Głos Ziemi Urzędowskiej 2007


Konstanty Wójcik

 

Napiętnowani żołnierze AK

 

28 lipca 1944 r. w godzinach rannych, niemiecka jednostka pancerna wycofała się z Urzędowa w kierunku Wisły, a wkroczyły wojska radzieckie.

W tym czasie w lesie za Bęczynem znajdowało się zgrupowanie oddziałów partyzanckich Armii Krajowej składające się z żołnierzy Placówki Urzędów, oddziału „Małego” (por. Sławomira Łokuciewskiego) oraz „Sokoła” (Eugeniusza Podrygalskiego) i „Chińczyka” (Konstantego Wójcika) podporządkowane „Stefanowi” (por. Stefanowi Rolla).

Zgodnie z dyrektywami „Burzy” dowódcy zgrupowania podjęli decyzję nawiązania rozmowy z wojskami radzieckimi. W tym celu nastąpił wymarsz oddziałów z lasu do Urzędowa. Pluton „Chińczyka” otrzymał zadanie ubezpieczania przedniego.

Przemarsz ubezpieczenia i całego zgrupowania AK odbył się bez przeszkód przez Bęczyn i Mikuszewskie. Pierwsze spotkanie patrolu z czołgistą radzieckim nastąpiło na grobli obok kaplicy św. Jana. Tłumaczem był partyzant – kapral inż. Witold Zajączkowski ps. „Melina”. Dowódca trzech czołgów stojących na rynku w Urzędowie został przez nas powiadomiony o nadchodzącym zgrupowaniu partyzantów Armii Krajowej i zamiarze współdziałania z Armią Radziecką w dalszym kontynuowaniu walki z Niemcami. Dowódca patrolu czołgów radzieckich zgodził się na ułatwienie rozmów z jego dowództwem.

Por. „Stefan” po otrzymaniu mojego meldunku, w towarzystwie por. „Małego” pojechali do Skorczyc zdobyczną amfibią przyozdobioną proporczykiem na spotkanie z dowódcą odcinka frontu wojsk radzieckich.

Tymczasem radosny nastrój ludności przeplatał się z naszym partyzanckim niepokojem o wynik rozmów i przyszłość Polski oraz każdego z nas. Dochodziły już uprzednio wieści o losie jaki spotkał Polaków na terenach wschodnich.

W budynku urzędu gminnego kręcili się cywile z opaskami AK, zbierając dokumenty i zajmując lokale administracyjne oraz służby porządkowej. Patrzyli na to spokojnie czołgiści radzieccy. Po rozmowie z Rosjanami „Stefan” poinformował, że musimy podporządkować się władzy radzieckiej. Musimy złożyć broń i zgłosić się do wojska polskiego zorganizowanego w Rosji.

„Stefan” rozwiązał nasze zgrupowanie, pozwalając na podjęcie własnych decyzji. Partyzanci „Chińczyka” wszyscy odmówili złożenia broni, natomiast inni żołnierze tylko częściowo oddali broń i powrócili do swoich zawodów, rolnictwa, czy rzemiosła, a niewielu podjęło naukę w szkołach.

 

 

Kedyw AK. Konstanty Wójcik „Chińczyk”  – patrol „Grzechotnika” w roku 1943

 

Przez Urzędów masy wojska radzieckiego dotarły do Wisły i tam utknęły.

Ja w końcu lipca i na początku sierpnia nie odczuwałem nagonki, więc włączyłem się do prac na roli (3 ha ziemi). W niedzielę po nabożeństwie obserwowaliśmy Rosjan, ich zachowanie, ubiór i uzbrojenie. Na Bęczynie zakwaterowała jednostka artylerii. Jeden z oficerów wybrał sobie u nas kwaterę i w nocy napastował bratową, której mąż był w niewoli niemieckiej. Na krzyk bratowej wpadliśmy do domu i goniącego ją oficera powalili na podłogę, pobili solidnie, rozładowali magazynek pistoletu z amunicji i wypędzili z domu. Oficer nie pokazał się u nas więcej.

Inny żołnierz zabrał nam jedynego konia i uciekł w pole, ale po kilku minutach przyszedł inny oficer (NKWD) i zażądał podwody na warzywa. Na wieść o zarekwirowaniu konia przez żołnierza, pojechał motorem w pole, dopadł sołdata na próbie gwałtu kobiety i uciekającego zastrzelił. Sąd wojskowy wezwał ojca do złożenia zeznania.

W połowie sierpnia, gdy zrywałem maliny przed domem, byłem świadkiem, jak „Stefanowi” udało się uciec NKWD i Milicji. Wbiegł w uliczkę sąsiada Jakuba Kamyka. Szczęśliwie nie trafiła go seria dana z automatu milicjanta.

Kilka dni później patrol rosyjsko-milicyjny dokonał rewizji mojego domu i zabudowań. Mnie nie było, ale znaleźli pod gałęziami skrzynkę wódki i kazali ojcu, żebym zgłosił się do MO w gminie.

Następnego dnia ponownie funkcjonariusze NKWD i MO jechali przez Bęczyn i zapytali stojącego na ulicy Zygmunta Kalisza o mnie. Powiedział im, że wyszedłem do sołtysa Jana Gozdala. Gdy odjechali do sołtysa, sam wpadł do domu i poinformował mnie o wszystkim, więc uciekłem w pole.

W tej sytuacji, by nie narażać rodziny, przeniosłem się do Lublina z zamiarem podjęcia studiów. Spotkałem Zbigniewa Nestorowicza ps. „Lis” z naszego oddziału Kedyw-u, który zaoferował pomoc tym z oddziału, którzy zechcą się uczyć. Obiecał zapewnić im kwatery, naukę w Szkole Średniej Handlowej im. Vetterów oraz niewielką sumę pieniędzy na pierwsze wydatki.

Przyjechałem po nich do Urzędowa, wraz ze mną koleją do Lublina udali się: Gabryel Gajewski, ps. „Oset”, Robek Surdacki ps. „Jurek”, Beniek Surdacki ps. „Cygan”, Jurek Pawełczak ps. „Jur” oraz nieznany zaporczyk ranny w rękę. Ostrzegłem ich przed niepotrzebnym wałęsaniem się po mieście i powiedziałem, że będę ich doglądał. Ja zapisałem się na studia, na wydział matematyczny Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.

Ranny zaporczyk miał kwaterę na ul. Lubartowskiej. Poszedłem po paru dniach go odwiedzić i przekazać bandaże. Niestety! Mimo zakazu gromadzenia się i odwiedzin zastałem tam również czterech naszych chłopców. Chwilę za mną wszedł do tego pokoju oficer NKWD. Wylegitymował nas. Mieliśmy szkolne legitymacje, a ja z UMCS, ale nerwowy „Cygan”, gdy na koniec zwrócił się do niego enkawudzista, zrobił nieznaczny odruch znamionujący sięgnięcie za pas po pistolet. Rosjanin wyczuł niebezpieczeństwo i kładąc rękę na jego barku powiedział „Ty eto za mołodoj” i wyszedł.

Ja natychmiast kazałem się wszystkim ubrać i wyprowadziłem ich bocznym wyjściem na targowisko, ponieważ w bramie głównej zauważyłem dwóch radzieckich żołnierzy. Zaleciłem chłopcom powrót do swoich mieszkań i do zajęć szkolnych. Następnego dnia udałem się na stancję do Robka Surdackiego i rannego zaporczyka. Na kwaterze zastałem kartkę, że wszyscy wrócili do Urzędowa. To zajście ich przeraziło i postanowili wrócić do znanego sobie środowiska. Podczas studiów na UMCS musiałem często zmieniać mieszkania ze względu na urządzane przez UB pułapki i łapanki w podejrzanych o konspirację kwaterach młodzieży szkolnej.

Po otwarciu tymczasowej Politechniki Warszawskiej w Lublinie, zapisałem się na Wydział Inżynierii Lądowej. Zamieszkałem w domu akademickim tej uczelni przy ul. Króla Leszczyńskiego.

Mając ukończone w 1939 roku renomowane Liceum im. Jana Zamoyskiego w Lublinie, nie miałem trudności z zaliczeniem programu studiów na pierwszym roku Politechniki.

W końcu czerwca 1945 r. wziąłem czynny udział w organizacji balu studenckiego na zakończenie pierwszego roku studiów. W godzinach południowych, gdy wracałem parkiem do domu akademickiego, w zaskakujący sposób zostałem zatrzymany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i doprowadzony do Urzędu na ul. Krótkiej. Świadczyło to, że byłem cały czas obserwowany i śledzony. Wprowadzono mnie do piwnicy zatłoczonej przez współwięźniów czekających od dłuższego czasu na zeznania. W pomieszczeniu wyciszonym, bez okien przez około 12 godzin poddany byłem śledztwu przez czterech, zmieniających się oficerów. Najbardziej agresywny był oficer o wyglądzie semity. Interesowała ich działalność patrolu Kedywu „Grzechotnika” AK, również po tak zwanym wyzwoleniu.

Głównym zarzutem było oskarżenie o udział w zwalczaniu Armii Ludowej, a szczególnie oddziału „Cienia” w ataku we wsi Stefanówka.

Najbardziej dramatyczny dla mnie moment nastąpił, gdy oficer („Żyd”) nazwał mnie bandytą, ponieważ brałem udział w pościgu za oddziałem „Cienia”, a ja osobiście strzelałem do badającego mnie oficera. Odparłem, że gdybym do niego strzelał, to byśmy nie spotkali się w obecnej sytuacji. Miał on w ręku pejcz i podniósł do uderzenia mówiąc: „masz bandyto akowski”. Ja, uchylając się, wycedziłem, że właśnie stoję przed bandytą, oficerem AL. Stała się rzecz dziwna. Nie uderzył. Dalsze śledztwo, bez jego udziału i gróźb przemocy fizycznej, prowadzili inni oficerowie.

Drugim poważnym zarzutem była odpowiedzialność za śmierć milicjantów na Bęczynie w dniu 3 września 1944 r. w gospodarstwie Stefana Wyrostka. Wyjaśniłem, że winę ponosi milicjant Rossowski, który chciał zabrać konia po partyzantach, a kiedy Tadeusz Gajewski „Nagan” poszedł bronić Wyrostka, Rossowski go zastrzelił i spowodował interwencję ukrywającego się brata Gabryela i ukrywających się na Bęczynie byłych partyzantów z mojego plutonu.

Trzeci poważny zarzut, to udział w nieznanym mi utopieniu osób w studni we wsi Leszczyna, dokonanym, gdy studiowałem już na Politechnice.

Podczas badań nie byłem pytany o los posiadanej przez nas broni. Po kilkunastu godzinach śledztwa przez pozostałych oficerów, jeden z nich, jak mi się wydawało, w dobrej wierze, chciał mi pomóc i zaproponował współpracę i nadzieję na ukończenie studiów. W przeciwnym razie grozi mi śmierć lub zsyłka na Sybir. Zyskałem nadzieję, że jednak nie teraz mnie wykończą i będę miał szansę na ucieczkę w nieznane. Muszę jednak maskować swoje zamiary i udawać, że daję im wiarę, bo znam powiedzenie: „choćby cię smażono w smole, nie mów co się dzieje w szkole”. Nie mogę informować UB o kolegach z AK, bo mogą być niesłusznie zatrzymani i sądzeni. Śledczy oświadczyli mi, że wystarczy jeśli będę informował o poczynaniach członków organizacji Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ), która jest obecnie najbardziej wrogo nastawiona do władzy ludowej.

Po godzinnym namyśle w piwnicy, w której współwięźniowie byli zdziwieni, że nie byłem fizycznie męczony, ponownie zostałem wezwany na górę i z udawanym niezdecydowaniem podpisałem oświadczenie, że co dwa tygodnie będę informował o zauważonych poczynaniach NSZ. Tejże nocy, mimo godziny policyjnej, byłem wypuszczony na wolność. Wróciłem do akademika na ul. Króla Leszczyńskiego. Było pusto, bo studenci byli na balu. Był tylko portier. Bąknąłem mu, że jestem podpity i idę spać. W pokoju zapaliłem światło i położyłem się do łóżka, gasząc światło. Chwilę nasłuchiwałem, wstałem i sprawdzając czy nie jestem obserwowany wyskoczyłem oknem, zabierając jedynie indeks i dowód osobisty. Przeskoczyłem parkan ogrodu i ostrożnie przez park, ulicę Lipową i cmentarz grzebalny oraz łąki, doszedłem niezauważony do dworca kolejowego. Pociągiem towarowym z tarcicą, w budce strażniczej za zgodą kolejarza, dostałem się do Warszawy. Warszawę częściowo poznałem, uczestnicząc w jej obronie we wrześniu 1939 r. ochotniczo jako saper z cenzusem w Ochotniczej Kompani przy 61. Baonie Saperów.

Idąc po gruzach zniszczonej Warszawy dotarłem na ul. Rakowiecką pod niezniszczony gmach uczelni Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Zapisałem się na studia na Wydziale Leśnym, ponieważ obawiałem się, że będę poszukiwany na Politechnice Warszawskiej. Tam spotkałem się z Tadeuszem Mochem, który też studiował leśnictwo.

Zerwałem wszelkie kontakty z rodziną w Urzędowie dla ich bezpieczeństwa. Zarabiałem przy porządkowaniu parku uczelni, rozładunkach materiałów budowlanych na kolei, dawaniem korepetycji, sprzedażą choinek, szacowaniem szkód dla PZU, a w okresie wakacji przy inwentaryzacji Parku Narodowego w Puszczy Białowieskiej. Rodzina nie mogła mi pomóc, bo nie wiedziała czy żyję.

Podczas studiów na trzecim i czwartym roku miałem całodzienne darmowe wyżywienie w stołówce SGGW z tytułu pracy w magazynie stołówki. Początkowo mieszkałem w gmachu SGGW, a następnie w domu akademickim przy placu Narutowicza.

Należy nadmienić, że na SGGW studiowali przede wszystkim byli partyzanci i członkowie AK. Niektórzy chodzili nadal z bronią palną. Jeden ze studentów leśnictwa Tadeusz Kur na wykładzie z botaniki przez nieostrożność wypalił i ranił się w nogę. Profesor Gorczyński – były powstaniec warszawski – poprosił tylko, żeby mu nie przeszkadzano. W auli wykładu słuchało około 300 studentów, ale nikt nie wskazał oficerowi KBW postrzelonego studenta, którego w gabinecie lekarskim opatrywały pielęgniarki.

Studenci uczelni warszawskich, którzy zamieszkali w domu akademickim przy placu Narutowicza na walnym zebraniu wybrali Samorząd, składający się z przedstawicieli każdego piętra, oraz zarząd, w skład którego wchodził przewodniczący i sekretarz. Zarząd reprezentował potrzeby studentów oraz współpracował z administracją domów akademickich.

Walne zebranie wybrało mnie na przewodniczącego Samorządu mieszkańców tego domu. Był on zbudowany z datków Polonii Amerykańskiej tuż przed II wojną światową i jeszcze nie poświęcony. Budynek ocalał i służył za kwatery studentów warszawskich.

Z okresu mojego przewodnictwa, z wielu wydarzeń wymienię trzy zasadnicze:

1) Wybory do Sejmu zmobilizowały większość mieszkańców domu akademickiego, by wystawić własnych kandydatów. Na walnym zebraniu wybranych zostało trzech kolegów kandydatów do Sejmu – studentów SGGW, SGPiS i Uniwersytetu Warszawskiego. Ochotnicy zebrali wymaganą przez ordynację wyborczą odpowiednią ilość podpisów mieszkańców Warszawy. Zarząd Samorządu wystawił listy do Sejmu. Po tygodniu każdy z kandydatów zrezygnował pod naciskiem władz bezpieczeństwa. Lokal wyborczy był w naszym gmachu, ale na liście uprawnionych do głosowania zabrakło połowy mieszkańców, którzy wylegli na taras budynku, manifestując niezadowolenie i wznosząc okrzyki na cześć Mikołajczyka z PSL. Interweniowali żołnierze KBW bardzo brutalnie.

2) W związku z przewidywaną wizytą pasterską prymasa Augusta Hlonda w parafii św. Jakuba Apostoła przy placu Narutowicza, do mnie jako przewodniczącego samorządu zwrócili się studenci Uniwersytetu Warszawskiego z propozycją poświęcenia naszego domu przez prymasa oraz powieszenia krzyży w głównych salach tego obiektu. Sprawa poważna. Ażeby uniknąć osobistej odpowiedzialności, zwołałem walne zebranie mieszkańców akademika i uzyskałem akceptację przez aklamację. Wobec tego, w porozumieniu z księdzem proboszczem, za jego pośrednictwem, ksiądz kardynał prymas August Hlond w dniu 22 czerwca 1947 r. dokonał poświęcenia budynku i sal z zawieszonymi krzyżami. Powitalne przemówienie, którego treść uzgodniłem z Zarządem Samorządu, oraz przyjęcie z bochenkiem chleba i solą dokonałem jako przewodniczący przy aplauzie studentów. Ksiądz kardynał prymas pochwalił postawę religijno-ideową młodzieży i zachęcił, aby kształtowała swe umysły i serca dla lepszej przyszłości narodu. Po kilku dniach zostałem wezwany przez administratora budynku – magistra Kecka. Żądał zdjęcia krzyży, a mnie obciążył odpowiedzialnością. Odmówiłem, bo decyzję podjęli studenci na walnym zebraniu i mogą mnie zlinczować. Zaproponowałem administratorowi by osobiście przekonał studentów na zwołanym zebraniu i na tym się skończyło. Krzyże były zawieszone i dotrwały do 1949 r. czyli do końca mojej kadencji w Samorządzie.

3) Do poważnego zatargu studentów z władzą doszło na skutek głośnego zachowania kierowców PKS parkujących pojazdy na dziedzińcu naszego domu. Ich krzyki, klaksony, szum silników nocą utrudniał naukę i zakłócał sen. Zdenerwowani studenci zaczęli rzucać w nich puszkami, butelkami, śmieciami, a nawet całymi skrzyniami z piaskiem do gaszenia pożaru. Zjawił się major z trzema żołnierzami i aresztował kilku studentów z pokoi wskazanych przez kierowców PKS na podstawie okien z których padały przedmioty. Na krzyk aresztowanych, wylegli z pokoi inni studenci i naciskając tłumnie majora uwolnili aresztowanych i wypchnęli wojskowych (KBW) za bramę.

 

 

Konstanty Wójcik (Warszawa, 1956 r.)

 

W marcu 1950 r. uzyskałem dyplom inżyniera leśnika, magistra nauk agrotechnicznych i otrzymałem nakaz pracy do Państwowej Centrali Drzewnej w Warszawie do 1953 r. na stanowisku referenta i inspektora. Jako bezpartyjny nie miałem szans na awans i wyższe wynagrodzenie. Zajmowałem się dystrybucją drewna na stemple budowlane i kopalniane w górnictwie. Każde zakłócenia w dostawie kopalniaków budziło posądzenie o sabotaż, o czym może świadczyć następujący przykład:

Przedstawiciel górnictwa zapowiedział przerwę w wydobyciu węgla z powodu braku stempli do obudowy wyrobisk. Wiadomo czym to groziło winnym. Premier Waniołka zwołał w Komisji Planowania konferencję z udziałem ministrów górnictwa i leśnictwa, którym był Podedworny, późniejszy członek Rady Państwa (SL). Premier Waniołka groził aresztowaniem winnych sabotażu. Podedworny, jąkając się, wystękał dosłownie: „Ja bym chętnie dał kopalniaki, ale moi inżynierowie leśnicy nie dają”. W tej konferencji uczestniczył też dyrektor Państwowej Centrali Drzewnej i poprosił mnie o zreferowanie sprawy. Ja oświadczyłem, że kopalniaki są, ale górnictwo nie chce ich odebrać, ponieważ są źle oczyszczone z sęków i łyka, co zagraża bezpieczeństwu górników przy pracy. Przyczyną zaś złej obróbki stempli są niskie stawki dla robotników leśnych. Z tych względów składnice PCD są zawalone nadmiarem zbrakowanych stempli. Po mojej wypowiedzi Waniołka głośno i brutalnie zwrócił się do ministra leśnictwa jak kapral do szeregowca i polecił niezwłocznie zrewidować płace dla robotników leśnych. Ten incydent uświadomił mi, na jakim poziomie byli w tym czasie ministrowie i władze centralnej administracji. Uświadomiłem też sobie, co mnie może czekać jako bezpartyjnego, nisko opłacanego pracownika.

Dlatego przeniosłem się do pracy w mniej strategicznym resorcie, jakim był Centralny Urząd Torfowy. Pracowałem w nim od 1953 do 1958 roku przy sporządzaniu dokumentacji złóż torfowych. Nie czułem się tam zagrożony, ale na skutek likwidacji tego urzędu podjąłem pracę w latach 1959–1981 w Ministerstwie Gospodarki Komunalnej na stanowisku specjalisty, a następnie głównego specjalisty do spraw ochrony budynków przed biologiczną i chemiczną korozją (grzybami i owadami).

Równocześnie pełniłem funkcję sekretarza Resortowej Komisji Naukowo-Technicznej do spraw Ochrony Budynków jako organu doradczego ministra.

Do moich zadań należała ochrona budynków przed korozją i niszczeniem zasobów we wszystkich resortach w naszym kraju przez szkolenie inżynierów i techników budownictwa gospodarki komunalnej w szkolnictwie, kolejnictwie, obronie narodowej, ochronie zdrowia, funduszu wczasów itp. Opracowane i opublikowane instrukcje techniczne miały ratować domy zaniedbane podczas wojny, w razie niefachowego nadzoru, a także jak zapobiegać korozji w nowym budownictwie przy pomocy atestowanych środków chemicznych i stosowania właściwej sztuki budowlanej ze szczególnym uwzględnieniem zabezpieczeń przed wilgocią.

W 1955 roku otrzymałem wezwanie do stawienia się na ul. Koszykową w Urzędzie Bezpieczeństwa w Warszawie. Przeczuwałem niebezpieczeństwo, bo kilka miesięcy wcześniej złożyłem wniosek o wyrobienie dowodu osobistego, podając Urzędów za miejsce urodzenia. Czyżby więc po 10 latach od aresztowania w Lublinie w czerwcu 1945 r. trafili na miejsce mojego pobytu? Na Koszykowej wprowadzono mnie do izolowanego akustycznie pomieszczenia, gdzie pan w cywilu przedstawił się jako pułkownik. Pokazując mi podpisane moje oświadczenie w Lublinie o składaniu informacji dotyczących zachowania studentów z NSZ, zażądał wytłumaczenia się z nie wywiązania przyjętego obowiązku.

Odpowiedziałem, że w moim odczuciu nie byłem przestępcą i miałem prawo do życia w ojczyźnie, a nie do stryczka czy wywiezienia na Sybir, czym mi wtedy grożono. Zatarłem za sobą ślad, ale uczyłem się zawodu i postępowałem lojalnie wobec władzy ludowej. Praca szpiega nie leży w moim charakterze. Przekonywanie się obustronne i wymiana argumentów w spokojnym tonie trwała dosyć długo. Mówiłem, że jeżeli w oczach tamtejszych lubelskich władz zawiniłem jako żołnierz Armii Krajowej, to powinienem jednak żyć i pracować dla ojczyzny w kraju a nie na obczyźnie.

Była to spokojna rozmowa. Pułkownik w końcu wyłożył swój cel. Zaproponował obserwowanie moich przełożonych i kolegów w pracy i składanie meldunków w Urzędzie Bezpieczeństwa. Na moje pytanie, dlaczego nie powierzają tego zadania członkom PZPR tylko mnie bezpartyjnemu, odpowiedział, że byłem obserwowany, jestem lojalny i przyjaźnie oceniany przez otoczenie, budzący zaufanie. Dlatego moje obiektywne informacje byłyby przydatne dla jego Urzędu.

Po kilku godzinach rozmów stanowczo odmówiłem współpracy i zostałem zwolniony. Przekonałem się, że byłem inwigilowany, i że UB, a więc i kadry w pracy są o mnie poinformowane. Dlatego mimo doceniania fachowości w pracy byłem awansowany, ale płace miałem stale na niskim poziomie.

Moja przynależność do Armii Krajowej i bezpartyjność, co do których oficjalnie nie miano zastrzeżeń, w praktyce moim przełożonym wiązały ręce odnośnie płacy i przyznawania odznaczeń o większej wadze państwowej.

Dla przykładu podam, że w 1980 r. dla poprawienia emerytury w Ministerstwie Gospodarki Komunalnej wpisano mnie na listę kandydatów do odznaczenia Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (Polonia Restituta), który przewidywał powiększenie emerytury o 25%.

Pech chciał, że w tym czasie przyjechał do Ministerstwa pułkownik UB z Lublina, bym złożył zeznania co się stało z bronią zdobytą podczas akcji AK „Burza”, z bronią mojego oddziału (czyli partyzantów) i z moją osobistą „mpi” pistoletem typu Walter kaliber 7,65 zdobytym na żandarmie pod Puławami. Dziwne, skąd miał takie informacje?

Orderu nie otrzymałem. W Lublinie miał być Stefan Rolla przy konfrontacji moich zeznań, ale go nie było, więc zawieziono mnie do Urzędowa na konfrontację, w której uczestniczyli: Marian Pastuszewski, Władysław Gajewski, Józef Paszkowski. W obecności pułkownika poinformowałem, że broń zdobytą w akcji „Burza” mój oddział oddał do dyspozycji placówki AK w Urzędowie, bo moi partyzanci mieli broń swoją w dostatecznej ilości. Każdy z mojego plutonu zabrał broń ze sobą po rozwiązaniu zgrupowania AK w Urzędowie.

Moją broń, a mianowicie pistolet maszynowy niemieckiej produkcji MP, idąc na studia dałem do przechowania Wojciechowi Ambrożkiewiczowi z Bęczyna, który przekazał go Gabrielowi Gajewskiemu ps. „Oset”. Posiadany pistolet typu Walter kaliber 7,65 ukryłem w domu w skrytce na strychu, ale brat Henryk po powrocie z niewoli niemieckiej odkrył go przypadkowo i w obawie, że się to wyda i będą kłopoty, bez mojej wiedzy zaorał go w polu. Mnie poinformował, gdy po dłuższym okresie ukrywania się wróciłem do Urzędowa.

Pułkownik uznał sprawę za wyjaśnioną, potwierdzoną przez brata. Jednak wrócił następnego dnia i kopał z bratem we wskazanym miejscu, ale bez rezultatu. Prawdopodobnie niezabezpieczony przed korozja pistolet zgnił po 32 latach leżenia w ziemi.

Powyższe fakty świadczą, jak daleko posunięta była inwigilacja niewygodnych władzy obywateli. Trwała ona do końca PRL. O mnie wiedzieli wszystko, w każdej chwili przy popełnieniu błędu groziła mi utrata pracy i wolności. Groźna mogła być dla mnie każda czynność nie akceptowana politycznie, chociażby była uzasadniona gospodarczo lub ze względów technicznych. Przytoczę tu dwa przykłady o takim ryzyku:

1) Na podstawie dokonanej terenowej kontroli złego stanu technicznego budynków Funduszu Wczasów Pracowniczych przygotowałem raport i wystąpienie na podpis Ministra Gospodarki Komunalnej do przewodniczącego Centralnej Rady Związków Zawodowych – Logi-Sowińskiego. Minister S. Sroka przekreślił flamastrem moje pismo z uwagą dosłowną: „dlaczego Główny Specjalista resortu ośmiela się krytykować i pouczać członka Biura Politycznego PZPR jak ma gospodarować budynkami FWP”.

2) Corocznie organizowałem krajowe międzyresortowe narady w celu omówienia stanu technicznego substancji budowlanej i sposobów ich ratowania przed dalszym rozpadem na skutek korozji biologicznej (grzyby, owady) oraz zawilgoceń i korozji chemicznej, szczególnie na tak zwanych ziemiach odzyskanych. Na podstawie ekspertyz sporządzonych dla ponad 10 tysięcy budynków przez przeszkolonych inżynierów i techników resortów gospodarczych organizowanych pod moim kierownictwem przez MGK, opracowałem i wygłosiłem referat. Referat dotyczył stanu technicznego budynków i propozycje zadań zapobiegania dalszym ubytkom szczególnie na zachodzie i północy kraju. Referat został powielony i rozdany uczestnikom narady prowadzonej przez wiceministra MGK inżyniera Jerzego Majewskiego. Obecny na naradzie redaktor „Chłopskiej Drogi” pan Świątek zabrał ten referat i opublikował w całości w swoim piśmie. Komitet Centralny PZPR uznał ten referat za krytykę władz PRL za nieudolność i zaniedbania na ziemiach odzyskanych i poinformował o tym Ministra MGK S. Srokę. Ten wezwał mnie na dywan i poprosił bym na piśmie przygotowanym do podpisu ministra, skierowanym do KC uzasadnił, że referat był pomyłką. Sytuację uratował inż. Jerzy Majewski (wiceminister), który telefonicznie przekonywał KC wyjaśniając, że referat miał na celu nie krytykę rządu, ale ratowanie substancji mieszkaniowej na podstawie terenowego rozeznania. Ja przeżyłem okropny stres, ale zostałem uratowany przez wiceministra o technicznym przygotowaniu.

Trwający stale stres, stan niepewności i zagrożenia bytu mojego i rodziny, skłonił mnie do pójścia na emeryturę w wieku 61 lat w 1981 r. (stan wojenny), korzystając z uprawnień kombatanckich.

Ze strony organizacji kombatanckich doznałem wiele satysfakcji. Obecnie należę do Koła Kombatantów Armii Krajowej żołnierzy 15. pułku piechoty „Wilków” w Dęblinie, ponieważ nasz urzędowski dywersyjny patrol „Grzechotnika” Kedyw podlegał „cichociemnemu” por. „Zaporze”, a w marcu 1944 roku został oddziałem partyzanckim i przeniesiono go do dęblińskiego 15 p.p. „Wilków”.

W 1976 r. Ministerstwo Obrony Narodowej na uchodźstwie w Londynie przysłało mi legitymację Nr 16512 odznaczenia Krzyżem Armii Krajowej, oraz legitymację Nr 20957 odznaczenia Medalem Wojska x l, 2, 3 i 4.

W 1979 r. Komisja Historyczno-Weryfikacyjna Żołnierzy Armii Krajowej pod przewodnictwem pułkownika 15. p.p. „Wilków” Zygmunta Żebrackiego „Żyłkę” ps. „Żeliwa” protokołem Nr 30 potwierdziła nominację na podporucznika i przyznała odznaczenie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej, Brązowym Krzyżem Zasłużonego z Mieczami oraz Medalem Wojska Polskiego x l, 2, 3, i 4.

21 lutego 2000 r. Minister Obrony Narodowej RP Janusz Onyszkiewicz, decyzją Nr l6/MON „uznał stopień wojskowy porucznika nadany przez władze Rzeczypospolitej na Uchodźstwie” Konstantemu Wójcikowi.

27 października 2000 r. Minister Obrony Narodowej RP awansował niebędącego w czynnej służbie wojskowej porucznika Konstantego Wójcika na stopień kapitana.

Fragmenty moich przeżyć, podane i opisane powyżej, są również udziałem tej części młodzieży polskiej, którą pisarz Roman Bratny w swojej powieści określił jako pokolenie „Kolumbów rocznika dwudziestego”.

Moje przeżycia mogą budzić mieszane uczucia, ale chociaż w części dają obraz zachowań, doznań, kłopotów i trudu, jakie musieliśmy znosić w najpiękniejszym okresie swojego życia. Jestem święcie przekonany, że moje pokolenie było wspaniałe na co dzień w jedności oraz solidarności koleżeńskiej. Niewielu było zdrajców ojczyzny.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |