Kobiety suszą przy ulatującym z pieca cieple przegniłe na rosie badyle konopi i lnu, a potem energicznie je międlą, oczyszczając włókna z paździorów czyli ze zdrewniałych składników konopi i lnu.

Wieczorem większość z nich idzie do kościoła na nabożeństwo różańcowe i to bez względu na pogodę, nawet jeśli trzeba brnąć przez błotnistą drogę.

Klasa Ic z nauczycielami – panną Katówną i panem Trojanowskim przed budynkiem szkoły w Bęczynie w 1927 r. Czwarty z lewej w drugim rzędzie stoi opalony Kostek Wójcik

Koleżanki i koledzy z III klasy Gimnazjum w Kraśniku w 1936 r. Konstanty Wójcik stoi trzeci z lewej

Starsze dzieci przygotowują się do zimy, robiąc z desek sanki, prymitywne narty a nawet drewniane łyżwy podkute starymi sierpami wyprostowanymi na gorąco.

W okresie wiosenno-letnim rozrywką było toczenie fajerki kuchennej przy pomocy wygiętego druta, gra w palanta, no i kąpiele w rzece Urzędówce. Były w niej miejsca dość głębokie, w których pławiłem konia i uczyłem się pływać, łapałem raki i ryby. W lesie zbierałem poziomki i grzyby, które mama potem suszyła w piecu i przechowywała na zimę do faszerowania pierogów.

Jako najmłodszy w rodzinie, miałem obowiązek pasania krów aż do pójścia do gimnazjum. Byłem też pomocnikiem mamy w pracach kuchennych: rozpalałem pod kuchnią, nosiłem wodę, a w niedzielę, kiedy mama szła do kościoła, gotowałem przygotowany przez nią obiad czyli rosół, kasze i ziemniaki. Pomagałem też mamie przy praniu bielizny i pościeli, a potem przy płukaniu jej w Urzędówce.

Rodzina Konstantego Wójcika (stoi pierwszy z lewej): mama Stanisława z Turkowskich, ojciec Jan, siostra Weronika oraz bracia Zygmunt i Henryk (Kraśnik, 1937 r.)

 

Konstanty Wójcik i Aleksander Pomorski, uczniowie liceum, na Placu Litewskim w Lublinie

Do szkoły poszedłem w wieku siedmiu lat. Budynek szkolny w Bęczynie był drewniany o zaledwie trzech pomieszczeniach (stoi jeszcze do dziś) a naszą nauczycielką była młoda, miła i bardzo ładna panienka z Galicji i, o ile dobrze pamiętam, nosiła nazwisko Kotówna [Józefa Katówna – zob. s. 46 „Głosu” 2008]. Mieszkała w skromnym pokoiku-alkierzu u gospodarza Łukaszewicza.

To właśnie tej mojej pierwszej nauczycielce zawdzięczam umiejętność kaligraficznego pisania, zamiłowanie do przyrody, śpiewu i zabawy. Podziwiałem jej cierpliwość i spokój w stosunku do dzieci mniej uzdolnionych.

Rachunków (matematyki) uczył nas pan Piotr Trojanowski a był on nauczycielem niezwykle surowym i wymagającym; podczas uczenia się na pamięć tabliczki mnożenia, uczeń, za każdą pomyłkę dostawał od nauczyciela uderzenie drewnianą linijką w otwartą dłoń – tak zwaną „łapkę”. Niektórzy biedacy otrzymywali po kilka takich „linijek” na jednej lekcji a ja do dziś pamiętam, że dostałem taką „linijkę” za błędne podanie iloczynu 7 × 8.

Do starszych klas, czyli od IV do VII, musiałem dochodzić do szkoły w Urzędowie (około 3 kilometrów w jedną stronę) niezależnie od pogody, często po gęstym błocie i kopnym śniegu i na takiej drodze szczególnie ciążył plecak zrobiony z desek, zwany „rańcem”, wypełniony książkami, przyborami i jedzeniem.

Klasy V, VI i VII siedmioklasowej Szkoły Jagiellońskiej w Urzędowie mieściły się w budynku państwa Bijasiewiczów, przy Rynku natomiast klasa IV w budynku pana Romana Roli – naprzeciw drogi do Kraśnika. Szkoła ta miała pedagogów z powołania a przy tym wybitnych społeczników, jak kierownik Michał Pękalski, jego żona Stefania, Jadwiga Serbinówna, Piotr Trojanowski i Stefan Peimel. Ich wychowankowie walczyli na wszystkich frontach II wojny światowej, a po jej zakończeniu włączyli się w nurt odbudowy Ojczyzny.

Dobrze zaopatrzona biblioteka szkolna umożliwiła mi przeczytanie klasyki polskiej literatury, co przydało mi się później w gimnazjum i liceum, a Trylogię H. Sienkiewicza czytałem na głos w zimowe wieczory sąsiadom w domu Andrzeja Wośko na prośbę ich i mojego ojca.

Dzięki dobremu przygotowaniu, jakie dawała szkoła w Urzędowie, setki jej absolwentów bez trudu kończyło szkoły średnie i wyższe, utrzymując się niejednokrotnie z udzielania korepetycji. Ja również zawdzięczam im wiele, a w szczególności pani Stefanii Pękalskiej, która nakłoniła moich rodziców do skierowania mnie do szkoły średniej. Znając trudności finansowe moich rodziców, próbowała nawet umieścić mnie w Szkole Kadetów we Lwowie.

Ostatecznie namówiła mnie, abym po siedmiu klasach szkoły publicznej zdawał egzamin od razu do drugiej klasy gimnazjum nowego typu po uprzednim nadrobieniu podczas wakacji programu z łaciny (u pani Decyusz) no i… udało się! W 1934 roku zostałem uczniem drugiej klasy Miejskiego Gimnazjum Ogólnokształcącego w Kraśniku. Początkowo dojeżdżałem 12 km do szkoły na rowerze ale po kraksie, jaką miałem na tej trasie zimą (okaleczyłem przy tym twarz), rodzice zdecydowali, że zamieszkam w Kraśniku na tzw. stancji. Decyzja ta oznaczała dla moich rodziców ogromny wydatek, bo stancja kosztowała 30 zł miesięcznie a czesne za szkołę 50 zł, co przy małym gospodarstwie rolnym i ówczesnych cenach żyta – 10 zł za 100 kg, a żywca wieprzowego 1 zł za kilogram – stanowiło wielkie obciążenie finansowe. Na szczęście mój starszy brat Zygmunt już wtedy pracował i pomógł rodzicom ponosić te koszty, a nawet podarował mi rower i łyżwy.

W szkole obowiązywały granatowe mundurki ale ja taki otrzymałem dopiero w trzeciej klasie, a do tego czasu koleżanki trochę ze mnie podkpiwały a nawet interweniowały u wychowawczyni, że „psuję estetykę klasy”.

Pieniądze na własne potrzeby musiałem zarobić korepetycjami i wystarczały one nie tylko na kino, lody i wodę sodową ale też na inne rozrywki czy wygłupy. Należałem do harcerskiej drużyny żeglarskiej, więc pieniądze z korepetycji lokowałem w budowę kajaka, kupno żeglarskiego mundurka i na wycieczki, między innymi na wycieczkę kajakiem Wisłą z Annopola do Gdyni. Dotarliśmy niestety tylko do Modlina, bo jeden z zespołów utopił nasz dobytek, pieniądze i dokumenty.

Okres gimnazjalny obfitował w wydarzenia zarówno zabawne, jak i bolesne ze skutkami do dnia dzisiejszego, jak choćby to, kiedy, za radą kolegi Zbyszka, potraktowałem bolący ząb kwasem solnym zabranym z warsztatu jego ojca (szkoła nie miała dentysty) – ból przechodził więc „leczenie” stosowałem przy innych bolących zębach, w rezultacie czego straciłem 5 zębów i okaleczyłem kilka sąsiednich.

Niezwykle lubianym przez uczniów nauczycielem był prowadzący lekcje religii ks. prałat Scipio del Campo, kuzyn znakomitego lotnika o tym samym nazwisku. Ks. prałat prowadził lekcje religii w ten sposób, że prosił jakiegoś ochotnika o ciche czytanie jakiegoś rozdziału a pozostali mogli w tym czasie odrabiać zaległe lekcje. Ks. Scipio był niezwykle dobrym i wrażliwym człowiekiem, gotowym zrobić wszystko, aby pomóc uczniom. Pewnego razu zwrócił się do mnie o zorganizowanie pomocy przy zdaniu matury z matematyki przez naszego starszego kolegę Wacka Krzyżana z Żółkiewki, który podchodził do egzaminu po raz trzeci i już ostatni. Plan księdza polegał na tym, że miałem zdobyć zadania egzaminacyjne, dostarczyć je księdzu (był mimo swojego sędziwego wieku świetnym matematykiem), a następnie dostarczyć rozwiązania Wackowi. Wacka znałem dobrze, bo mieszkaliśmy przez rok razem na stancji u pani Gąskowej i bardzo go lubiłem; świetnie grał w siatkówkę i wspaniale ścinał piłki, które mu wystawiałem. Wacek na egzamin przyjechał już w mundurze wojskowym, a nasza wspólna akcja z księdzem prałatem powiodła się znakomicie.

Mieliśmy w naszym gimnazjum świetnego nauczyciela matematyki, który zawsze powtarzał, że on nikogo siłą nie będzie zmuszał do myślenia. O mnie profesor miał najwidoczniej dobrą opinię, bo kiedy naszemu koledze Goszkowskiemu w III klasie groziła dwójka z matematyki, zaproponował mi, abym podczas wakacji przerobił z nim ten przedmiot. W ten sposób pomógł zarówno jemu jak i mnie, bo miałem możliwość spędzenia wakacji w majątku rodziców kolegi na Polesiu za Kowlem. Zauroczyła mnie ta kraina, rozlewiska rzek, zwyczaje Poleszuków i do dziś lubię śpiewać, teraz już z córkami „Polesia czar”.

Temu profesorowi od matematyki zawdzięczam również to, że przekonał ojca, abym po skończeniu gimnazjum wybrał liceum matematyczno-fizyczne i dalsze studia inżynierskie.

W 1937 roku zdałem małą maturę i egzamin wstępny do Liceum Matematyczno-Fizycznego im. Hetmana Jana Zamoyskiego w Lublinie. Razem ze mną zdali Olek Pomorski i Zbyszek Sowa. Początkowo mieszkaliśmy razem z Olkiem w Lublinie na taniej stancji, ale po miesiącu pluskwy nas z niej wygoniły. Znalazłem wtedy kąt i wyżywienie u rodziny sierżanta jednostki wojskowej, którego córce i synowi udzielałem korepetycji. Ten okres to były moje najlepsze lata w Lublinie ale, niestety, sierżanta przeniesiono do innego miasta a ja zamieszkałem w opuszczonym biurze spalonej piekarni bez światła i ogrzewania, a potem, w roku maturalnym, u dziadka kolegi z klasy – Jurka Soszyńskiego – w ubogim, ale miłym domu.

Nasze liceum było matematyczno-fizyczne, ale najbardziej surowi i wymagający byli profesorowie wykładający historię i język niemiecki, i z tych przedmiotów było najwięcej ocen niedostatecznych. Mnie najbardziej za skórę zalazła profesorka ucząca języka niemieckiego, panna Kimelówna. Pewnego razu, podczas omawiania Fausta J. W. Goethe’go, postawiła kilku kolegom a potem i mnie dwóję za niewłaściwą interpretację wierszy w języku niemieckim, a jest to utwór trudny do interpretacji nawet w rodzimym języku. Mnie dodatkowo profesorka zaczęła ostro besztać po niemiecku, a ja w odruchu złości sięgnąłem po kałamarz, ale na szczęście mój sąsiad z ławki zatrzymał mi rękę. Cała ta scena nie uszła jednak uwadze profesorki i od tamtej pory każda lekcja niemieckiego była dla mnie piekłem. Groziła mi dwójka i niedopuszczenie do matury, więc poprosiłem wychowawcę klasy, ks. Hlastawę, o egzamin komisyjny, na którym pytania zadawał profesor Dornfest z klasy przyrodniczej. Egzamin wypadł pomyślnie i mogłem bez przeszkód przystąpić do matury.

Moja nieumiejętność powstrzymywania emocji przyczyniała się do różnych problemów z zachowaniem w szkole. Któregoś razu, podczas ćwiczeń z przysposobienia wojskowego prowadzonych przez por. Piechotę, zapędziłem się za piłką aż na koniec szkolnego boiska i dobiegłem jako ostatni do formującego się dwuszeregu. W tym momencie kolega Szatkowski kopnął kolegę z klasy przyrodniczej a ten, myśląc, że to ja, rzucił mi w twarz przekleństwem ubliżającym mojej mamie. Oczywiście nie wytrzymałem i odwdzięczyłem mu się w biegu sierpowym, w rezultacie czego upadł prosto pod nogi porucznika. Porucznik, chcąc uniknąć dalszych konfliktów, dał rozkaz „biegiem marsz”, ale cała sprawa na tym się nie skończyła. Ofiara mojego sierpowego poskarżyła się wychowawcy, a ten zameldował dyrektorowi Szubartowskiemu. Traf chciał, że ten skarżący się kolega był Żydem, a w tym czasie na uczelniach trwały zamieszki antyżydowskie, więc dyrektor postanowił ostro zareagować, aby zapobiec rozruchom. Kolega Szatkowski prosił, abym go nie wydał, więc przyznałem się tylko do sierpowego i nie chciałem wyjawić, kto kopnął. W rezultacie posiedzenie Rady Nauczycielskiej zdecydowało (pod nieobecność porucznika Piechoty) o wyrzuceniu mnie ze szkoły.

Byłem zdruzgotany. Dalej udzielałem korepetycji, a zamiast chodzić do szkoły wałęsałem się po Lublinie, aż któregoś dnia spotkał mnie por. Piechota i zbeształ, myśląc że wagaruję. Kiedy dowiedział się o całej sprawie, spowodował ponowne zwołanie posiedzenia i podjął się mojej obrony, dzięki czemu pozwolono mi kontynuować naukę i udzielono jedynie nagany oraz dano mi upomnienie.

W Lublinie, jako sztubak, poznałem też po raz pierwszy, co to znaczy psychoza tłumu. Litwini zamordowali na granicy polskiego żołnierza i z tego powodu na placu Unii Lubelskiej został zorganizowany wiec, w którym uczestniczyła głównie młodzież. Występowało wielu mówców, a za każdym wystąpieniem poziom oburzenia i napięcia wśród słuchaczy potężniał, więc kiedy na mównicę wszedł student i rzucił hasło „na Litwę!” a następnie chwycił polską flagę i skierował się na ulicę Lubartowską (zamieszkaną głównie przez Żydów), tłum jak zahipnotyzowany ruszył za nim. Ja oczywiście byłem jednym z pierwszych. Na Lubartowskiej ulicę zagradzały dwa rzędy policji. Pierwszy z nich pękł pod naporem tłumu. Wtedy drugi rząd policjantów puścił pałki w ruch, a jedna z nich trafiła w moją głowę. Upadłem, na chwilę straciłem przytomność, a kiedy się ocknąłem, zobaczyłem wokół siebie ogromne spustoszenie: wyrwany bruk z ulicy, zerwane płyty chodnikowe, potłuczone szkło wystaw, plamy krwi. Zewsząd dochodził odgłos tłuczonego szkła i okrzyki. Podbiegłem do kotłującego się tłumu. Policji nie było, a jakiś trzeźwy głos nawoływał do zaprzestania zniszczeń bo sklepy są ubezpieczone więc zapłacą podatnicy, czyli ci co niszczą. Szał tłumu wygasał i ludzie powoli rozchodzili się, a ja obolały wróciłem na stancję.

Zbliżała się matura, ale nie mieliśmy specjalnego zapału do przygotowań egzaminacyjnych w sytuacji napięcia przedwojennego wiosny 1939 roku. Ani studniówka zorganizowana w żeńskiej szkole, ani sama matura nie pozostawiły po sobie jakichś specjalnych wrażeń. Po maturze komisja poborowa przydzieliła mnie do podchorążówki artylerii i poleciła czekać na wezwanie do odbycia w międzyczasie obowiązkowej, miesięcznej służby w Junackich Hufcach Pracy. W tej sytuacji wróciłem do Urzędowa i postanowiłem zarobić na wydatki podczas odbywania służby wojskowej. W tym okresie w Polsce powstawały wielkie inwestycje w tzw. Centralnym Okręgu Przemysłowym (COP), a jedną z nich była Fabryka Amunicji Dąbrowa Bór pod Kraśnikiem i tam właśnie znalazłem zatrudnienie w firmie wykonującej roboty kanalizacyjne. Najpierw byłem łopaciarzem, a potem pomocnikiem mierniczego. Zarabiałem wtedy dziennie ówczesną równowartość 1 dolara amerykańskiego, czyli 5 złotych.

Do odbycia służby w JHP w sierpniu 1939 roku zostałem skierowany na granicę z Prusami Wschodnimi pod Lidzbarkiem Welskim. Był to czas nazywany wtedy okresem „wojny nerwów”, dlatego pracowaliśmy bardzo ofiarnie po 12–14 godzin na dobę. Palce nam sztywniały przy noszeniu na nosiłkach zaprawy tłuczniowo-betonowej do budowy gniazd obronnych. Była tam kompania cenzusów oraz 2 kompanie ochotnicze, składające się z młodych zbrojarzy, cieśli i murarzy ze Śląska. Byli tam maturzyści z całej Polski, a z mojego liceum był urzędowiak Olek Pomorski, który potem, w dniu wybuchu wojny, wymaszerował z drużyną konwojującą bagaże, dokumenty i sprzęt na zaplecze frontu.

Przygotowane przez nas punkty obronne obsadzało wojsko, a my wykańczaliśmy betonowe umocnienia aż do 4 września 1939 roku. Z zaciekawieniem oglądaliśmy niemieckich jeńców wojennych widzianych po raz pierwszy z bliskiej odległości. Wieczorem przyszła do nas wiadomość, że Niemcy są już w Mławie i Brodnicy, grożąc okrążeniem naszego zgrupowania.

Zadecydowano, że musimy oderwać się od nieprzyjaciela i zrobić odskok, w związku z czym odległość 60 km do Sierpca pokonaliśmy do godziny dziesiątej 5 września. Po godzinnym odpoczynku kontynuowaliśmy cofanie się przez Płock i Kampinos do Warszawy, nieustannie nękani z broni maszynowej i bombami przez samoloty wroga.

W Warszawie cała kompania junaków cenzusów zgłosiła się ochotniczo do obrony miasta, tworząc Ochotniczą Kompanię przy 61. Baonie Saperów na Pradze. Naszym zadaniem było produkowanie min i zakładanie ich na przedpolu naszych linii obronnych oraz dodatkowo kierowano nas do gaszenia pożarów w obiektach o znaczeniu gospodarczym i kulturowym. [Wspomnienia autora o tych wydarzeniach zamieściliśmy w „Głosie” z 2007 r.: K. Wójcik, Urzędowiak w obronie Warszawy].

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |