Głos Ziemi Urzędowskiej 2005


Jan Surdacki

Sprawa nr 157/45 r.

 

Urodziłem się 13 listopada 1917 r. w Urzędowie – Bęczynie w powiecie Janów Lubelski. Moi rodzice Ignacy i Antonina z domu Rolla, posiadali małorolne gospodarstwo, w którym od dzieciństwa pracowałem. Spośród licznego rodzeństwa przy życiu pozostali starsi ode mnie Bolesław, Franciszek, Marcela i Helena. Dwaj bracia oraz starsza siostra szybko „poszli w świat”. Gdy miałem jedenaście lat zmarł mój ojciec, wobec czego obowiązki prowadzenia gospodarstwa spadły na mnie i matkę. W 1933 r. ukończyłem siedmioklasową Szkołę Powszechną w Urzędowie, po czym przez dwa lata, przebywając u swego brata Franciszka w Lubartowie, kształciłem się w szkole wyższego stopnia. Bankructwo, grożące pozbawionemu męskiej opieki gospodarstwu, zmusiło mnie do przerwania nauki i powrotu do domu rodzinnego.

W listopadzie 1938 r. zostałem powołany do czynnej służby Wojska Polskiego, do 9. pułku piechoty w Zamościu. Po trzech miesiącach przeszkolenia, zostałem przydzielony do obrony pogranicza wschodniego, do Korpusu Ochrony Pogranicza, czwartej kompanii fortyfikacyjnej C.K.M. na stanowisku celowniczego i taśmowego, stacjonującej niedaleko od miejscowości Sarny. Tam, do sierpnia 1939 r., szkoliłem się w obsłudze fortu pod dozorem kapitana Stanisława Markiewicza. W pierwszych dniach sierpnia, z częścią kolegów i kilkoma oficerami zostaliśmy przeniesieni na Śląsk, na granicę niemiecką, gdzie nas rozlokowano na poszczególnych fortach. Mnie przydzielono do 11. pułku piechoty armii Kraków w forcie Świerklany pod dowództwem porucznika Stypułkowskiego. Pierwszego września 1939 r. pełniłem służbę na zewnątrz naszego fortu. Wtedy to, znajdując się przed fortami, na pierwszej linii obronnej, usłyszałem „jargot” karabinów maszynowych oraz zobaczyłem przelatujący nad linią fortów siejący kulami samolot. Zameldowałem o tym załodze wartowni. Dyżurujący oficer, nie wiedząc, że to już wojna, odpowiedział: „chyba to nasi się ćwiczą”. W międzyczasie na naszym przedpolu ucichło, a Niemcy zaczęli nas okrążać od północy i południa, wobec czego groziło nam odcięcie. Drugiego września zarządzono obowiązkowe wycofywanie się w kierunku Krakowa. Cofanie się było trudne, gdyż napór przeciwnika był wielki i dochodziło do walk. Na razie żołnierze nie orientowali się czyje pociski lecą nad nami: nieprzyjacielskie, czy własne, ubezpieczające wycofywanie się. Tak oto dotarliśmy do centrum Krakowa, którego nie udało się utrzymać. Po zajęciu Krakowa przez Niemców, jedenasty pułk i nasza fortyfikacyjna kompania C.K.M-ów, razem z armią Kraków, stopniowo cofały się przez różne, nieznane mi miejscowości na Kielecczyźnie. Przed nami, na trasie wycofywania się, wcześniej odbywały się walki, o czym świadczyły zabite, leżące konie, trwające dokoła pożary i bezludne miejscowości. Rok był bardzo suchy, więc nawet w studniach woda powysychała. Aby ugasić pragnienie, wszedłem po drabinie do studni i łyżką do jedzenia zaczerpnąłem wody do manierki. W takich warunkach cofaliśmy się w kierunku mostu w Sandomierzu, gdzie natknęliśmy się na stanowisko ukrytych Niemców, którzy otworzyli nagle ogień, niszcząc nasze szeregi. Ponieważ most w Sandomierzu był już uszkodzony, prawdopodobnie przez wycofujące się przed nami polskie wojsko, my, jak kto mógł ratowaliśmy się pieszo, przeprawiając się przez Wisłę na drugi jej brzeg. Po przedostaniu się na drugą stronę Wisły i chwilowym wypoczynku, z pozostałych ludzi sformowano nas w nowe kompanie, pod nowym dowództwem. Tak cofaliśmy się przez znane mi już tereny: Rozwadów, Stalową Wolę i Janów Lubelski, w którym zostaliśmy zaatakowani przez samoloty niemieckie. Był to piątek, zdaje się 15 września. Dalej cofaliśmy się przez Frampol, Goraj, aż do Biłgoraja, w którym nasza nowo sformowana kompania i 11. pułk brały udział w walkach z niemieckim nieprzyjacielem. Ponieśliśmy wielkie straty w ludziach, wobec czego nadal cofaliśmy się w okoliczne lasy Tomaszowa Lubelskiego. Tu zostaliśmy okrążeni. Przez trzy doby dokonywaliśmy prób przebicia się z zacieśniającego się okrążenia. Na naszym odcinku kończyło się to stale niepowodzeniem. Po trzech dobach pierścień kurczył się i zacieśniał, w dodatku kończyła się amunicja. Przelatujące samoloty puszczały ulotki wzywające do poddania się, a w wypadku nie przyjęcia kapitulacji grożono nam całkowitym wybiciem i wyginięciem. Po kolejnych trzech dobach oporu, wczesnym rankiem nastąpiła kapitulacja okrążonego wojska. Rozkaz dowództwa nakazywał niszczenie broni i przedzieranie się na własną rękę, jak kto może. Ja z kolegą Stefanem Gajewskim z Bęczyna, po zlikwidowaniu broni, przedzieraliśmy się na brzeg lasu. Na polu napotkaliśmy mężczyznę, który wskazał nam rzekomo bezpieczną drogę. W rzeczywistości pokierował nas tam, gdzie było najwięcej Niemców. Jak się okazało był to Ukrainiec. 20 września dostaliśmy się więc do niewoli niemieckiej, ale bez broni. Niemcy spędzali nas pod Tomaszów Lubelski, na pola, gdzie były już setki polskich jeńców, ściąganych z lasów przez trzy dni. W czasie transportowania nas w kierunku Tarnogrodu, z kolegą Stefanem Gajewskim zaryzykowaliśmy, pod ostrzałem konwojentów niemieckich, ucieczkę w przydrożny las, która się udała. Mieliśmy szczęście, że kule nas omijały, gdyż większość podejmowanych prób ucieczki kończyło się śmiertelnym postrzałem ze strony żandarmerii. Do swych domów dotarliśmy wieczorem 3 października 1939 r. Po dojściu do sił zająłem się pracą na paromorgowym gospodarstwie matki, pracowałem także w lesie, by uniknąć zesłania na roboty do Niemiec.

Od listopada 1940 r. do wiosny 1941 r. należałem do Narodowej Organizacji Wojskowej, a następnie do Związku Walki Zbrojnej. Szybko dotarła do mnie informacja o tworzeniu organizacji systemu piątkowego. W końcu listopada 1939 r. wstąpiłem więc do tajnej organizacji, w ramach której założyliśmy swoją „konspiracyjną piątkę”. Tworzyli ją: przewodniczący – Władysław Gajewski (pseudonim „Kruk”), Bolesław Wyrostek (ps. „Jar”, potem „Przemysław”), mój brat stryjeczny – późniejszy znany malarz Stanisław Surdacki (ps. „Nitka”), Gabriel Sadowski (ps. „Dąb”), oraz piszący te słowa – Jan Surdacki (ps. „Pręt”). W takowej piątce, do której należałem, złożyliśmy przysięgę u Bolesława Wyrostka ps. „Przemysław”. Nasza piątka należała do placówki Urzędów pod dowództwem Hipolita Cieszkowskiego (ps. „Odyniec”). Były to szeregi Związku Walki Zbrojnej, przemianowane w późniejszym czasie w Armię Krajową kierowaną przez podporucznika Stefana Rollę (ps. „Sten”), który był dowódcą saperów obwodu kraśnickiego i przed którym składałem przysięgę w 1940 r. On też formalnie wprowadził nas do organizacji. Ponieważ sąsiednia placówka w Bobach była nękana przez komunistów „Cienia” i zagrożona wpływami komunistycznymi wsi Moniaki, dlatego partyzanci z tej wsi poprosili nas o wsparcie. W tych właśnie okolicznościach kilku z nas nawiązało współpracę z placówką w Bobach. Na razie powstała więc w tej wsi mała grupa operacyjno-sabotażowa pod komendą przybyłego z Bełżyc Stefana Kłębokowskiego (ps. „Szela”, „Kordian”, „Wichajster”). Oprócz niego do placówki AK w Bobach – I Obwód Urzędów Okręg Lublin – należeli: zastępca komendanta Janusz Nowosad (ps. „Grom”, później „Orlicz”) – inżynier broni w Radomiu przybyły z Warszawy, zamordowany we wsi Wandalin 4 lipca 1944 r. przez bojówkarzy PPR; zastępca komendanta, odpowiedzialny za szkolenie Jan Janiszewski – dowódca plutonu dywersji i sabotażu; trzy osoby z Bęczyna: Bolesław Wyrostek („Jar”, „Przemysław”), Konstanty Brożek („Głaz”) i Jan Surdacki („Pręt”), a ponadto około trzydziestu innych obywateli, w przeważającej mierze ze wsi Boby i Chruślina oraz pojedynczy mężczyźni ze wsi Świdno, Kozarów, Owczarnia i Moniaki. Od tej pory małymi grupami zaczęliśmy organizować wspólne akcje sabotażowe.

Moje rodzinne zabudowania usytuowane były przy lesie, dlatego w moim domu odbywały się częste narady, a pobliskie, sąsiadujące szopy i stodoły służyły za kryjówki i miejsce przechowywania sprzętu partyzanckiego. Mnie obarczono zadaniem przenoszenia meldunków od kolegów z lasu do naszych urzędowskich punktów. Szczególnie nasza rodzinna kwatera była przydatna dla łączników między Bobami i Urzędowem. Na skutek donosu o posiadaniu przeze mnie broni, w styczniu 1942 r. o godzinie pierwszej w nocy, żandarmeria niemiecka przeprowadziła rewizje w naszych zabudowaniach, nie znajdując jednak żadnego oręża. Mimo to zostałem wraz ze starszym bratem Franciszkiem (prawnikiem) aresztowany i wywieziony saniami, przy dużym mrozie, o pierwszej godzinie po południu, do Kraśnika. Po dwóch tygodniach śledztwa zostaliśmy zwolnieni. Po niedługim czasie ponownie przyjechali po mnie Niemcy, przed którymi udało mi się zbiec tylnymi drzwiami przez komorę do lasu. Od tej pory, ukrywając się byłem tym bardziej związany z placówką konspiracyjną w Bobach. Robiliśmy wypady i drobne akcje w celu zdobycia broni, zwłaszcza od Ukraińców. W kwietniu 1943 r. pod dowództwem „Szeli” i „Orlicza” zorganizowaliśmy pod Wrzelowcem zasadzkę na Niemców. Akcja zakończyła się niepowodzeniem, jednak bez strat własnych. W jesieni tego roku przejęliśmy transport zboża i tuczników z majątku Świdno przeznaczony do odstawy Niemcom. Akcją dowodził „Szela”. Wiosną 1944 r. brałem udział w likwidacji urządzeń tartacznych w Kraśniku, pod stacją kolejową. Również w lipcu tego roku nasza grupa brała udział, wspólnie z plutonem Kedywu „Chińczyka” (Konstantego Wójcika), pod dowództwem Stefana Rolli (ps. „Sten”) i przy udziale oddziału „Małego”, w rozbrajaniu pod Urzędowem wielkiej grupy „Własowców”. Uczestniczyłem także, pod dowództwem Stefana Rolli, w akcji „Burza” pod Urzędowem i w Dzierzkowicach. Akcje te miały miejsce w czasie wycofywania się Niemców z naszych terenów. Wkraczające wojska radzieckie wydały rozkaz rozbrojenia się, jednakże rozkazowi temu nie podporządkowaliśmy się. Ja również nie oddałem broni, więc zmuszony byłem ukrywać się.

Decydującym o moim przyszłym życiu okazał się dzień 3 września 1944 r. Rankiem między godziną 5. a 6. rano usłyszałem przed swoim domem w lesie szczekanie psów i głośne rozmowy, a nawet wrzaski. Po wyjściu na dwór, sto metrów dalej w zaroślach, spotkałem grupę ludzi z bronią, a wśród nich znajomych z organizacji, również uzbrojonych w karabiny maszynowe: Tadeusza Gajewskiego („Nagan”), Gabriela Gajewskiego („Oset”), Roberta Surdackiego („Jurek”) i Bolesława Wyrostka (wszyscy mieszkańcy Bęczyna). Od wyżej wymienionych dowiedziałem się, że do domu Stefana Wyrostka, oddalonego o blisko kilometr od mojego mieszkania, przyjechała milicja w celu zarekwirowania partyzanckich koni, zdobytych i przyprowadzonych za czasów niemieckich. Między zebranymi wywiązała się kłótnia, gdyż Tadeusz i Gabriel Gajewscy oraz Robert Surdacki chcieli biec do wsi. Inni ludzie wstrzymywali obu Gajewskich i Surdackiego. Ci jednak nie usłuchali ludzi spokojniejszych. Tadeusz Gajewski i Robert Surdacki wyrwali się pierwsi i z bronią pobiegli w kierunku, gdzie byli milicjanci. W tym czasie Bolesław Wyrostek wstrzymywał Gabriela Gajewskiego. Ja również podszedłem do tego drugiego, prosząc go, aby jako starszy powstrzymał swojego młodszego brata, i aby sam nie szedł na miejsce pobytu milicjantów. Ten oświadczył mi na to: „dobrze”, że brata swego wstrzyma, a mając dwa automaty dał mi jeden z nich, angielski „Sten”, zaś sam pobiegł w kierunku milicjantów. Ja wziąwszy automat stanąłem, zaś inni ludzie zaczęli również biec tam, gdzie przebywała milicja. Pozostałem chwilowo z Bolesławem Wyrostkiem, z którym niebawem pobiegliśmy od strony północnej poza zabudowaniami, polami „na górkę”, aby zobaczyć, co się dzieje. Z pola wyszliśmy dróżką polną biegnącą między zabudowaniami Mazgala i Władysława Gajewskiego, prowadzącą do głównej drogi na Bęczynie. Podeszliśmy i podczołgaliśmy się od strony wschodniej na odległość około pięćdziesięciu metrów od obejścia Bolesława Wyrostka. Wtedy usłyszałem serię z automatu, prawdopodobnie śmiertelnie raniącą Tadeusza Gajewskiego („Nagana”), nazywanego Tadeuniem. Usłyszawszy strzał, Bolesław Wyrostek podbiegł w stronę, gdzie byli milicjanci. Ja pozostałem na drodze w pewnym dystansie od rozgrywających się wydarzeń. Kiedy zamierzałem udać się do domu, usłyszałem strzelaninę z karabinów maszynowych, w wyniku której, jak się później okazało, zginęło czterech milicjantów. Wtedy podążyłem w kierunku swojego domostwa i ukryłem automat w krzakach. Niespełna godzinę później przyszedł do mojego domu Bolesław Wyrostek i powiedział mi, że milicja ciężko raniła Tadeusza Gajewskiego oraz że zastrzelono milicjantów. Nie wypytywałem go więcej o przebieg zajścia, gdyż przejąłem się wypadkiem. Bolesław Wyrostek zażądał oddania karabinu, więc wskazałem na leżący w krzakach automat, który on zabrał, a następnie poszedł w kierunku lasu, podobnie jak i pozostali partyzanci biorący udział w akcji. Ja również, obawiając się rewizji, aresztowania i odwetu ze strony milicji i NKWD ukrywałem się. Przebywałem między innymi na Terpentynie pod lasem, gdzie pilnowaliś-my żyjącego jeszcze, rannego Tadeusza Gajewskiego. Choć dochodziły wieści, że odziały milicji i NKWD organizują obławę, to jednak zaryzykowałem odwiedzenie domu.

Podążając do domu, szóstego września 1944 r. około godziny piątej rano zostałem pod lasem w okolicach młyna Chęcińskich aresztowany przez oddział pograniczników armii sowieckiej, po czym jeszcze tego samego dnia przesłuchiwany byłem na posterunku Milicji Obywatelskiej w Urzędowie przez funkcjonariuszy MO i NKWD. W celu wymuszenia obciążających zeznań i przyznania się do udziału w zabójstwie czterech milicjantów byłem brutalnie bity, do tego stopnia (w szczególności przez komendanta milicji), że po przesłuchaniu znajomi ludzie siedzący w areszcie nie poznali mnie. Biciem i maltretowaniem wymuszono ode mnie przyznanie się do udziału w akcji zakończonej śmiercią milicjantów. Faktycznie nie brałem bezpośredniego udziału w wymienionym wydarzeniu. Jeszcze tego samego dnia przewieziono mnie na śledztwo do Kraśnika, w którym przetrzymywany byłem dziesięć dni. Tam również byłem bity, choć nie tak strasznie jak w Urzędowie. Piętnastego września 1944 r. zostałem przewieziony na Zamek Lubelski na dalsze śledztwo. Podczas brutalnego przesłuchania odbytego na Zamku Lubelskim Mieczysław Kondrat – śledczy Wydziału Śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, przedstawił mi nieprawdziwy zarzut udziału w zabójstwie czterech milicjantów i nakazał dalsze postępowanie śledcze. Zarzuty miałem bardzo obciążające, więc groziła mi kara śmierci. Pierwszy zarzut dotyczący porwania w Zielone Święta przywódców komunistycznych w Moniakach, został obalony już podczas pobytu w areszcie w Kraśniku. Pozostał więc tylko zarzut brania udziału w Bęczynie, w dniu 3 września 1944 r. w akcji, zakończonej zabiciem przez partyzantów AK czterech milicjantów.

Na czas trzymiesięcznego śledztwa zostałem umieszczony w celi, w której w większości przebywali skazani na karę śmierci, która i mnie niechybnie groziła w wypadku nie odparcia postawionych zarzutów. Częste wyprowadzanie z naszej celi któregoś z więźniów na egzekucję (nie wiadomo prawdziwą czy sfingowaną) stanowiło świadomą taktykę stosowaną w celu „zmiękczenia” oskarżonych i wywarcia psychicznego nacisku na oczekujących podobnej kary. W czasie pierwszego śledztwa na Zamku byłem ponad dwadzieścia razy przesłuchiwany, przeważnie w nocy, po godzinie 23. Przy przesłuchaniach było wielu Rosjan, z których śledczego J. Wołodko do dzisiaj nie mogę zapomnieć. Nocne przesłuchania przeplatane były kilkugodzinnymi pobytami w karcerach, pełnych wody i szczurów. W czasie śledztw stosowano w stosunku do mnie przeróżne fizyczne i psychiczne formy wymuszania zeznań. Przeżycie i przetrwanie w tak ekstremalnych warunkach zawdzięczałem przyzwyczajeniu do trudu, biedy i pracy, a także do bardzo ubogiego wyżywienia w normalnym codziennym „przedwięziennym” życiu. Wielu współwięźniów, na ogół wykształconych, żyjących przed aresztowaniem w lepszych warunkach i nie przywykłych do skrajnych niewygód i udręk, często nie wytrzymywało pobytu na Zamku i w konsekwencji szybko podupadało na zdrowiu, załamywało się psychicznie lub umierało. Wśród uwięzionych była spora grupa uczonych, „profesorów” (tak ich nazywaliśmy), którzy organizowali prelekcje, wykłady i recytowali wiersze, podnoszące nas na duchu i urozmaicające zamkowy koszmar. W czasie pobytu na Zamku spotkałem też wielu ludzi z Urzędowa i okolic. Po kilka, a nawet kilkanaście dni siedziałem w jednej celi z Tomaszem Wośko, Gustawem Wyrostkiem, Józefem Nowaczyńskim, Stanisławem Gruchalskim, magistrem Sawą, doktorem Szczygielnym (Ściegiennym), a także przez krótką chwilę z Robertem Bijasiewiczem. W późniejszym czasie na Zamku siedzieli też inni Urzędowiacy: Karol Dzikowski, Eugeniusz Dzikowski, Witold Andrzejewski, Zygmunt Jacniacki, Pochroń.

Po trzech miesiącach śledztwa w Lublinie trzy kolejne miesiące czekałem na rozprawę, która z nieznanych mi powodów się nie odbyła. Przebywając na Zamku, w okresie od stycznia do marca 1945 r., byłem zupełnie odcięty od rodziny, którą dezinformowano, zaprzeczając, że przebywam na Zamku. Nie otrzymując żadnej pomocy i paczek z zewnątrz, doświadczyłem skrajnego głodu oraz zapadłem na bardzo poważne dolegliwości żołądkowo-wrzodowe. Po trzech następnych miesiącach wyczekiwania na rozprawę, w kwietniu ponownie wznowiono trwające 90 dni śledztwo, które miało niemal identyczny przebieg, jak pierwsze. W okresie rocznego pobytu na Zamku Lubelskim przeszedłem około czterdzieści przesłuchań, z których zaledwie co trzecie było protokołowane. 10 lipca wydano postanowienie o postawieniu mnie do odpowiedzialności karnej za bezprawne posiadanie broni – karabinu „Sten” i udział w skutecznym zamachu na życie członków milicji. W proteście przeciw drugiemu zarzutowi nie podpisałem treści wymienionego postanowienia.

Wśród aparatu represyjno-śledczego zdarzali się też prawdziwi Polacy i dobrzy ludzie, którzy dyskretnie solidaryzując się ze mną i chcąc zapobiec wyrokowi skazującemu mnie na najwyższy wymiar kary, doradzali mi w końcowej fazie śledztwa, abym zaprzeczał dotychczasowym (wymuszonym siłą i brutalnością) zeznaniom i nie przyznawał się do nie popełnionej winy. W obronie swojego życia, taką też przyjąłem postawę w czasie ostatnich przesłuchań. W dniu 19 lipca oficer śledczy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie B. Biernat sformułował ostateczne oskarżenie o to, że „1) po 31 sierpnia 1944 r. do dnia 6 września w Bęczynie brałem czynny udział w nielegalnym związku AK i w dniu 3 września 1944 r. kontaktowałem się z Gajewskim Gabrielem, Gajewskim Tadeuszem, Wyrostkiem Bolesławem członkami organizacji AK, mającym na celu obalenie demokratycznego ustroju Państwa Polskiego, 2) w dniu 3 września 1944 r. w Bęczynie, bez prawnego zezwolenia władzy, posiadałem broń typu „Sten” angielski, 3) w dniu 3 września w Bęczynie usiłowałem dokonać gwałtownego zamachu na milicjantów, lecz czynu zamierzonego nie dokonałem, ponieważ przybywszy na miejsce dokonanego zamachu, towarzysze moi już zabili owych milicjantów (Rosowskiego Władysława, Łazarza Aleksandra, Feliksa Jarosza, Wstyda Czesława)”. Oskarżenie to wraz z aktami sprawy jeszcze w tym samym dniu podpisał i przesłał do Prokuratury Wojskowej Okręgu Lubelskiego w Lublinie kierownik sekcji śledczej W.U.B.P. „słynny” Adam Humer1. Dnia 20 lipca 1945 r. rozpoczęła się rozprawa sądowa. Postępowanie sądowe przerwano na cztery dni w celu wezwania i przybycia broniących mnie świadków: Natalię Rozmus z Bęczyna oraz moją siostrę Helenę i matkę Antoninę, które, próbując mnie bronić, jednoznacznie zeznały, że w momencie strzelaniny wszystkie widziały mnie w znacznej odległości od miejsca tragicznego zdarzenia. W wyniku ich zeznań odrzucono główny zarzut przeciwko mnie, według którego jakoby widziano mnie z automatem na miejscu zajścia w zabudowaniach Bolesława Wyrostka, zakończonego wybiciem przez partyzantów AK czterech milicjantów. Wyrokiem Wojskowego Sądu Okręgu Lubelskiego w składzie: sędzia przewodniczący porucznik Bazyli Szporluk (Ukrainiec), chorąży Franciszek Krzewski i starszy sierżant podchorąży Stanisław Michaliszyn (Rosjanin) – ławnicy, w dniu 24 lipca 1945 r. zostałem skazany na sześć lat więzienia i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich za przynależność do AK i nie zdanie broni odpowiednim władzom. Na poczet kary zaliczono mi okres tymczasowego aresztowania, od dnia 6 września 1944 r. Tuż po wyroku zostałem osadzony w więzieniu na ulicy Okopowej, a następnie ponownie przeniesiony do więzienia na Zamku Lubelskim.

Na mocy amnestii z dnia 2 sierpnia 1945 r. zostałem zwolniony z więzienia na Zamku Lubelskim 15 września 1945 r. Jeszcze przez pewien czas musiałem się meldować na posterunku MO. W późniejszym czasie też byłem często zatrzymywany i przesłuchiwany, zwłaszcza w nocy w Urzędzie Bezpieczeństwa w Kraśniku i na posterunku MO w Urzędowie. Nawet jeszcze po moim ślubie z Zofią Wiąckowską w 1948 r. przeprowadzono w naszym domu na Bęczynie rewizję, w trakcie której zatrzymano nam wszystkie prezenty weselne; między innymi obrączki ślubne i pierścionek siostry Heleny, który przepadł na zawsze. Po rewizji zabrano mnie na przesłuchanie do Kraśnika, skąd po dwóch dniach zostałem zwolniony. Oddano nam wtedy wszystkie skonfiskowane rzeczy, oprócz wspomnianego pierścionka siostry. Na mocy postanowienia Sądu Wojewódzkiego w Lublinie z dnia 7 grudnia 1993 r. i decyzji tegoż samego sądu z dnia 27 maja 1996 r., postanowienie Wojskowego Sądu Okręgowego wydane w dniu 24 lipca 1945 r., skazujące mnie jako więźnia politycznego „za walkę o niepodległość i suwerenność Polski” na sześć lat więzienia z utratą praw publicznych przez pięć lat, zostało uznane za nieważne2, co oznaczało zrehabilitowanie mnie w obliczu prawa wolnej III Rzeczypospolitej.

Po wojnie prowadziłem wraz z żoną gospodarstwo rolne, mieszkając na Bęczynie pod lasem (obecnie posesja mojego syna Mariana), a następnie na Rankowskim. Obecnie jestem na emeryturze rolniczej. Mam trzech synów. Dwóch po studiach: Mariana – absolwenta historii i pracownika naukowego KUL i Roberta – inżyniera i absolwenta Politechniki Lubelskiej; trzeci – najstarszy Jan, po ukończeniu szkoły zawodowej prowadzi przejęte po mnie dziesięciohektarowe gospodarstwo rolne.

Jan Surdacki. Pisane w 1993 r.

Tekst do druku przygotował i komentarzem opatrzył Marian Surdacki

 

Jan Surdacki zmarł 8 kwietnia 1999 r. w Urzędowie. Jego pogrzeb odbył się 10 kwietnia 1999 r. Mszę pogrzebową, w koncelebrze z miejscowym proboszczem Janem Wielgusem, odprawił i homilię wygłosił ówczesny rektor Lubelskiego Seminarium Duchownego ks. prof. dr hab. Marian Nowak z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Zmarły pochowany został w miejscu wiecznego spoczynku swoich przodków, na cmentarzu w Urzędowie.

Publikowany tekst Ojciec mój spisał w 1993 r. z intencją zachowania w pamięci i świadomości losów ludzi, którym młodość wypadło przeżyć w tragicznych czasach drugiej wojny światowej, odciskającej tak wielkie piętno na ich ówczesnym i przyszłym życiu. Pragnął w ten sposób ocalić od zapomnienia być może nieznane fakty, którymi za swojego życia nie chciał się dzielić nawet z najbliższą rodziną. Przygotowując tekst do druku zachowałem oryginalną pisownię Ojca. Spisując niektóre fakty ze swojego życia, zwłaszcza dotyczące śledztwa i pobytu na Zamku Lubelskim autor wspomnień korzystał ze skopiowanych akt osobowych, udostępnionych piszącemu te słowa w 1992 r. przez Sąd Wojewódzki w Lublinie, które są w Centralnym Archiwum Państwowym w Rembertowie (Akta w sprawie Surdackiego Jana s. Ignacego. Sygn. 324. Znak akt 0 488/45).

 

Przypisy:

1 Oskarżony i skazany później wyrokiem sądu III Rzeczypospolitej za represjonowanie więźniów politycznych w okresie PRL-u (przypis M. Surdackiego).

2 Postanowienie Sądu Wojewódzkiego w Lublinie w IV Wydziale Karnym z dnia 7 grudnia. Sygn. Akt IV Ko 891/92; Decyzja Prezesa Sądu Wojewódzkiego w Lublinie z dnia 27 maja 1996 r. Nr Prez. Ad. 016/116/96; Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Decyzja z dnia 13.11.1992. Nr AD2....0088092/85 (przypis M. Surdackiego).

 

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |