Głos Ziemi Urzędowskiej 2007


Jan Lucjan Kochanowski

 

Majątek ziemski Łopiennik (w latach 30./40. XX wieku)

 

Trzysta kilkadziesiąt hektarów gruntów należących do majątku leżało w południowym skraju Kotliny Chodelskiej „u stóp” Wzniesienia Urzędowskiego. W okolicach Łopiennika Kotlinę wyznaczał jeden z cieków wodnych lewobrzeżnego dopływu Chodelki – Chodlika. Brał on początek dokładnie naprzeciw naszego dworu.

W bezpośrednim sąsiedztwie dworu był staw – sadzawka z niezamarzającym zimą oparzeliskiem i silnie „bijącym” źródłem. Późną jesienią, po spuszczeniu wody i odłowieniu hodowanych w nim karpi, staw w ciągu 2–3 dni zapełniał się lodowatą źródlaną wodą. Staw był sztuczny, ze sztuczną wyspą pośrodku i powstał kiedyś w wyniku usypania poprzez ciek grobli w słabo zarysowanym jarze.

 

 

Żniwa żytnie w 1935 r.

 

Piszę o tym wszystkim, bo zakodowało mi się w pamięci, że jakkolwiek nasz dwór stał na niewielkim, chyba również częściowo sztucznym, wzgórku pomiędzy stawem i łąkami, to spod dworu było wszędzie „pod górkę”. Najbardziej w stronę Kaźmierowa i Białowody, gdzie do lasu na grzyby szło się, i szło się, ciągle pod górkę. Dla mnie, w dziecięcych latach ze sporą nadwagą, była to niemal wspinaczka na Himalaje. Dopiero po latach, gdy wpadła mi do rąk dokładna, fizyczna mapa stron rodzinnych, spotkał mnie zawód – różnica poziomów pomiędzy dworem a lasem nie przekraczała nawet 50 metrów. Z przeciwnej strony było też „pod górkę”, która zasłaniała nawet widok na Radlin i część Kolonii Kępskiej. Na samym jej szczycie stał zaś nasz wiatrak typu „koźlak”, domena dworskiego młynarza pana Czerniaka. W 1944 roku przydał się komuś na deski i opał, i nie doczekał Polski Ludowej. Szkoda go, tak przyjaźnie trzeszczał – jak gdyby postękiwał, mieląc pracowicie ziarno.

Nieco „pod górkę” szło się również w stronę Majdanu Radlińskiego. Równo było tylko w stronę Kępy, ale zaraz za nią, jaszcze przed Wałami i Borzechowem, ponownie było „pod górkę”. Wspomniane nierówności terenu dotyczyły tylko części naszego areału i biednym konikom nieco utrudniały prace polowe.

Należące do majątku grunty orne podzielone były na stałe miedzami i drogami gospodarczymi na dwadzieścia pól oznakowanych: „Łopiennik I–XVII”, i „Antonówka I–III”. Te trzy „Antonówki” leżały od strony Radlina. Nikt ze starszych nie potrafił zaspokoić mojej dziecięcej ciekawości i poczucia ładu, skąd się one wzięły? Dlaczego jakieś tam „Antonówki” a powiedzmy nie „Łopiennik XVIII” itd.? Pola nie były powierzchniowo równe, co wynikało z kształtu areału. Większość miała prostokątny kształt i po około 20 ha, trafiały się jednak zarówno dwudziestopięcio- jak i dziesięciohektarowe. Skrajne pola sąsiadujące z Majdanem Radlińskim, Stasinem, Kolonią Kępską, Kępą, Kaźmierowem i Zakąciem ograniczone były niezbyt głębokim rowem, oraz, co pewien odstęp, okrągłymi kopczykami z betonowymi słupkami pomiarowymi pośrodku. Eliminowało to skutecznie wszelkie „spory o miedzę” i precyzyjnie oznaczało granice „wejścia w szkodę”.

Rokrocznie przy tych samych czterech kopczykach reprezentujących dość umownie cztery strony świata zakopywaliśmy z rodzicami wianuszki poświęcone w ratoszyńskim kościele, bodajże w oktawę Bożego Ciała. Filigranowe wianuszki o średnicy zaledwie kilku centymetrów zaplatała Mama a do każdego z nich przymocowany był równie malutki rulonik z tekstem modlitwy o dobre urodzaje.

 

 

Sterta

 

Jakkolwiek w Lubelskiem nie brakowało przysłowiowych „lasków, piasków i karasków”, to, wykazując się znaczną ignorancją gleboznawstwa, określę jakość naszych gruntów mianem pszenno-buraczanych. Oba płody rodziły na nich doskonale i jeżeli nie było suszy lub gradobicia, dawały wysokie plony, o ile dobrze pamiętam, jedynie na oborniku. W pobliżu cieków wodnych nasza gleba ciemniała i stawała się prawie czarna. Był to więc albo czarnoziem, albo torf, a może po prostu czarnoziem torfiasty. Im wyżej, tym gleba była jaśniejsza, a na pagórkach „siwiała” wykwitami wapiennymi. Po piasek do zaprawy murarskiej lub do piaskownicy – dla młodszego braciszka – trzeba było jeździć hen daleko, chyba aż gdzieś pod Białowodę. Nie brakowało natomiast białego kamienia wapiennego, popularnego budulca nie tylko większości naszych budynków gospodarskich, ale częściowo także i samego dworu. Kamień był osiągalny wszędzie wyżej, prawie odkrywkowo.

Jednolitą barwę i jakość miało natomiast łopiennickie i okoliczne błoto. Było jak gdyby tłuste, lepiące się nie tylko do obuwia, ale również do kół wozów, sprzętu, sierści zwierząt – do wszystkiego. Było trudno zmywalne, a po zaschnięciu twarde i odporne na kruszenie się i szczególnie dokuczliwe późną jesienią – aż do mrozów. Gdy zamarzało, robiła się wyboista gruda łamiąca szprychy kół i raniąca koniom pęciny. Nawet latem, po „trzydniówce”, też dawało się we znaki. Do dziś zapamiętałem swoje, nieraz niezamierzone, bezpośrednie kontakty z łopiennickim błotem. W kaloszkach łatwo było się poślizgnąć, co w pewnym wieku przydarzało mi się nader często. Podczas okupacji obuwie gumowe było nieosiągalne, a mnie – dorastającego prawie kawalera zaczynała już obowiązywać dewiza „moje buty świadczą o mnie”. Tak więc czyszczenie butów zabierało mi wiele czasu i zachodu, aż później szkoda je było ponownie brudzić.

W porze suchej istniał chyba jakiś tajemniczy proces samosproszkowania się schnącego błota. W jego wyniku na drodze, za każdym pojazdem konnym a zwłaszcza samochodem, unosiła się ogromna, bardzo powoli opadająca chmura kurzu. Wciskał się on do oczu, trzeszczał w zębach, a po powrocie z dłuższej podróży końmi oznaczał konieczność dokładnego wytrzepania odzieży, no i oczywiście kąpieli.

 

 

Układanie słomy z wymłóconego zboża

 

 

Niepotrzebnie taplam się tak długo w łopiennickim błocku i roztaczam wątpliwe uroki pobłotnego kurzu. Wracam więc do tego, co na tych naszych hektarach rosło. Mając dziesięć, a może jedenaście lat wyczytałem gdzieś wzmiankę o płodozmianie i trójpolówce. Zapytałem Ojca, czy coś takiego stosuje się u nas w Łopienniku. Odpowiedź zakonotowałem w pamięci bez wnikania w detale, że trójpolówki od dobrych stu lat się nie praktykuje, a płodozmian jest podstawą racjonalnego gospodarowania ziemią. To mi zupełnie wystarczyło, że już wiedziałem, że zboża są ozime i jare, a u nas ozima była tylko pszenica, żyto i rzepak. Ponadto, większość gatunków zbóż pamiętam po dzień dzisiejszy. Z pszenic uprawialiśmy „wysokolitewkę”, „graniatkę”, „złotkę”, „ostkę” i jarą bez nazwy. Moją ulubioną była „wysokolitewka” – chowałem się w niej z głową, z pozostałych, w wieku 10 lat już nieco wystawałem. Tymi nazwami popisywałem się raz dojarkom – asystując im przy doju. Wówczas jedna z nich, a było ich akurat pięć, zaproponowała, abym każdą z nich nazwał stosowną odmianą pszenicy. W tej piątce nie miałem żadnych sympatii i antypatii, w rezultacie ostatnia „ostka” przypadła najmłodszej, jeszcze często rumieniącej się Marysi. Posmutniała bardzo i krajem chustki, którą miała na głowie, otarła nawet oczy. Zrobiło mi się jej bardzo żal, bo poniewczasie uświadomiłem sobie, że ta pszenica, z uwagi na swoje wyjątkowo ościste kłosy, jest znienawidzona przy zbiórce a zwłaszcza przy omłotach, a jej kłujące plewy nie nadają się do niczego, nawet na ściółkę. Długo medytowałem jak wynagrodzić Marysi krzywdę spowodowaną nazwaniem jej „ostką”. Wreszcie postanowiłem, że ze swoich oszczędności kupię jej w Lublinie kolorową chustkę na głowę. Właśnie po wakacjach miałem jechać do szkół, ale wybuchła wojna. Jak widać, takie zaniedbane dziecięce postanowienia pamięta się później przez całe życie.

Z innych gatunków zapamiętałem żyto „dańkowskie”, owies „sztrube” i „hanna”, jęczmień „graniasty” i „browarny” oraz dające u nas doskonałe plony ziemniaki „hetmany”, „wolfmany” i „pepo”.

Zbiór naszych zbóż odbywał się żniwiarkami i snopowiązałką, do której nie zabrakło nigdy sznurka. Piszę o tym, bo w PGR-ach był z tym ciągły problem, powstawały przestoje, opóźnienia i leciały głowy. Wprawdzie i naszej snopowiązałce „made in USA” zabrakło podczas wojny części zamiennych i stanęła, ale tu istotnie zadziałała siła wyższa. Kosą obkaszane były jedynie skraje łanów, tak, aby umożliwić wjazd żniwiarki. Sierpy miały zastosowanie, ale jedynie do zgarniania spadających ze stołu żniwiarki garści zboża. Z garści związanej ręcznie powrósłem powstawał snopek. Snopki ustawiane były w mendle celem ostatecznego dosuszenia ziarna.

Z pierwszym pokosem, tj. dniem rozpoczęcia żniw praktykowany był u nas zwyczaj nie posiadający podłoża religijnego. Mianowicie przyszła dożynkowa druhna wypatrywała, kiedy w polu przy żniwach pokażą się Ojciec, stryj, rządca a nawet praktykant. Gdy któryś z wymienionych się pokazał, wówczas druhna zawiązywała mu na prawym przedramieniu misternie uplecione powrósełko przybrane polnymi kwiatkami. W ten sposób stawał się on symbolicznym snopkiem i mógł być wstawiony do mendla celem doschnięcia – od czego można było się wykupić jakimś pieniężnym datkiem. Ja stałem się snopkiem i musiałem się wykupić, gdy pierwszy raz pokazałem się na polu w długich spodniach. Widocznie dla druhny długie spodnie stanowiły kryterium osiągnięcia jakiegoś stopnia dojrzałości.

 

 

Stado krów mlecznych na pastwisku

 

Po wyschnięciu snopki były zwożone do dwóch wielkich stodół stojących w gumnie lub układane w stawiane na polu sterty. Sterty były okrągłe o stożkowym, spadzistym dachu, krytym słomą. Stawianie stert wymagało znacznego kunsztu i wprawy. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek nasze sterty uległy przewróceniu albo odkształceniu się. Niektóre sterty stały aż do wiosny, a przypadek częściowego zamoknięcia snopków zapamiętałem tylko raz, gdy huraganowy wicher zerwał słomiany dach sterty. Omłoty, poza tymi na potrzeby bieżące, odbywały się po zakończeniu prac polowych zarówno bezpośrednio przy stertach, jeżeli pozwalały na to warunki atmosferyczne, jak i w gumnie pod dachem, a więc bez względu na pogodę. Po omłocie ziarno na potrzeby bieżące było składowane w obszernym, murowanym, 3-piętrowym spichrzu, natomiast ziarno na siewy w wydzielonej części stodoły. Przed samym siewem ziarno było bejcowane zaprawami przeciwko niektórym chorobom i grzybom.

Ziemniaki na potrzeby własne kopane były ręcznie – motykami, zaś te do przerobu przeznaczone dla gorzelni w Ratoszynie – kopaczką mechaniczną. Ziemniaki na sadzeniaki oraz do konsumpcji składowane były przez zimę i wiosnę w kopcowiskach, aż do pojawienia się młodych. Buraki cukrowe były kopane i odgławiane ręcznie. Odbierała je cukrownia w odległym Rejowcu. Cukrownia w Opolu Lubelskim była wprawdzie znacznie bliżej (14 km), ale z kolei nam było o połowę bliżej do Leśniczówki i Wilkołaza, gdzie dowoziliśmy buraki do dalszego transportu koleją. Ze zwózką buraków była zawsze nerwówka, ponieważ groziło nadejście silniejszych mrozów, które mogły spowodować nieobliczalne straty. Stan dróg był o tej porze roku z reguły gorzej niż fatalny, a wozy często ulegały uszkodzeniom. Do 10–12 wozów załadowanych do pełna burakami, dodawane były 2–3 pary luzaków, w tym i konie cugowe, które były doprzęgane celem podciągania wozów przez trudniejsze odcinki trasy. Tak samo jak konie otrzymywały w tym trudnym okresie należne im wzmocnione obroki, tak i na zatrudnionych przy przewozach fornali czekał po powrocie i obrządzeniu koni, często już późnym wieczorem, skromny poczęstunek. Była to litrowa butelka wódki, spore pęto kiełbasy oraz bochenek chleba. Oczywiście otrzymywali również pieniężne strawne.

Wcześniej wspomniałem, że przy uprawie pszenicy i buraków cukrowych stosowany był jedynie obornik. Nie oznaczało to jednak, że drogie podówczas nawozy sztuczne nie były u nas w użytku. Najczęściej była to saletra potasowa i nieprzyjemnie śmierdzący chemią superfosfat. Pierwszy miał konsystencję kaszy i był rozsiewany ręcznie, tak jak ongiś siało się zboże, drugi był ciemnym proszkiem rozsiewanym specjalnym siewnikiem do nawozów. Nawozy sztuczne były stosowane przy uprawie owsa, który na naszej glebie szedł nie najlepiej oraz przy uprawie elit na nasiona. Zapamiętałem takie elitarne uprawy na nasiona buraka cukrowego, cykorii jadalnej, trawy „rajgras” i jeszcze innych. Peerelowska propaganda przypisuje Chruszczowowi zasługę zaprowadzenia na polskich polach kukurydzy jako paszy zielonej. W Łopienniku jej odmiana – „koński ząb” uprawiana była przed wojną na zielonkę ciętą przy pomocy kieratu, jak długo pamiętam. Nie wiem dlaczego podczas okupacji tej uprawy u nas zaniechano.

Obornik „produkowało” głównie, liczące prawie setkę głów, stado krów i rogatej młodzieży oraz jeden buhaj. W mniejszym stopniu przyczyniało się do tego mieszkające pod tym samym oborowym dachem kwikliwe świńskie stadko hodowane wyłącznie na potrzeby własne. Znacznie mniejsze ilości, tym razem nie obornika, lecz nawozu końskiego, dawały obie stajnie: cugowa i fornalska. Ten wyjątkowo cenny nawóz szedł głównie na potrzeby warzywnika i sadu oraz jako baza do zakładania na wiosnę inspektów. Obora i stajnie opróżniane były z nawozu dwa razy do roku z pewnym wyprzedzeniem przed orkami wiosennymi i jesiennymi, jako że po rozrzuceniu na polu nawóz był niezwłocznie przyorywany. Operacja „nawóz” trwała od rana do wieczora przez 2–3 dni a uczestniczyły w niej wszystkie dostępne wozy. W całej okolicy rozchodził się wówczas charakterystyczny swojski zapaszek – pachniało „cwietom i konfietom”. W niektórych gospodarstwach chłopskich, a nawet dworskich, centralnym punktem podwórza czy gumna był śmierdzący prawie cały rok gnojownik – u nas w Łopienniku czegoś takiego nie było. Najwięcej nawozu do wywózki było zawsze na wiosnę. Przez całą zimę narastało go tyle, że krówki stały już prawie pod samym sufitem obory a wysokość warstwy ubitej z gnojem ściółki sięgała prawie na chłopa. Niezależnie od korzyści wynikających z użyźniania gleby, kolejną korzyścią, jaką przynosił obornik, było ciepło powstające w wyniku procesów fermentacyjnych. Jeżeli w oborze i stajniach były szczelne drzwi i kompletne okna, to nawet podczas najcięższych mrozów było w nich ciepło jak w przysłowiowym uchu i nie było konieczne gacenie ścian zewnętrznych.

Obornika nie wystarczało na nawiezienie wszystkich pól, a że nawozy sztuczne, jak już wspomniałem, były drogie, stosowane były u nas również widocznie tańsze nawozy zielone, głównie łubin żółty albo różowy, zaorywany w momencie, gdy zaczynał kwitnąć.

Ze wspomnianego stanu pogłowia rogacizny wynika, że Ojciec stawiał głównie na gospodarkę mleczną i wydaje mi się, że stała ona u nas na bardzo wysokim poziomie. Stado było czarno-białej rasy holenderskiej a buhaj, o udokumentowanym arystokratycznym rodowodzie, który obsługiwał samodzielnie wszystkie krówki, kosztował ponoć nieco tylko mniej niż nasz zielony ford. Niestety nie zapamiętałem, ile mleka rocznie dawały nasze rekordzistki: różne „Jałośki”, „Mućki”, „Białonóżki” i „Krasule”, ale zapamiętałem doskonale, jak wracając z pastwiska „ciągnęły” pod sobą, prawie po ziemi, ogromne wymiona. Mleko z udoju wieczornego i porannego w metalowych bańkach, codziennie skoro świt, mleczarek dowoził do Mleczarni Spółdzielni „Społem” w Urzędowie. Ten wyjątkowo sprawnie działający zakład dobrze płacił, ale był bardzo wymagający. Udój wieczorny musiał być latem trzymany w lodowni, krowie dójki myte i wycierane do sucha przed ręcznym wówczas udojem, a bańki starannie szorowane proszkiem i suszone. Wszystko to kontrolował co miesiąc sympatyczny, młody inspektor z Urzędowa – bożyszcze naszych dojarek (same panny), który ponadto w takim urządzeniu na korbkę ustalał w oddzielnych probówkach zawartość tłuszczu w mleku każdej krowy. Wydaje mi się, że dostawaliśmy pieniądze za mleko w zależności od zawartości tłuszczu. W oborze, na ścianie, nad każdym stanowiskiem wisiała czarna tabliczka z wpisanymi kredą danymi osobowymi krowiej lokatorki. Dzisiaj, po zastanowieniu się, mam pewne wątpliwości, jak „Jałośki” trafiały na swoje miejsca, w każdym bądź razie widocznie inteligentniejsze koniki bezbłędnie trafiały w stajni na swoje nieoznaczone tabliczkami miejsca.

 

 

Zbiór chmielu

 

Myszkując kiedyś po dworskim strychu, znalazłem cały wór eleganckich, drukowanych nalepek, z treści których wynikało, że działała u nas serowarnia z produkcją przeznaczoną na sprzedaż. Pod dworem pozostały po niej obszerne piwnice – dojrzewalnie i gdzieś poniewierała się wielka, wyglądająca co najmniej na hrabiowską, pieczęć serowarni – chyba do odciskania, ale sam nie wiem gdzie. Smaku produkowanych serów nie doświadczyłem i nie wiem nawet, kiedy ich produkcja została zaniechana.

Zapewne z myślą o krówkach, w latach dwudziestych, Ojciec zlikwidował stawy rybne. W ich miejsce powstało kilkanaście hektarów wspaniale plonujących łąk, dających po 5–6 pokosów na zielonkę lub siano. Do tego, niezbyt odległe od obory, wielkie pole obsiane było białą koniczyną – jako pastwisko. Kolejne wielkie pole obsiane było koniczyną czerwoną, której pierwszy pokos szedł na susz, a następne na zielonkę. Bydło zaczynało chodzić na pastwisko na przełomie kwietnia i maja, rano, gdy obeschła już rosa. Wracało na południowy udój, który szedł w całości na potrzeby dworu, deputaty dla pracowników i na dokarmianie cieląt. Po udoju pozostawało na wygrodzonej części gumna i tam późnym popołudniem zadawano mu do paśników jakąś zielonkę. Późną jesienią, gdy kończyło się pastwisko, krowie menu zmieniało się. Najpierw była zielonka z końskiego zęba lub zielonych części bulw, liście buraczane i rozdrobnione buraki pastewne, a gdy ruszały kampanie gorzelnicza i cukrownicza – wywar i wytłoki buraczane zwane też wysłodkami. Były one mieszane z otrębami, plewami i sieczką. Na wiosnę i przednówek, gdy obie kampanie pokończyły się, do mieszanek dodawano kiszonki z liści buraków cukrowych. W przeciwieństwie do koni, krówki bardzo niechętnie skubały siano, a słomę owsianą można im było przemycić wyłącznie w postaci sieczki w mieszankach.

Z likwidacji stawów rybnych korzyści miały nie tylko krówki i koniki, ale również i ja. Po pierwszej zimowej odwilży Chodlik wylewał, a nasze łąki stawały się jednym wielkim jeziorem, które zaraz zamarzało, tworząc wspaniałe, prawie kilometrowej długości lodowisko. Natomiast latem, nie zlikwidowane z jakichś względów głębokie zimochowy, nigdy nie koszone i zarośnięte częściowo krzakami – to był naprawdę kawałek Kanady przeniesionej prosto do Łopiennika, w której rolę Indian starałem się odgrywać wraz ze swoimi rówieśnikami. Podczas okupacji chowaliśmy się w zimochowach, gdy nadjeżdżali Niemcy, a w kwietniu 1944 roku strzelałem tam, pierwszy raz w życiu, z karabinu, jako, że nasza placówka BCh miała w zimochowach swoją strzelnicę. Zapamiętałem, że tarczą był wtedy pusty worek po nawozach sztucznych, pośrodku z jakimś napisem w kole, w które miała trafić kula. Moja nie trafiła.

Prawdziwym łopiennickim hitem była 8-hektarowa plantacja chmielu, która na jakichś wystawach i aukcjach otrzymywała dyplomy i nagrody. Dzięki wyborowi właściwego stanowiska, szczepów i starannej uprawie dawała prawie wyłącznie szyszki I klasy i nigdy nie było kłopotów z ich zbytem. Wrześniowe żniwa chmielowe to była wielka mobilizacja mieszkańców czworaków i wsi. Zaraz po obeschnięciu rosy, całe rodziny, włącznie z niemowlakami, babciami i dziadkami oraz prowiantami przenosiły się na cały dzień do chmielnika, zajmując w zależności od liczebności „zrywaczy” (głównie „zrywaczek”) od jednego do trzech rzędów rosnącego na drutach chmielu. Chmielarz zrzucał im zahaczone do stelaża chmielowe łęty i następowało ręczne zrywanie szyszek do worków, z podziałem na I i II klasę. Do pierwszej zaliczały się szyszki dorodne, do drugiej – drobne lub pokryte rdzawymi plamami.

Sam chmielnik przypominał wówczas cygański obóz, brakowało tylko wozów konnych z pałąkowatymi dachami. Panował gwar, pełen i śpiewu godzinek, i mniej cenzuralnych pieśni, i płaczu niemowląt, i kłótni o przywłaszczony świadomie lub nieświadomie czyjś okazały łęt. W porze obiadowej dym z mikroognisk, na których podgrzewano i to, i owo, drażnił oczy.

Po zachodzie słońca, przed odległą o kilkaset metrów suszarnią ustawiała się długa kolejka „zrywaczy”, których ledwo było widać pośród stosów pękatych, ale obowiązkowo nie ubijanych, czyli lekkich worków. Odbywało się tam mierzenie zbiorów w miarach, którymi były cylindryczne wiklinowe kosze. Za każdą pełną miarę „zrywacz” otrzymywał bon w postaci starej karty brydżowej zaopatrzonej w majątkową pieczęć i podpis Ojca. Były też połówki kart – za połowę miary. Za I klasę szyszek przysługiwały karty o czerwonych koszulkach, za II niżej płatną klasę – o koszulkach niebieskich. Po zakończeniu trwających kilka dni żniw, następowała wypłata, czyli wymiana bonów na gotówkę. W zależności od liczby „zrywaczy” żniwa chmielowe oznaczały dla rodzin większy lub mniejszy zastrzyk żywej gotówki, tak potrzebnej przed zbliżającą się zimą. Szyszki były później suszone na specjalnych rusztach. Paliwem do ich podgrzewania były pochodzące z naszego lasu „strachy sosnowe”. Były to cięte latem sosnowe samosiejki, które po wyschnięciu paliły się wielkim płomieniem dającym szybko wysoką temperaturę. Suche szyszki były wsypywane i ubijane w wielkich jutowych workach, które po wypełnieniu były zaszywane. W naszych stronach handel chmielem opanowany był przez firmy żydowskie.

Chmielowe żniwa znam dobrze z autopsji, bowiem od 1941 roku, sam byłem „zrywaczem” a zainkasowane „młynarki” były w moim przypadku mizernym, ale w wieku 13 lat pierwszym zarobkiem osiągniętym własną pracą. Dodam jeszcze, że samo zrywanie szyszek nie było zupełnie męczące, dla nas młodych – jedynie zbyt nudne.

Przy sposobności przytoczę, powtarzane u nas, jakoby autentyczne wydarzenie. Otóż w pobliskich Popkowicach – majątku państwa Piaseckich – tamtejszy podupadający browar objął nowy, sprowadzony z Czech, piwowar. Uznał on, że jedynym sposobem na poprawę jakości popkowickiego piwa będzie rezygnacja z chmielu rodzimego i zakupił chmiel czeski, nota bene znacznie droższy. Przy opróżnianiu worków z oryginalnymi czeskimi napisami, plombami i chmielem, jeden z pracowników browaru znalazł czapkę. Niby nic w tym dziwnego, tyle tylko, że nie była to czapka czeska, lecz jego szwagra Franka – chmielarza z Łopiennika, który tą czapkę zgubił kilka miesięcy wcześniej przy pakowaniu do worków łopiennickiego chmielu.

Na zakończenie wspomnę jeszcze o naszym warzywniku i sadzie. Otóż na torfowej glebie wspaniale rosły wszystkie warzywa kapustne, a w wyższych partiach pomidory. W sezonie nasz ogrodnik – pan Bucior – jeździł w dni targowe z pełnym wozem warzyw, na zmianę do Urzędowa lub Kraśnika. Szły one tam, jak przysłowiowe „ciepłe bułeczki”, a dworska kasa zasilana była gotówką, dopóki nie było wpływów z pierwszych omłotów. Natomiast w sadzie rosło kilkaset pięknie rozwiniętych jabłoni, grusz, śliw, renklod i wiśni dających niezwykle smaczne owoce. Wymienię chociażby kilka odmian jabłek, których niestety nie uświadczy się dziś na straganach. Były to jesienne „titówki”, „kosztele” i „grochówki” oraz zimowe wonne „malinowe oberladzkie”, delikatne „renety landsberskie” i „boikeny”, które zachowywały świeżość do maja, czerwca następnego roku. Przed wojną sad rokrocznie dzierżawili Żydzi z obowiązkiem dostarczania dla dworu określonych ilości doborowych owoców. W warzywniku rosło osobno kilkadziesiąt żółtych, różowych i ciemnych czereśni a słynni „Bracia Jabłkowscy” brali każdą ich ilość. Zrywaliśmy je delikatnie przed wieczorem i niezwykle ostrożnie kładli do skrzynek, które nasz zielony ford dowoził do Motycza na nocny ekspres do Warszawy. Rankiem, w momencie otwarcia sklepów świeże łopiennickie czereśnie były już dostępne dla warszawskich amatorów. Rodzice chwalili sobie bardzo czereśniowe transakcje, bowiem „Bracia Jabłkowscy” płacili od ręki gotówką za każdą dostawę.

W rodzinach ziemiańskich schedę po ojcu przejmował zwyczajowo najstarszy syn. W Łopienniku była nas trójka: starsza ode mnie siostra, ja i młodszy brat. W opisywanym okresie nie dojrzałem jeszcze do tego, aby poważnie zastanawiać się nad swoją przyszłością. Miałem już jednak swoje dziecięco-chłopięce marzenia i plany. Początkowo zamierzałem żeglować po opisywanych przez Londona i Conrada morzach południowych. Gdy nieco podrosłem, plany bardziej skonkretyzowały się i postanowiłem być oficerem na okręcie. Plany na dorosłe życie nie przychodziły same przez się, były czymś inspirowane. W moim przypadku powstawały pod wpływem literatury, którą dobierał mi ojciec. Nie przychodziło mi wówczas zupełnie do głowy, że mogę zostać dziedzicem – „hreczkosiejem”. Dodam jeszcze, że moje zainteresowania i niezłe jak na wiek rozeznanie, co się w majątku dzieje, nie były zupełnie przez Ojca sterowane. Po prostu sam interesowałem się wszystkim, co mnie otaczało.

Na przełomie 1942 i 1943 roku, podczas jednego z licznych bandyckich napadów na nasz dwór, został dotkliwie pobity rządca – pan Brogowski. Ten starszy już człowiek zaniemógł i po pewnym czasie zrezygnował z pracy. Podczas wakacji 1943 roku Ojciec, po raz pierwszy, zatrudnił mnie do pomocy w gospodarstwie. Nie były to jednak próby wprowadzania mnie w arkana gospodarowania majątkiem, ale pomoc, nieomal w sensie fizycznym.

W 1944 roku mowa o daleko zakrojonej po wojnie reformie rolnej miała miejsce nie tylko w środowiskach liczących na Moskwę, ale również i tych prolondyńskich. A gdy Sowieci podchodzili pod Bug a alianci zachodni dostawali od Niemców niezłe cięgi w Ardenach, było już jasne, że z Łopiennikiem będziemy musieli się rozstać. Dlatego też moja „przygoda” z rolnictwem skończyła się definitywnie w lipcu 1944 roku, gdy miałem 15 lat, a wszystko co napisałem o majątku w Łopienniku, są to wyłącznie wspomnienia z mojego dzieciństwa.

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |