Głos Ziemi Urzędowskiej 2005


Śp. Zyta Leszczyńska (1920–2004) – ps. „Kalina”

 

Lek. med. Zyta Leszczyńska urodziła się 4 listopada 1920 r. w patriotycznej rodzinie Golińskich w Urzędowie. Rodzice: Aleksander i Teofila mieszkali na ul. Wodnej. Ojciec był zasłużonym dla tego miasta działaczem niepodległościowym, społecznym, wielkim miłośnikiem historii, regionalistą. Wywodził się ze starej rodziny mieszczan urzędowskich, trudniących się rolnictwem. W dawnych czasach ród Golińskich posiadał swój herb „Zabawa”. Prawdopodobnie jego korzenie wywodziły się ze Szwecji. Zyta miała pięcioro rodzeństwa (jedna siostra Teresa bardzo młodo zmarła). Czworo z nich ukończyło wyższe studia. Jadwiga była nauczycielką w Janowie Lubelskim. Kazimierz został prawnikiem, mieszkał w Lubartowie. Zdzisław był księdzem, przez 12 lat piastował zaszczytne stanowisko biskupa w Częstochowie. Przyjaźnił się z kardynałem Stefanem Wyszyńskim (pozostały pamiątkowe listy). Znał bardzo dobrze późniejszego papieża Jana Pawła II. Mówił o nim, kiedy odwiedzał swoją siostrę: „...ten człowiek bardzo daleko zajdzie w życiu...”. Bardzo duże koszty związane z wykształceniem dzieci zmuszały rodzinę Golińskich do oszczędnego gospodarowania dochodami.

Z tego też względu Zyta (zwana przez rodziców „Zyśką”) program I klasy Gimnazjum musiała opanować w domu, pod okiem wymagającego i troskliwego ojca i miejscowej nauczycielki. Rodzice, mimo wielu licznych zajęć, zawsze starali się znaleźć czas dla swoich dzieci, żeby z nimi porozmawiać i sprawdzić postępy w nauce. Zyta razem z rodzeństwem pilnie uczyła się wielu języków, przede wszystkim francuskiego, a także niemieckiego, łaciny oraz rosyjskiego. Od młodych lat podziwiała piękno rodzimej przyrody. Szczególnie kochała konie. Wielkim przeżyciem było dla niej wyleczenie kulejącego konia w gospodarstwie swojego brata Hieronima. Opowiadała o tym z pasją, wiele razy. Wspominała też czasy wojny, jak w jej rodzinnym domu kwaterował Niemiec, który bardzo pomagał Polakom.

Z dumą wspominała znane z opowiadań swojej mamy zdarzenie, kiedy od 14 lipca 1915 roku, przez 4 dni, w okresie przechodzenia frontu austriacko-rosyjskiego, w ich domu mieszkał brygadier Józef Piłsudski. Na ganku miał swój punkt dowodzenia. Gdyby jej starszy brat nie był jeszcze ochrzczony, rodzina Golińskich miałaby zaszczyt, że sam Marszałek byłby jego ojcem chrzestnym (gdyż sam to rodzicom zaproponował). Ciekawostką jest to, że jedną z jego ulubionych potraw była jajecznica tzw. „po litewsku” tzn. smażona z pomidorami. Na pamiątkę pobytu tak zacnego gościa, w jej rodzinnym domu wmurowano później okolicznościową tablicę.

W czasach okupacji Zyta działała w Armii Krajowej. Miała pseudonim „Kalina”. Często przewoziła zakazaną tzw. bibułę, ryzykując własnym życiem. Była też sanitariuszką. Wtedy jej życie obfitowało w wiele niebezpiecznych zdarzeń. Pewnego razu, kiedy furmanką przewoziła ukryty powielacz, dosiadło się kilku Niemców i byli bardzo ciekawi co wiezie. Wówczas odpowiedziała, że są to jakieś części do maszyny rolniczej. I tym sposobem udało się i na szczęście obyło się tylko na strachu. Za swoją działalność została odznaczona orderami AK: „Polska Swemu Obrońcy” oraz „Polska Walcząca” przyznanymi przez rząd w Londynie.

Jej brat Kazimierz 20 września 1939 r. dostał się do niewoli rosyjskiej. Szczęśliwie nie trafił do transportu oficerów polskich do Katynia, gdyż doszło do wymiany jeńców z drugim okupantem – niemieckim. Niestety do końca wojny przebywał w niewoli. Zyta kiedy tylko mogła odwiedzała go, m.in. w budynku Gestapo „Pod Zegarem”, mieszczącym się naprzeciwko dzisiejszego hotelu orbisowskiego „Unia” (obecnie jest w tym miejscu muzeum). Tam, w czasie odwiedzin brata, znając dobrze język niemiecki, zbyt odważnie dopominała się o wypuszczenie go na obiecaną wolność. Omal nie przypłaciła życiem swojego żądania. Zniecierpliwiony i dotknięty jej zbytnią odwagą Niemiec zagroził, że jak tylko naciśnie, znajdujący się na podłodze przycisk, to ona nigdy już żywa nie wyjdzie z tego ponurego gmachu. Zyta bez namysłu odpowiedziała, że jeśli w ogóle ma jakieś sumienie to niech naciśnie. Później przestraszyła się tego, co w odruchu powiedziała, gdyż mogło się to skończyć tragicznie. Jednak i to zdarzenie zakończyło się szczęśliwie. Także drugi brat, Zdzisław (ksiądz), przeżył niebezpieczną przygodę z Niemcami – otóż przechodząc przez Krakowskie Przedmieście w Lublinie obok kościoła oo. Kapucynów został aresztowany przez patrol hitlerowski i wywieziony na Zamek. Żołnierze okupanta drwiąc z niego, kazali mu zapłacić dorożkarzowi za kurs. On stwierdził, że nie zapłaci, gdyż go nie zamawiał. Został za to okrutnie poturbowany. Zyta zawsze bardzo przeżywała losy swojej rodziny, kraju i rodaków. Była zawsze wszystkim całym sercem oddana i zawsze służyła pomocą. Po wojnie zaczęła studiować medycynę. W tym okresie miała ćwiczenia wojskowe i jako jedyna dostała nominację na stopień porucznika. Było to niespotykane, tym bardziej dla studentki. Bardzo dobrze strzelała z karabinu, a także z broni krótkiej. Na studiach wybrała bardzo trudną, szczególnie dla kobiety, specjalizację – chirurgię dziecięcą. Na początku swojej pracy często była zmuszana do wstąpienia do partii. Jednak mając w życiu swoje ideały nigdy się na to nie zgodziła, nie bacząc nawet na konsekwencje tej odmowy dla swojej kariery zawodowej. Z tego powodu nie mogła pracować w Lublinie. Złośliwie dostała nakaz pracy w Radzyniu Podlaskim, aby była dalej od Urzędowa. Z tamtych lat wspominała bardzo ciekawą historię, jak to kiedyś jechała do chorego karetką. Wzdłuż drogi biegło truchtem kilka wilków. Z ciekawości co one zrobią, poprosiła kierowcę aby na chwilę zatrzymał się. One zrobiły to samo i z ciekawością patrzyły swoimi ślepiami, co jest w środku pojazdu. Po ruszeniu one także rozpoczęły bieg. Gdy już zezwolono jej pracować w Lublinie, rozpoczęła pracę w Szpitalu Dziecięcym na ul. Staszica. W czasie pracy, od czasu do czasu pojawiali się mali pacjenci także z Urzędowa, dla których nigdy nie mogło zabraknąć miejsca na oddziale. Zawsze chętnie poświęcała im swój wolny czas, sprawując nad nimi opiekę. Jako lekarz kochała wszystkie dzieci, ale przede wszystkim te, których dni lub tygodnie życia niestety z góry były policzone. Były to szczególne przypadki nieuleczalnych chorób lub bardzo ciężkie stany pourazowe (wyjątkowo częste w okresie żniw). Chorych w takim stanie wiele razy odwiedzała, starając się otoczyć możliwie najlepszą opieką. Nieraz opowiadała w domu, jak bardzo ładne i niezwykle uzdolnione dzieci umierały na raka. Jakby na złość życiu, były one o wiele bardziej rozwinięte psychicznie, inteligentniejsze, sprytniejsze i sympatyczniejsze od swoich zdrowych rówieśników; wyglądało to tak, jakby swoje życie musiały dużo szybciej, zachłanniej przeżyć. Te porażki medycyny i bezsilność nauki były dla niej także wielką przegraną. Zyta Leszczyńska zawsze bardzo przeżywała stan zdrowia wszystkich swoich pacjentów, a powrót do zdrowia i uśmiech na ich buziach był dla niej największym sukcesem. Dowodem sympatii dzieci było wiele laurek i rysunków, które od nich dostawała. Po powrocie z pracy, z rozczuleniem pokazywała je w domu swojej rodzinie. Szczególne miejsce w jej sercu zajmowały dzieci z rodzinnych stron. Po prawie czterdziestu latach pracy, bardzo trudno było jej odejść na emeryturę. Zaczęła więc pracę w Przychodni Chirurgicznej na ul. Karłowicza. Angażowała się w wiele spraw m.in. w szukanie, wśród różnych firm, sponsorów na zacne cele, czasem jej się to udawało (np. w przypadku „Glorii”). Chodziła do komendanta lubelskiej policji, aby ustawić nowy znak na ul. Narutowicza, przy wyjeździe straży pożarnej. Niejednokrotnie bowiem widziała jak kierowcy nie przepuszczają wozów bojowych, jadących na sygnale na ratunek, a to groziło wypadkami. Była otwarta na wszystko, co dotyczyło ludzi i ich bezpieczeństwa. Miała też dużo niecodziennych pomysłów m.in. przesłanie zajęcy na święta Bożego Narodzenia do Watykanu dla papieża Jana Pawła II (syn był myśliwym). Kochała swoje wnuczki i cieszyła się ich rozwojem i osiągnięciami. Bawiła się z nimi. Rysowała im konie, czytała książeczki. Opowiadała o swoich rodzinnych stronach. Uczyła pieśni legionowych. Dużo robiła na drutach. Będąc w pełni sił, zawsze była gotowa nieść pomoc innym ludziom, czuła na ich cierpienie i niesprawiedliwość. Była miłośniczką Towarzystwa Ziemi Urzędowskiej. Zawsze drogie były dla niej sprawy rodzinnego miasta i jego mieszkańców. Dopóki wystarczało jej siły, zawsze wiernie służyła ludziom ze swoich rodzinnych stron, przyjeżdżając z chęcią m.in. na tzw. białe niedziele. Najpierw sama, potem ze swoją córką Ewą, która też była lekarzem. Propagowała Urzędów wśród swoich znajomych, jako atrakcję turystyczną pełną bardzo ciekawej historii, czystego powietrza i malowniczych kraj-obrazów. Niestety życie samo napisało dalej tragiczny scenariusz. W dalszych latach bardzo ciężka i odpowiedzialna praca odbiła się na jej zdrowiu. Zaczęło się nadciśnieniem, potem były kłopoty z sercem, miażdżyca itp. Przybłąkało się wiele chorób, w tym ta najgorsza i wykańczająca – rak. Była operowana. Jednak życie nadal nie oszczędzało jej. 30 września 2001 r. zginęła jej jedyna 46-letnia córka Ewa. W następnym roku sama złamała nogę w kości udowej. Poddała się następnej operacji. Po tym wypadku już nigdy nie chodziła. W sumie przebywała w 5 szpitalach. Dzielnie przeciwstawiała się chorobie. Z pokorą znosiła swój ciężki los. Nigdy się nie żaliła. Zmarła 6 sierpnia 2004 roku. Swoim życiem dała przykład, jak można, w tych coraz trudniejszych czasach, być dobrym Polakiem i życzliwym dla innych ludzi człowiekiem. W swoim życiu była wyróżniona wieloma dyplomami i odznaczeniami. Wychowana w tradycji, gdzie najważniejsza była rodzina i Ojczyzna, swoją postawą kontynuowała cele wpojone jej w domu rodzinnym. Była prawym, wrażliwym człowiekiem, ale gdy tylko zaszła potrzeba, zawsze dzielnie broniła swoich ideałów. Pozostanie w pamięci i w sercach wielu ludzi, przede wszystkim jako dobry, wrażliwy człowiek, który ukochał swój rodzinny Urzędów, życie i otaczający ją świat.

 

 

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |