Głos Ziemi Urzędowskiej 2007


Aleksander Brzusek

 

Wspomnienia wychowanka gimnazjum i liceum urzędowskiego

 

Moi rodzice mieszkali w Moniakach. Wieś ta miała dość specyficzny charakter. Był tam dwór Zembrzuskich, który wpływał na oblicze wsi. Przed wojną w Moniakach było tylko osiem gospodarstw, których areał wynosił 7-10 ha ziemi. Pozostałe, około 100, to rozdrobnione gospodarstwa, które utrzymywały się dzięki dorabianiu we dworze. Zaraz po wkroczeniu armii sowieckiej, już we wrześniu 1944 roku, został ogłoszony dekret o reformie rolnej. Majątek dworski został rozparcelowany. Przyjęto zasadę, że robotnicy dworscy i służba tam zatrudniona otrzymają po 5 ha ziemi, miejscowi rolnicy gospodarujący na 1-2 ha ziem dostaną po 2 ha, a właściciele gospodarstw 2-3-hektarowych – po 1 ha.

 

 

                                                                         Aleksander Brzusek obecnie

 

Ten akt niespodziewanej darowizny wpłynął na bardzo przychylne ustosunkowanie się wiejskiej biedoty do nowej władzy. Sporo miejscowych aktywistów bardzo czynnie włączyło się do budowy nowego porządku. Kilku trafiło do władz powiatowych i gminnych. Byli członkami PPR i zasilili ORMO. Z uwagi na lewicowe przekonania części mieszkańców wsi, potocznie przylgnęło do Moniak określenie „Moskwa”, natomiast Urzędów nazywano „Londynem”, z uwagi na zaangażowanie w działania Armii Krajowej.

W mojej pamięci zapisał się dzień 22 września 1946 roku. Wówczas przez wieś przechodził oddział AK-WiN majora „Zapory”. Został ostrzelany przez miejscowych nadgorliwych zwolenników władzy ludowej. Zakończyło się to spaleniem kilkunastu gospodarstw od wschodniej strony wsi. Zwarta zabudowa i słomiane pokrycia dachów sprzyjały rozprzestrzenianiu ognia. Ucierpiało także gospodarstwo mojego dziadka ze strony matki, gdzie mieszkała także moja rodzina. Spaliły się obory i stodoła, pomimo że kryte były solidną ocynkowaną blachą. Pozostał tylko dom, który był oddalony od tych zabudowań. Spłonęły także materiały przygotowane na budowę naszego domu i zabudowań gospodarskich. Z tego powodu, dopiero w 1949 roku ojciec wybudował dom i budynki gospodarskie, przy wydatnej pomocy mojego drugiego dziadka z Chruśliny.

Nad dopiero co obdarowanymi obszarniczą ziemią rolnikami zawisło niebezpieczeństwo utraty wszystkiego, co mieli, bowiem w Polsce na wzór sowiecki zaczęto tzw. kolektywizację wsi. Tworzono rolnicze spółdzielnie produkcyjne, nazywane potocznie „kołchozami”. W Moniakach była dobra baza dla takiego przedsięwzięcia. Po rozparcelowanym majątku pozostały zabudowania gospodarskie i około 50 ha ziemi, tzw. resztówka. Bazę do powiększenia Spółdzielni stanowiły drobne gospodarstwa rolne. Miejscowych aktywistów i zwolenników nowego porządku nie brakowało. Część rolników zastraszono, innych opornych szykanowano przez wiele lat. Na początku lat 50. powstała Spółdzielnia Produkcyjna. Przyłączyli się do niej również niektórzy rolnicy. Los Spółdzielni był smutny. Od samego początku, mimo ulg i dotacji, osiągała marne rezultaty. Po jakimś czasie podzieliła los innych tworów kolektywizacji.

 

 

                                             Po maturze z Halinkami, Stary Kraśnik 1956 r. (fot. Tadeusz Surdacki)

 

Jak już wspomniałem, do 1949 roku moja rodzina mieszkała przy dziadkach, których gospodarstwo znajdowało się w pobliżu szkoły. W szkole tej rozpocząłem naukę jako sześciolatek. Była to szkoła 6-klasowa; mieściła się w budynku drewnianym, zbudowanym w 1927 roku. Miał on dwie sale lekcyjne, pokój nauczycielski i magazynek na pomoce szkolne. Nauka była prowadzona systemem zmianowym, po dwie klasy w jednej sali lekcyjnej. W 1950 roku szkoła została przeniesiona do „pałacu” podworskiego i mogła już realizować program 7-klasowy, a więc pełny program szkoły podstawowej. Zajęcia były prowadzone odrębnie dla każdej klasy. W roku 1953 szkoła ponownie musiała powrócić do starego, ciasnego budynku, ponieważ nowo powstała Spółdzielnia Produkcyjna zajęła budynki podworskie.

Ja miałem szczęście ukończyć 7 klas jeszcze na „dworskich” pokojach. Moi poprzednicy, kiedy szkoła była 6-klasowa, klasę siódmą kończyli w Bobach albo Urzędowie.

W roku 1952 do urzędowskiego Gimnazjum starało się wraz ze mną 5 uczniów. Egzamin zdało czworo. Najtrudniejszy dla nas był egzamin z języka polskiego, zdawany u bardzo wymagającej polonistki Teodozji Kieruczenko, która od niedawna rozpoczęła pracę w Gimnazjum. Bardzo szybko czytała nam dyktando i było zbyt mało czasu, żeby chwilkę zastanowić się nad ortografią. Z kolei na egzaminie ustnym pytała o problemie „kwestii włościańskiej” w Panu Tadeuszu Mickiewicza. Nikt z nas nie domyślił się ani nie zauważył, że chodziło jej o częściowe uwłaszczenie chłopów (włościan) pracujących w dobrach szlacheckich Tadeusza Soplicy po jego ożenku z Zosią. Może ten temat posłużył jako przytyk dla kierownika naszej szkoły z Moniak, który był żarliwym aktywistą i zwolennikiem nowej władzy. Brał udział w egzaminie w charakterze tak zwanego czynnika społecznego w gronie pedagogicznym. Mój egzamin uratowała „piątka”, czyli najwyższa ocena, z egzaminu pisemnego z matematyki u prof. Stanisława Stachury, która okazała się jedną z dwóch najwyższych ocen. Za tę ocenę dyrektor Gimnazjum Tadeusz Kuśmiderski pogłaskał mnie po głowie (miałem wtedy zaledwie 13 lat i byłem niewyrośniętym, mniejszym od rówieśników uczniem) w obecności tegoż kierownika szkoły w Moniakach. W trakcie egzaminu pisemnego z matematyki kierownik mojej szkoły podchodził do czworga innych moich koleżanek i kolegów a mną się nie interesował, ponieważ wtedy mój ojciec, jako sołtys wsi Moniaki, nie chciał wstąpić do Spółdzielni Produkcyjnej i dać przykładu innym rolnikom, za co założyciele tej Spółdzielni i agitujący do wstąpienia do niej (a takim był również

kierownik szkoły) nazywali mojego ojca „wrogiem klasowym”.

 

 

             Przed domem studenckim na Jelonkach w Warszawie w 1958 r. (w kilkunastu takich parterowych domach mieszkali w  latach 1953–1955 robotnicy budujący Pałac Kultury)

 

Do Gimnazjum i Liceum w Urzędowie na początku lat pięćdziesiątych z Bobów, Moniak i Wierzbicy, trasę 6–10 kilometrów drogi polnej (gruntowej) przejeżdżało się rozgruchotanymi rowerami lub przechodziło piechotą. Pamiętam starszego kolegę z Bobów (Księżych, za kościołem), który nie miał roweru i w obie strony pokonywał codziennie odległość ok. 10 km piechotą. Inny, o dwa lata starszy ode mnie, dojeżdżał „na oklep” starą kobyłą, którą w czasie zajęć szkolnych przywiązywał w pobliżu młyna Pomykalskiego. Po dwumiesięcznej jeździe starym rowerem (we wrześniu i październiku), gdy miałem trzynaście i pół roku, wykonane w szkole kontrolne prześwietlenie rentgenowskie wykazało u mnie powiększenie serca na skutek wysiłku. Wtedy rodzice załatwili mi stancję w Urzędowie (u państwa Jagiełłów). Do rodzinnego domu jechałem w sobotę po zajęciach szkolnych, a w niedzielę wieczorem wracałem na stancję z czystym ubraniem i żywnością na cały tydzień. Czasami, gdy brakowało miejsc na stancjach w Urzędowie, to uczynna rodzina opiekująca się aresztem gminnym oferowała nocleg, gdy było wolne pomieszczenie.

W drugiej klasie, z kolegą z Bobów mieszkałem u państwa Pytrów (którzy byli młynarzami) w domku nad rzeką obok młyna. Ponieważ domek był niewielki a miejsca mało, spaliśmy w kuchni w jednym łóżku. Zamiast częściowej zapłaty za stancję, obaj z kolegą udzielaliśmy korepetycji ich córeczce, uczennicy szkoły podstawowej.

W trzecim roku mojej nauki, w 1954 roku, Liceum urzędowskie zostało przeniesione do Kraśnika Fabrycznego. Tam również mieszkało się na stancjach u rodzin mieszkających w blokach. Można było w stołówce wykupić tańsze obiady dla młodzieży szkolnej w bloku zwanym potocznie „Smoluchem”. Gdy byłem już w klasie maturalnej, w ramach kosztu kwatery, udzielałem jego właścicielowi korepetycji z matematyki i fizyki, ponieważ pan ten uzupełniał wykształcenie w technikum dla pracujących.

W latach pięćdziesiątych uczęszczanie do szkoły średniej w Urzędowie a później w Kraśniku Fabrycznym, było szansą na uzyskanie awansu społecznego, szczególnie dla młodzieży ze wsi, gdzie nie było utwardzonych dróg i światła elektrycznego – do Moniak elektryfikacja dotarła dopiero po połowie lat 50.

 

 

Zdjęcie ślubne – tuż po studiach w 1963 r. Ślubu udzielał kuzyn o. Salezy Brzuszek z Krakowa (tłumaczył on z języka łacińskiego akt nadania praw miejskich w 1405 r. dla Urzędowa)

 

 

Z Jurkiem Lipniewskim nad Czarnym Stawem Gąsienicowym w Tatrach 12 września 1964 r.

 

Zdobycie świadectwa maturalnego było jedyną drogą do znalezienia pracy poza wsią, a innym dawało możliwość podjęcia studiów.

W roku 1956 około 25 absolwentów Liceum Ogólnokształcącego w Kraśniku Fabrycznym, w tym ok. 20 byłych uczniów Gimnazjum i Liceum z okresu urzędowskiego, wyjechało do różnych większych miast i do stolicy do pracy lub na studia wyższe. Wśród nich ja i moich dwóch kolegów z klasy – Jurek Lipniewski i Staszek Gozdalski – dostaliśmy się na studia na Politechnikę Warszawską. Otrzymaliśmy miejsca w domu akademickim oraz stypendium pokrywające koszty utrzymania.

Po niecałym miesiącu studiów, pod koniec października, byliśmy naocznymi świadkami tzw. polskiego października, czyli wiecu 100-tysięcznego zgromadzenia mieszkańców Warszawy pod Pałacem Kultury dla poparcia powracającego z więzienia Wł. Gomułki. Była radość i euforia, która jak wiadomo nie trwała długo.

W 1959 roku wprowadzono system stypendiów fundowanych dla studentów przez duże zakłady pracy, co oznaczało powojenne nakazy pracy dla absolwentów wyższych uczelni. Ja wybrałem sobie stypendium fundowane przez WSK w Świdniku, które otrzymywałem do końca studiów przez dwa i pół roku. Po studiach nie rozpocząłem jednak pracy w WSK Świdnik, bo tuż przed obroną pracy dyplomowej ożeniłem się, a moja żona – pielęgniarka pracująca już przez 5 lat – otrzymała samodzielny pokoik w hotelu przeznaczonym tylko dla służby zdrowia. Podjąłem pracę w jednym z większych zakładów pracy w Warszawie, a mianowicie w Polskich Zakładach Optycznych, które po 3 latach mojej pracy, w 1966 roku, wchłonęły Warszawską Fabrykę Motocykli. Przejęta fabryka zaprzestała produkcji popularnych motocykli WFM. Nadal produkowano inne motocykle w Świdniku (WSK) i Kielcach (SHL).

Po 3 latach mojej pracy w PZO, WSK Świdnik upomniała się o zwrot sumy stypendium fundowanego dla mnie, które pobierałem przez 2,5 roku studiów. Bez żadnych problemów mój zakład zwrócił za mnie tę sumę, gdyż pracowałem tam dłużej niż okres pobieranego stypendium, co było wtedy zgodne z przepisami.

Nieco wcześniej, razem z żoną i jednorocznym synkiem mieliśmy wyjątkowe szczęście, jak na owe czasy. Żona pracowała już ponad 7 lat w służbie zdrowia i miała założoną rodzinę, więc z puli przeznaczonej tylko dla pracowników służby zdrowia otrzymała z kwaterunku mieszkanie M3 (38 m2) czyli 2 pokoiki z widną kuchnią i łazienką, na II piętrze w niewielkim dwuklatkowym bloku. W mieszkaniu tym urodził się nam drugi syn, a po następnych siedmiu latach córka. Chciałbym dodać, że w połowie lat sześćdziesiątych o kwaterunkowe mieszkanie w Warszawie było bardzo trudno, a w latach siedemdziesiątych były już w większości budowane mieszkania spółdzielcze odpłatne (lokatorskie lub własnościowe), na które oczekiwało się po kilkanaście a nawet kilkadziesiąt lat.

Rezygnując z mniejszego mieszkania kwaterunkowego można było otrzymać stosunkowo szybko większe mieszkanie spółdzielcze za dość dużą dopłatą. Zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie, ponieważ po urodzeniu się trzeciego dziecka nasze mieszkanie było za ciasne. Po dopłacie ok. 47 tys. zł, w 1976 roku otrzymaliśmy czteropokojowe mieszkanie z wygodami, o powierzchni 64 m2 w nowym osiedlu (obecnie dzielnica Warszawa––Bielany). Żeby zaoszczędzić taką sumę, mając na wychowaniu troje dzieci i żonę pielęgniarkę, która po urodzeniu drugiego syna 3 lata nie pracowała, trzeba było szukać dodatkowego zarobku. Dlatego też przez 6 lat pracowałem jako nauczyciel (dochodzący) przedmiotów zawodowych (mechanika, części maszyn, technologia metali i rysunek techniczny) w Technikum Mechanicznym i Technikum dla Pracujących, znajdujących się w pobliżu mojego zakładu pracy.

Na początku lat siedemdziesiątych, mając możliwość uzyskania wyższych zarobków, podjąłem pracę w Biurze Projektowym, które zajmowało się projektowaniem i prognozowaniem rozwoju przemysłu maszynowego w całym kraju. Atmosfera pracy w tym przedsiębiorstwie była nie najlepsza, postanowiłem więc przenieść się do Ministerstwa Przemysłu Maszyn Ciężkich i Rolniczych na stanowisko starszego radcy. Resortem tym kierował wtedy umiarkowany i przyzwoity minister. Przez dwa lata pracowało mi się dobrze. Byłem już doświadczonym i wszechstronnym fachowcem.

W lipcu 1978 roku na zaproszenie stryja z miasta Niagara (USA, niedaleko słynnego wodospadu) wyjechałem na urlop do rodziny. Nawiązałem tam kontakt z moim kolegą ze studiów, mieszkającym w Detroit. W ciągu tego pobytu miałem okazję popracować 2 miesiące w niewielkim prywatnym biurze projektowym. Jego właścicielem był polski inżynier, absolwent Politechniki Wrocławskiej, który po studiach w 1969 r. wyjechał na stałe do USA do ojca, który w czasie wojny był żołnierzem armii gen. Andersa.

Po pracy, w niedzielę jeździliśmy na Mszę św. do kościoła w Polonijnym Ośrodku Orchard Lake, którego proboszczem był słynny kapelan i opiekun cmentarzy katyńskich ksiądz Peszkowski. Front tego kościoła zdobi olbrzymia rzeźba Matki Boskiej Kozielskiej, na wzór znalezionej wśród pomordowanych polskich oficerów wyrzeźbionej figurki. Tam też, w bibliotece przykościelnej mogłem z rąk ks. Peszkowskiego wypożyczyć i przeczytać książkę gen. Bora-Komorowskiego pt. Armia Podziemna o walkach AK podczas wyzwalania polskich miast w 1944 r. w akcji „Burza”, o powstaniu warszawskim i o Katyniu. W 1978 r. w Polsce taka książka nie mogła się ukazać, a mord na 14,5 tys. polskich oficerów w Katyniu był tematem tabu.

Gdy w połowie października odwiedziłem jeszcze dobrych znajomych w Nowym Jorku, postanowiłem u nich zamieszkać i popracować, ale już w charakterze robotnika wykonującego wszystkie prace przy odnawianiu wnętrz mieszkań i domów. Pobyt w USA przedłużyłem sobie o ponad rok, ale dzięki temu zwiedziłem dokładnie Nowy Jork i okolice, a po powrocie do kraju zamieniłem zardzewiałą już 6-letnią „Syrenę 104” na nowego „Fiata 125”, którym mogłem wozić swoją liczną 5-osobową rodzinę. Wykupiłem też swoje mieszkanie z lokatorskiego na własnościowe. Stratą było to, że w Ministerstwie Przemysłu Maszyn Ciężkich już nie mogłem pracować, bo za długo przebywałem za granicą. Dzięki znajomym z poprzedniej pracy w „Promaszu” znalazłem pracę w „Polamprojekcie”, który mieścił się na terenie wielkiego zakładu pracy, jakim były Zakłady Lamp Elektronicznych im. R. Luksemburg.

W końcu sierpnia 1980 roku powstała „Solidarność”. Na początku września 1980 roku byłem jednym z kilku członków założycieli NSZZ „Solidarność” i wybranym członkiem Komisji Zakładowej w „Polamprojekcie”. Po 16 miesiącach, 13 grudnia 1981 r. z zastępcą przewodniczącego „Solidarności” Zakładów im. R. Luksemburg próbowaliśmy zorganizować strajk przeciw wprowadzeniu stanu wojennego, ale większość pracowników tego zakładu stanowiły kobiety, które nie były w stanie okupować fabryki, z uwagi na obowiązki domowe.

Przez kilka miesięcy stanu wojennego przemycaliśmy w zakładzie podziemne pisma i literaturę. Z powodu nadmiernego zadłużenia i ograniczenia importu w niespokojnym roku 1981 spadła ilość zamówień. Ubyło też pracy dla biur projektowych, więc w maju 1982 r. kilku inżynierów z „Polamprojektu”, w tym i ja, wyjechało do pracy w NRD na zasadach porozumienia pomiędzy urzędami zatrudnienia Polski i NRD. Jako wysoko wykwalifikowani robotnicy (nie inżynierowie) pracowaliśmy w walcowni stali stopowych w Groditz za Dreznem, w systemie trzyzmianowym i czterobrygadowym. Pozwalało to nam na przyjazdy do rodzin co 2–3 tygodnie na 2 do 4 dni odpoczynku. Mieszkaliśmy tam w hotelu w pokojach dwuosobowych z dostępem do kuchni i stołówki. W ojczystym języku słuchaliśmy „na głośno” radia BBC, „Głos Ameryki” i „Wolna Europa”, które informowały nas o sytuacji politycznej i gospodarczej Polski w stanie wojennym. Przy wypłatach wynagrodzenia za pracę (w markach NRD) niemieccy urzędnicy proponowali nam zakup internacjonalistyczno-komunistycznych znaczków za 2 lub 5 marek dla poparcia międzynarodowej solidarności komunistycznej o niemieckiej nazwie „Solidarite” nad splecionymi w uścisku dłońmi robotniczymi: białą i czarną. Wtedy my głośno i z uśmiechem mówiliśmy im po niemiecku, że „w Polsce mamy i popieramy finansowo swoją »Solidarność«”, o której oni wiedzieli, że teraz jest nielegalna. Teraz po latach możemy sobie uświadomić, jak się wtedy czuli liczni niemieccy agenci Stasi wśród zorganizowanej licznej grupy (ok. 60 osób) pracowników z Warszawy, którzy codziennie uświadamiali swoich niemieckich współpracowników o ideałach polskiej „Solidarności”. Żaden z nas, Polaków, nie miał z powodu takiej agitacji jakichkolwiek kłopotów. Wschodni Niemcy szanowali obcych pracowników. W czerwcu 1982 r., przy drugim pobycie w domu, dowiedziałem się, że mój kolega i podziemny współpracownik, to jest zastępca przewodniczącego „Solidarności” w Zakładach R. Luksemburg, z którym przez prawie pół roku prowadziliśmy opozycyjną działalność podziemną, został aresztowany i przebywa w więzieniu w Białołęce pod Warszawą. Po kilku miesiącach został zwolniony z aresztu. Okazało się, że dzięki wyjazdowi do pracy w NRD szczęśliwie uniknąłem aresztowania.

 

 

Z żoną i wnukami ze strony syna w Detroit przed Komunią w 2003 r.

 

 

Z żoną przed kościołem Matki Boskiej Kozielskiej w Orchard Lake pod Detroit w 2003 r. Gdy w 1978 r. byłem w USA proboszczem był ksiądz Peszkowski – kapelan Rodzin Katyńskich

 

Po powrocie z NRD znalazłem pracę w Dyrekcji Eksploatacji Cystern, dużym przedsiębiorstwie, składającym się z 9 zakładów-filii rozmieszczonych w całym kraju (głównie w pobliżu rafinerii ropy naftowej), gdzie po dwóch latach zostałem kierownikiem działu technicznego i inwestycji. W 1989 roku po rozmowach „okrągłego stołu” byłem jedną z kilku osób reaktywujących jeszcze nielegalny (od 1981 r.) związek „Solidarność”.

W tym przedsiębiorstwie przepracowałem 17 lat, gdy w 2001 r., w ramach restrukturyzacji i prywatyzacji sektora naftowego, sprzedano go firmie amerykańskiej, która zlikwidowała większość zakładów-filii, a ich budowle, infrastrukturę i kilka tysięcy cystern kolejowych oddała w dzierżawę rafineriom lub innym użytkownikom oraz zmniejszyła zatrudnienie o ponad połowę, zwalniając z pracy większość starszych pracowników. Ja miałem to szczęście, że mogłem przejść na nieco wcześniejszą emeryturę, ale wielu moich młodszych współpracowników dotknęło bezrobocie w likwidowanych zakładach-filiach na terenie kraju, a nawet w centrali firmy w Warszawie.

Drogi Czytelniku, kończąc te wspomnienia pragnę dodać, że w kilka lat po wojnie były trudne czasy dla dzieci i młodzieży pochodzących ze wsi, gdzie dopiero w mojej wsi w połowie lat 50. zabłysło światło z żarówki elektrycznej. Miałem udany start do życia dorosłego, sukcesów zawodowych, osobistych i rodzinnych. W dużej mierze zawdzięczam to podjęciu nauki w Gimnazjum i Liceum urzędowskim. Z wdzięcznością wspominam swoich pierwszych profesorów: dyr. Tadeusza Kuśmiderskiego, Stanisława Stachurę, Teodozję Kieruczenko, Mariana Przybylskiego i innych, którym zawdzięczam wiedzę, ukształtowanie i przygotowanie mnie do dalszej drogi w podejmowaniu ważnych decyzji w dorosłym życiu.

Dedykacja

Wspomnienia te dedykuję pamięci Jerzego Lipniewskiego, mojego kolegi z lat szkolnych, studenckich. Jestem mu wdzięczny za zawiązane serdeczne więzi między naszymi rodzinami. Zmarł nagle 11 marca 2007 r. w Chicago (USA).

Ja i moja rodzina byliśmy zawsze z Nim w chwilach ciężkiej próby utraty jego ukochanej 20-letniej córki Beaty, którą po nieszczęśliwym wypadku próbował ofiarnie ratować przez ponad 4 lata.

Miał zamiar powrócić na stałe do Polski. Niestety niespodziewanie odszedł do swej ukochanej córki.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |