|
||
|
||
Jan Siemion
Byłem urzędowskim gazeciarzem
Urodziłem się w rodzinie wielodzietnej, było nas siedmioro, dwoje umarło, zostało nas pięciu. Mieszkaliśmy w jednej izbie, w której stały dwa łóżka. W jednym spali rodzice, a w drugim my (dwóch z przodu, dwóch w nogach ), w kołysce spał najmłodszy brat. Było bardzo ciężko, ponieważ nie posiadaliśmy ziemi, a i pracy podjąć nie było gdzie. Tatuś był analfabetą, nie miał żadnego zawodu, pracował dorywczo u gospodarzy – młócił zboże cepami, w żniwa kosił zboże, rąbał drewno. Mamusia chodziła kopać kartofle, plewić , przynosiła zielsko dla krowy, która była naszą żywicielką. Mama chodziła do lasu na jagody, po drewno, żeby można było coś ugotować. Zazwyczaj nie było pieniędzy, żeby kupić ubrania czy buty. W zimie chodziliśmy w drewniakach, a skoro nadeszła wiosna, to biegaliśmy boso, aż do późnej jesieni. W czasie okupacji sprzedawałem gazety, które przynosiliśmy z Kraśnika. Na początku przynosił tatuś, a później ja. Sprzedawaliśmy 120 gazet. Ja miałem rejon: Rynek, Wodna, Bęczyn, Mikuszewskie, a brat: Zakościelne i Góry. Zawsze trzeba było się spieszyć i starać być pierwszym, bo mieliśmy konkurencję, która chciała nas ubiec. Jak nie sprzedaliśmy, to chodziliśmy raz w tygodniu na trasie: Ludwinów–Majdan–Leszczyna–Skorczyce. Po wyzwoleniu przywoziłem gazety z Lublina prosto z redakcji. W tym czasie była komunikacja Urzędów–Lublin. Autobus z Kraśnika zabierał mnie, w zamian pilnowałem autobusu, a jak złapał gumę, to pomagałem pompować koła. Jak nie było miejsca w środku autobusu, to jechałem na dachu, gdzie był bagażnik na bagaże. W czasie tych podróży dowoziłem studentom urzędowskim listy od rodziców, a czasami paczki. Kiedyś doręczyłem list od księdza i p. Golińskich, dostałem też odpowiedź. Włożyłem te listy do gazet i wracałem na dachu autobusu. Kiedy powiał silny wiatr listy „wyfrunęły”. Nie doręczyłem ich, a te listy były pewnie bardzo ważne. 15 VI 1944 r. umarła mamusia. Najmłodszy brat miał 2 lata, ja 11, a najstarszy 13. W wakacje co dzień jeździłem pociągiem do Lublina i sprzedawałem tam gazety, resztę w Urzędowie. Pewnego dnia spóźniłem się na pociąg. Jechał jednak pociąg towarowy załadowany maszynami. Rosjanie przewozili całe fabryki. Ja wskoczyłem do tego pociągu, ale żołnierz radziecki zauważył mnie, przeszukał wagony, złapał mnie i odreperował pepeszę. Zacząłem płakać i prosiłem, że jadę do szpitala do chorej mamy, więc w końcu kopnął mnie, ale darował życie. Po wyzwoleniu wagony były towarowe, podzielone na trzy klasy. Były bardzo przeładowane, jechało się na dachu, bo nie można się było wcisnąć do wagonu, jak były daszki, to można się było schować, żeby było cieplej. Po skończeniu szkoły podstawowej wyjechałem do Wałbrzycha i ukończyłem szkołę zawodową. W czasie wakacji naczelnik poczty zatrudnił mnie jako listonosza. Za zarobione pieniądze kupiłem sobie nowe ubranie i buty. Pracowałem w Hucie „Kawol” w Wałbrzychu, a później przeniosłem się do Kraśnika Fabrycznego. Po dwóch latach wyjechałem do Lublina do pracy w FSC. Tu ożeniłem się i tu urodziły mi się trzy córki: w 1962 r. Marcia, w 1964 r. Małgorzata i w 1970 r. Agnieszka. Dwie pierwsze ukończyły UMCS, są nauczycielkami jęz. polskiego i historii. Agnieszka ukończyła UAM w Poznaniu, jest nauczycielką jęz. angielskiego. Ja jestem na emeryturze, od czasu do czasu odwiedzam Małgosię w Niemczech w Essen. Agnieszka mieszka w pobliżu Kraśnika i pracuje w LO w Zakrzówku. Martusia uczy jęz. polskiego w SP 27 w Lublinie. Mam czworo wnuków. Cieszę się, że ich dzieciństwo tak bardzo różni się od mojego.
|
||
|
||
|