|
||
|
||
Jan L. Kochanowski Czas zagłady
Lata 1944–1945 to czas zagłady ostatniej ostoi ziemiaństwa polskiego istniejącej jeszcze na terenie Generalnej Guberni. Na wschód od Wisły zagłada nastąpiła po wkroczeniu Armii Czerwonej i ogłoszeniu 6 września 1944 roku Dekretu PKWN o reformie rolnej, natomiast na zachód od Wisły nieco później – w styczniu 1945 roku. Zagłada naszego gniazda rodzinnego – Łopiennika w Lubelskiem nastąpiła zatem w 1944 roku. Poniżej postaram się opisać wydarzenia poprzedzające brutalne wyrzucenie nas z gniazda, samo wyrzucenie oraz bardzo trudny okres po wyrzuceniu. Będzie to opis z autopsji autorstwa 16-letniego wówczas ziemiańskiego syna. Wkroczyliśmy w rok 1944 w nienajlepszych nastrojach. Klęska Niemiec była już wprawdzie tylko kwestią czasu, ale ofensywa aliancka utknęła na linii Renu, natomiast sowieci parli na zachód i przekroczyli już naszą granicę sprzed 1939 roku. Coraz bardziej oczywista stawała się perspektywa „oswobodzenia od wschodu”. Po zerwaniu przez Moskwę stosunków dyplomatycznych z naszym rządem w Londynie, taka perspektywa budziła coraz więcej obaw. W Łopienniku Niemcy przestali się już właściwie pokazywać, ustała też prawie zupełnie zmora nękających nas napadów bandyckich. Ostatni „zaliczyliśmy” przed samą Wielkanocą, bodajże w Wielki Piątek. Łupem bandytów padły wszystkie przygotowane na święta wędliny i mięsa. Kilka dni później zostali oni ujęci i zaraz rozstrzelani. Okazało się, że tym razem wyjątkowo byli to maruderzy z jednego z oddziałów NSZ, a ujęcie i wykonanie wyroku było dziełem ich własnych kolegów. W następstwie – nasze święta były dość postne. W okolicy nie było już wsi bez konspiracyjnych placówek AK, BCh, lub NSZ, a oddziały partyzanckie tych ugrupowań były w terenie wszechobecne i nieskrępowanie przemieszczały się we dnie. Wkrótce nastąpiło scalenie AK i BCh. W miarę zbliżania się frontu wschodniego pojawiła się nieobecna dotychczas w naszych stronach partyzantka komunistyczna (AL, GL) oraz kilkusetosobowe sowieckie oddziały partyzanckie. Szybko doszło do, często krwawych, konfliktów pomiędzy tymi siłami a naszą partyzantką. Szczególnie tragiczna była likwidacja w niezbyt odległej od nas Owczarni podstępnie zwabionego oddziału lotnej podchorążówki AK przez oddział GL „Cienia”, doszło nawet do dobijania rannych podchorążych i zabicia opiekującej się nimi sanitariuszki. Ginęli również mordowani przez komunistów ziemianie. W sąsiedztwie było takich przypadków kilka: w Józwowie zostali zamordowani właściciel majątku p. Jankowski i rządca p. Ubogorski, w Rzeczycy Księżej właściciel p. Łaskarzewski, w Liśniku dzierżawca p. Malanowski, a w Stróży administrator. Lista pobić ziemian i gwałtów na mieszkankach dworów, byłaby znacznie dłuższa. Stopniowo ukształtowały się strefy wpływów naszej partyzantki i promoskiewskiej, te ostatnie były na szczęście niewielkie i oddalone od nas o 20–30 kilometrów (Moniaki, Rzeczyca), nie byliśmy więc przez nią nękani. Wiedzieliśmy już natomiast o powstaniu w Moskwie Związku Patriotów Polskich – zalążka przyszłego komunistycznego rządu z chrześniaczką marszałka Piłsudskiego – Wandą Wasilewską na czele i o istnieniu, dowodzonej przez gen. Berlinga, Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Część kościuszkowców w trakcie bitwy pod Lenino przeszło na stronę Niemców. Wozili ich później w celach propagandowych po Generalnej Guberni, a oni wygłaszali antyradzieckie odczyty. Nasz dwór ponownie bardzo się zaludnił. Szukając schronienia przed sowietami zjechali do nas krewni: Gumowscy ze Lwowa i Woliccy z Wołynia – jedni i drudzy z dziećmi. Do nich dołączyły ciotki Sobieszczańskie również z dziećmi. Były to ziemianki z Tomaszowskiego, gdzie trwała prawdziwa wojna polsko-ukraińska, w której walczyli dzielnie ich mężowie Józio i Jurek, obaj oficerowie AK. Sobieszczańscy stanowili ciekawy przypadek, w którym rodzone siostry, wyszły za mąż za rodzonych braci, starsza za młodszego, a młodsza na odwrót. We dworze było gwarno i tłoczno, a do stołu, łącznie z rekonwalescentami z oddziałów leśnych i innymi ukrywającymi się, siadało co najmniej 25 osób. Przypominam sobie, że latem wielki, rozkładany stół w jadalnym nie mieścił już wszystkich domowników i obiady jadano na dwie zmiany. Ojciec liczył się z tym, że po wkroczeniu sowietów będziemy musieli Łopiennik opuścić, nie przypominam sobie jednak, aby w związku z tym czynione były jakieś przygotowania. Nasze rodowe precjoza: srebra, porcelany, bardziej wartościowe obrazy, starodruki itp. zostały wywiezione do Warszawy w 1942 roku, po pierwszym napadzie bandyckim. Ojciec bowiem zakładał, że ponieważ stolica ucierpiała w 1939 roku, to w tej wojnie już się to nie powinno powtórzyć. Powtórzyło się i wszystko przepadło w powstaniu. Po ponad stu zarejestrowanych przez „granatową policję” napadach bandycko-rabunkowych – prawdę powiedziawszy – nie było już bardzo co wywozić i ukrywać. Meble, zastawa stołowa i pościel były wszak potrzebne domownikom, a z ubiorów i tak niewiele pozostało. O zbliżaniu się frontu wschodniego świadczyły sowieckie naloty na Warszawę i Lublin, w których ginęła prawie wyłącznie ludność cywilna. Pamiętam, jak nocą 12 maja podczas najcięższego nalotu na Lublin, radzieckie bomby spadły w pobliżu naszego dworu. Warto dodać, że w linii powietrznej odległość od nas do Lublina sięgała 25 kilometrów. Widocznie w konfrontacji z silną niemiecką obroną przeciwlotniczą, dzielni sowieccy lotnicy w ten sposób realizowali swoje zadania bojowe. Od połowy lipca słychać już było od wschodu odgłosy artylerii – toczyły się walki o przeprawy na Bugu. W naszych stronach linia frontu przeszła niepostrzeżenie, bo większych walk pomiędzy Lublinem a Wisłą nie było. Niemcy „skracali planowo linię frontu” pospiesznie wycofując się na linię Wisły. Wiadomość o zajęciu Lublina przez sowietów dotarła do nas rano 26 lipca. W południe, z inicjatywy ojca nastąpiło uroczyste ogłoszenie wyzwolenia spod okupacji niemieckiej. Na podjeździe przed dworem odbyła się zbiórka łopiennickich „sił zbrojnych”: dworskich bechowców i wsiowych akowców, częściowo tylko uzbrojonych. Na komendę „baczność” na balkonie załopotała polska flaga a przez otwarte okna zabrzmiały tony Mazurka Dąbrowskiego. Grała go na fortepianie kuzynka Maria Biełon, żona zamordowanego jeńca Starobielska, rotmistrza Biełona. Kilka tygodni później sama zginęła w powstaniu warszawskim. Uroczystość zakończyło krótkie wystąpienie Ojca. Następnego dnia rano nadeszła wiadomość, że sowieci są już w odległej o 1,5 kilometra Kępie. Pobiegliśmy tam. Istotnie nad tamtejszym stawem rozłożył się biwakiem mały oddziałek sowiecki przybyły na wielkim, amerykańskim studebakerze. Właśnie w kociołku nad ogniskiem sowieci pichcili sobie posiłek, który składał się ze „swinnoj tuszonki made in USA” i kępskich ziemniaków. Z ciekawością oglądaliśmy pustą puszkę po tuszonce, na której wśród różnojęzycznych objaśnień widniało również jedno w języku polskim. Frontowcy byli całkiem sympatyczni, a moja siostra Izabella (łączniczka i sanitariuszka AK a później WiN) zamieniła z nimi swój damski zegarek na nowiutki, ociekający jeszcze fabrycznym smarem sowiecki karabinek ze składanym bagnetem. Po posiłku sowieci pożegnali się, wsiedli do studebekera i gdzieś się ulotnili. Dzień później, pierwszy, kompletnie pijany przedstawiciel „wyzwolicieli” zaczął się dobijać nocą do naszego dworu. Ojciec, znający dobrze rosyjski i nie tylko słownictwo Dostojewskiego i Lermontowa, dobrze go obsobaczył i kazał się wynosić. Z samego rana zjawiło się kilku trzeźwych pobratymców pierwszego, również na studebakerze i z „rospiską” po krowę. Ojciec zaproponował im świnię, obstawali przy krowie, zabrali ją i odjechali. I tak z grubsza biorąc wyglądały wszystkie następne dni, albo zjawiali się pijani maruderzy i domagali się wódki, albo przyjeżdżali samochodami trzeźwi z „rospiskami” lub bez nich i zabierali krowy, świnie, konie, zboże, paszę a nawet kapustę z warzywnika. Ojciec przyjmował te wizyty ze stoickim spokojem, Łopiennik leżał bowiem w strefie przyfrontowej, podobnie jak w 1915 roku podczas walk pomiędzy Austriakami i Rosjanami. Tak więc coś podobnego zdołał już doświadczyć. Mówił nawet, że żołdacy i jednej, i drugiej strony zachowywali się niewiele lepiej niż obecnie sowieci. Natomiast jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że oddziały AK skoncentrowane w ramach akcji „Burza” wokół Lublina zostały przez sowietów otoczone, rozbrojone i uwięzione – O ironio! – na Majdanku, skąd AK-owcy w wagonach bydlęcych byli jakoby wywożeni gdzieś na wschód. U nas kilku domowników uczestniczyło w białowodzkim lesie we mszy polowej, po której nastąpiło rozwiązanie dużego oddziału partyzanckiego AK dowodzonego przez cichociemnego, a później, do roku 1947 dowódcę zgrupowania WiN „Zaporę” – majora Hieronima Dekutowskiego. Później złowieszcze wiadomości napływały codziennie, a to o aresztowaniu i wywózce w nieznane dowódcy Lubelskiego Okręgu AK „Marcina” – płk. Tumidajskiego zwabionego podstępnie wraz z całym sztabem, a to o fiasku wizyty premiera Mikołajczyka w Moskwie. Mnożyły się aresztowania ludzi związanych z dotychczasowym podziemiem i ogólnie biorąc inteligencji i zamożniejszego chłopstwa, szerzyły się rekwizycje i zwykłe rabunki. Nie było już wątpliwości, że po okupacji hitlerowskiej, przy biernej postawie naszych zachodnich sojuszników, wkroczyliśmy w kolejną okupację, tym razem stalinowską. Jeszcze przed końcem lipca pojawił się u nas na tablicach ogłoszeń Manifest PKWN, nawet nie wiem, kto go rozlepiał – chyba sowieci, bo na naszym terenie władzy ludowej jeszcze wówczas nie było. Z manifestu jednoznacznie wynikało, co czeka ziemian i właścicieli każdej większej własności prywatnej. W początku sierpnia pojawili się u nas pierwsi przedstawiciele władzy ludowej – agitatorzy, którzy mieli uświadamiać służbę folwarczną i chłopów małorolnych o dobrodziejstwach reformy rolnej. Byli to trzej młodzi podporucznicy – kościuszkowcy. Sądząc z siermiężnego, ale nowiutkiego umundurowania i zachowania, zostali wypromowani przed kilkoma dniami. Jedynie ich rogate czapki polówki, przypominały nieco piękne polskie umundurowanie sprzed wojny, z tym, że zamiast legionowych orzełków w koronach, tkwiły na nich rozkraczone, tłuste kury, które nawet sowieccy towarzysze broni nazywali „kuricami”. Agitatorzy byli i nieśmiali, i grzeczni a jeden z nich zameldował się sprężyście Ojcu i poprosił, aby cała służba folwarczna zebrała się za godzinę na wiec. Ojciec wydał stosowne polecenia i zaprosił ich na obiad. Siedzieli przy stole pośród jeszcze licznych wówczas domowników. Obserwowałem ich bezradne gesty i miny, perlisty pot na czołach i na przemian bladość lub niezdrowe rumieńce na twarzach. Pomyślałem, że zamiast tego obiadu woleliby chyba iść pod obstrzałem do ataku na bagnety na wrogie okopy. Było u nas właśnie żniwne apogeum. Nie wiem z czyjej inicjatywy, ale nikt się na wiec nie stawił, przyszedł tylko zakłopotany polowy i drapiąc się po głowie powiedział: „Ludzie muszą dokończyć stawianie sterty, bo zanosi się na deszcz, może panowie agitatorzy zaczekają do wieczora, a najlepiej niech przyjadą w niedzielę, jak wrócimy z kościoła”. Przedstawiciele władzy ludowej pokręcili się bezradnie po parku, po czym grzecznie podziękowali Ojcu za obiad, odmeldowali się i ulotnili. W niedzielę po mszy nie pojawili się. W połowie sierpnia, w naszym gminnym Chodlu funkcjonowały już organy władzy ludowej. Najpierw pojawiła się Milicja Obywatelska obsadzona przez zamiejscowych pepeerowców, później jakaś rada narodowa, jednak rzeczywistą władzę sprawował sowiecki komendant wojenny, który siedzibę też miał w Chodlu. Nie wiem w jakim stopniu uczestniczył w aresztowaniach i wywózkach rozpracowanych wcześniej przez komunę rodaków, trzeba jednak przyznać, że przyczynił się nieco do ograniczenia rabunkowo-bandyckiej działalności swoich pobratymców. Uaktywniły się natomiast rodzime męty i na niespotykaną skalę rozpoczął się rabunek wszystkiego co dworskie. Zaczęło się od wyprowadzenia nocą z dworskiej obory ośmiu krów, mimo że nieopodal przebywał (spał zapewne smacznie) nocny stróż. Później, również nocą, z połowy dużego pola znikły ustawione w mendle snopki pszenicy, ginęły najokazalsze drzewa w dworskim lesie, a nawet słupy z chmielnika. Nadzór dworskiego mienia przez stróżów i polowych uzbrojonych w laski, stał się nieskuteczny, bo coraz częściej rabusie byli uzbrojeni. Interwencja Ojca w milicji okazała się bezcelowa, milicjanci byli nieliczni, wyjątkowo tępi i w ogóle bali się chyba pokazywać w terenie, na którym powoli zaczęło się konsolidować zbrojne, antyreżimowe podziemie. Zdeterminowany Ojciec dotarł nawet do komendanta wojennego, ale ten odprawił go z kwitkiem słowami: „eto nie mojo dieło”. Trzeba więc było resztkę krów, koni i nierogacizny rozdać zaufanym gospodarzom i służbie. W rezultacie, nie licząc wróbli i szczurów z całego dworskiego inwentarza żywego pozostał wielki, leciwy buhaj i to tylko dlatego, że nie mógł już chodzić. Powoli pustoszał dwór, wyprowadzali się kolejno wojenni domownicy, krewni i ukrywający się. Pod koniec sierpnia siadaliśmy do stołu jak przed wojną – w gronie najbliższej rodziny. Docierała już do nas reżimowa, codzienna prasa, do której treści i stylu trudno się było przyzwyczaić. Oparta na najlepszych sowieckich wzorcach, chyba już rodzima propaganda szokowała plakatami w rodzaju: „AK – zapluty karzeł reakcji” i innymi w podobnym stylu. Z prasy wiedziałem, że rok szkolny rozpoczyna się 15 września, tymczasem Ojciec pokazał gazetę, w której dyrektor Gimnazjum im. Stanisława Staszica w Lublinie, gdzie miałem uczęszczać, wzywał wszystkich licealistów już na dzień pierwszego września. Podczas okupacji w gmachu gimnazjum był niemiecki szpital wojskowy a ostatnio sowiecki, trzeba było więc wiele naszego wysiłku, aby przez dwa tygodnie doprowadzić wszystko do stanu używalności. Wyjeżdżałem z Łopiennika z mieszanymi uczuciami. Niewątpliwie żal mi było naszego rodzinnego gniazda i spędzonych w nim beztroskich, dziecięcych lat. Przy-pomniały mi się wówczas masowe wywłaszczenia ziemian po powstaniu styczniowym, które objęły również część naszej rodziny. Ci nieliczni, którzy płaszczyli się przed carem, wrócili po pewnym czasie na swoje, pozostałym II Rzeczpospolita niewiele zwróciła. Trzeba więc było pogodzić się z nieodwracalną rzeczywistością, albo dbać, żeby nie wygasł wątły płomyk nadziei, że wszystko jeszcze może się zmieni. Żegnając się z rodzicielami zapytałem Ojca, jakie są jego plany na przyszłość. Odpowiedział, że sądząc po sprawności władzy ludowej, wszystko się chyba jeszcze przeciągnie, brak bowiem stosownej ustawy, później trzeba będzie zaczekać na przepisy wykonawcze i okrzepnięcie administracji. On zaś sam, aby nie dopuścić do głodu, jaki panował w okolicy podczas pierwszej wojny światowej, musi zakończyć żniwa i wykopki oraz dopilnować siewów. Wtedy dopiero przekaże „klucze od majątku” jakiejś uprawnionej władzy i spotkamy się w Lublinie na ulicy Peowiaków. Mieliśmy tam od wielu lat nasze stałe lokum pod nr 10, gdzie mieścił się pensjonat p. Staniszewskiej. Tam też po przyjeździe do Lublina skierowałem swoje kroki. Przy drzwiach wejściowych zatrzymał mnie kościuszkowiec z pepeszą i oświadczył, że bez przepustki mnie nie wpuści. Okazało się, że cały pensjonat zarekwirowało ludowe wojsko i mieścił się w nim jakiś sztab. Uczynna p. Staniszewska udostępniła mi pokoik we własnym mieszkaniu, znajdującym się w tej samej kamienicy. Zaraz napisałem list do rodziców, że właściwie utraciliśmy nasze lubelskie lokum, ale list nie doszedł. Ludowa władza nie okazała się jednak tak nierychliwa jak przypuszczał Ojciec, bo już 6 września ukazał się Dekret PKWN o reformie rolnej, a nasz Łopiennik był w nim wymieniony jako podlegający parcelacji. Dekret stanowił preludium do wprowadzania w Polsce sowieckiego systemu kołchozów i sowchozów. System zadziałał tylko częściowo, cały czas kulał, a jego jedynym wymiernym „sukcesem” stała się likwidacja prywatnej własności ziemskiej i pognębienie ziemian. Słowami „Łatwiej jest okulbaczyć krowę, niż wprowadzić socjalizm nad Wisłą” Stalin wykazał się jednak trzeźwością rozumowania. Ojciec niestety mylił się również licząc na nierychliwość przy wdrażaniu dekretu. To prawda, że działki parcelacyjne wyznaczono dopiero w listopadzie, a „świstki” nadania wręczono znacznie później, chyba już w 1945 roku, niemniej niezawodni sowieccy towarzysze zadbali o to, aby własnoręcznie i szybko oczyścić Łopiennik z tamtejszych „obszarników – krwiopijców i wyzyskiwaczy”, bo tak w ówczesnej nowomowie ziemian określano. Nie byłem świadkiem tego oczyszczania, co miało miejsce około 10 września. Uczyłem się już wtedy w Lublinie i jakkolwiek znam wszystko w szczegółach z relacji kilku bezpośrednich świadków, to jednak postanowiłem zacytować jedynie to, co na ten temat znajduje się w dostępnej literaturze. Oto cytat z książki Ewy Kurek Zaporczycy (wyd. CLIO – Lublin 1995, str. 155): „Wysłuchawszy relacji córki (o wyjeździe w teren specgrup NKWD) Jerzy Kochanowski (mój Ojciec) zadecydował, że do Lublina wyjadą jutro. Nim jednak poczyniono odpowiednie przygotowania, nim odebrano od krawca ubranie, nadjechało NKWD. Kilka odkrytych ciężarówek, na nich karabiny maszynowe i sołdaci przeszkoleni w robieniu porządków w polskich dworach. Wśród wrzasków i bicia, przez otwarte drzwi i okna łopiennickiego dworu ładowano meble, dywany, rzeczy osobiste Kochanowskich i powyrywane z hakami obrazy. Niepotrzebne nikomu książki tragarze wdeptywali w ziemię. Zwołano wiec. Na środku podwórza stanęli ludzie z folwarku, którym politruk oświadczył, że stali się teraz właścicielami pańskiej majętności. Zgoniono potem rodzinę Kochanowskich do jednego pokoju, postawiono wartę, po czym wyładowane ciężarówki wraz z aresztowanym Jerzym (Kochanowskim) i jego bratem (Adamem) ruszyły w stronę Lublina.” Następny cytat pochodzi z Naszego Pamiętnika Marii i Stanisława Żochowskich (wyd. II Retro – Lublin 1994, str. 197). Autorka na wezwanie stawiła się u sowieckiego komendanta wojennego w Chodlu: „Komisarz siedział rozparty za biurkiem i kontemplował swoją okrągłą, tłuszczem ociekającą twarz w lustrze toalety. Duży pokój zastawiony był cały antykami zrabowanymi u państwa Kochanowskich w Łopienniku”. O tym co w Łopienniku nastąpiło, dowiedziałem się któregoś wrześniowego dnia, gdy po powrocie ze szkoły zastałem w swoim pokoiku Mamę, braciszka Marka, kuzyneczkę Danusię i nieco dworskiej chudoby, jaka zmieściła się na małej chłopskiej furce. Zapamiętałem, że z naszych pięknych zabytkowych mebli na furce przyjechał jedynie stolik bridżowy – mebel widocznie najbardziej potrzebny Kochanowskim. W rzeczywistości był to jedyny mebel, na zabranie którego nowo powołany komitet folwarczny wyraził zgodę, a ponadto na furce i tak już nic więcej nie mogło się zmieść. Widząc, że w zajmowanym przeze mnie pokoiku, zrobiło się tak ciasno, że trudno było się ruszyć, p. Staniszewska, której tyle zawdzięczamy, drogą jakichś przemieszczeń i przemeblowań odstąpiła nam swój dość duży pokój z używalnością kuchni, w którym gnieździliśmy się aż do wyjazdu na Wybrzeże jesienią 1945 roku. Biedne Matczysko ze łzami w oczach relacjonowało wczorajsze wydarzenia. Najbardziej tragiczne było jednak aresztowanie Ojca i stryja i wywiezienie ich przez sowietów w nieznanym kierunku. Jeszcze tego samego dnia Mama wszczęła bezowocne poszukiwania aresztowanych. Najpierw udała się do jakiegoś sowieckiego dowództwa, ale tam nikt z nią nie chciał rozmawiać. Później ktoś poradził, aby zgłosić się z paczką na Zamek w Lublinie, w którym władza ludowa urządziła swoje centralne więzienie. Przyjęcie paczki oznaczało, że adresat się tam znajduje. Pod Zamkiem działy się dantejskie sceny, kłębiła się kilkusetosobowa kolejka, a paczki przyjmowano celowo bardzo ślamazarnie, raz dziennie przez godzinę, najwyżej dwie i to o różnych porach, do tego dochodziła godzina policyjna, której należało się bardzo pilnować. Zanim udało się nam doręczyć paczkę, nadszedł od Ojca gryps. Odetchnęliśmy z wielką ulgą, potworny Zamek był pomimo wszystko lepszy od tzw. białych niedźwiedzi – przede wszystkim był blisko. Najbliższe miesiące upłynęły na noszeniu na Zamek paczek i staraniach o uwolnienie Ojca i stryja. Nie tylko my tkwiliśmy pod Zamkiem bezskutecznie, nieraz po kilka dni. Sądząc z wielkości kolejek przed bramą, musiało w nim być niezwykle tłoczno. Siedziało wielu ziemian, uczestników okupacyjnego podziemia, ocalałych niedobitków przedwojennej inteligencji, działaczy politycznych i gospodarczych, księży i bogatszych chłopów. Trzeba przyznać, że rozeznanie rodzimej bezpieki współpracującej ściśle z NKWD i Smierszem było doskonałe i świadczyło o wcześniejszej, zapewne długotrwałej penetracji wspomnianych środowisk przez komunistyczną agenturę. Los Ojca i stryja podzielił wkrótce brat Mamy – wuj Władysław Berezowski, administrator podlubelskiego majątku Ślaskich – Dominowa. Został tylko zaproszony przez sowietów na rozmowę i ślad po nim zaginął. Chora ciotka Ada Berezowska z leciwą matką i dwojgiem drobnych dzieci, pozostała z dnia na dzień praktycznie bez środków do życia. Los ojca, stryja i wuja podzielił wkrótce kolejny nasz okupacyjny domownik Bolesław Lipiński – brat ciotki Ady. Ponieważ padł ofiarą jednego z bardzo modnych wówczas w Lublinie „kotłów”, opiszę pokrótce na przykładzie naszej rodziny, na czym polegało ich działanie. Przy czym należy wyjaśnić, że o systemie „kotłów” mieliśmy wtedy jeszcze bardzo mgliste pojęcie. Otóż pewnego październikowego dnia Bolek poszedł do krawcowej odebrać coś dla siostry. Nie wracał, więc zaniepokojona ciotka, przed samą godziną policyjną poszła go szukać i też nie wróciła. Matka obojga p. Neonilla, która przeżyła w Rosji gehennę lat 1917–1920, zanim wszczęła poszukiwania swoich, przyszła do Mamy i powiedziała, gdzie i po co idzie oraz, że zostawiła pod opieką sąsiadki dwóch nieletnich wnuczków. Gdy p. Neonilla również nie wróciła, Mama postanowiła kontynuować poszukiwanie już trzech dorosłych osób, które zaginęły w niewytłumaczalnych okolicznościach. Tknięta jakąś intuicją wzięła ze sobą mojego sześcioletniego braciszka Marka i po zadzwonieniu do drzwi krawcowej, przezornie wycofała się na schody. Drzwi otwarły się, wypadł z nich jakiś drab, złapał Mamę za rękę i zaczął z całej siły ciągnąć ją do mieszkania. Mama trzymała się kurczowo poręczy schodów, a mały Marek ciągnął Mamę w przeciwną stronę i darł się w niebogłosy. Szarpanina trwała nadal i dopiero, gdy zaalarmowani krzykiem mieszkańcy klatki schodowej, powychylali głowy z mieszkań, drab puścił swoje ofiary i znikł za drzwiami. Wówczas Mama z bratem szybko się ulotnili. Po kilku dniach ciotka i p. Neonilla zostały zwolnione, natomiast Bolek wrócił dopiero po trzech latach z gułagu, a dokładniej z osławionej z potwornych warunków pracy i bytowania kopalni węgla w Borowiczach. Los tak zrządził, że w kopalni spotkał swojego szwagra – czyli wuja Władysława i wracali razem. Dodam jeszcze, że w dwupokojowym mieszkaniu krawcowej cisnęło się po dziewięciu dniach kilkadziesiąt zatrzymanych osób: mężczyzn, kobiet a nawet drobnych dzieci, przy czym większy pokój okupowali wyłącznie enkawudziści, którzy jako jedyni, przeważnie nocą, opuszczali na przemian mieszkanie, nie troszcząc się zupełnie o los zatrzymanych. Wszystkich schwytanych w kotle mężczyzn wywieziono na „białe niedźwiedzie” – część z nich nigdy nie wróciła. Przed samą wigilią Ojciec i stryj zostali zwolnieni – wyłącznie dzięki p. Staniszewskiej. Była wdową po znanym i bogatym lekarzu lubelskim i wielką, nieco lewicującą społecznicą. Jeszcze przed wojną opiekowała się między innymi sierotami i tak się złożyło, że wśród nich znalazł się młody Bolesław Bierut. Ponieważ był zdolny, p. Staniszewska nie tylko opiekowała się nim, ale jeszcze opłacała mu stancję i szkołę. Trzeba przyznać, że nasłany prosto z Moskwy nowy władca Polski, odrzucający bez zmrużenia oka setki podań o ułaskawienie skazanych na śmierć akowców, miewał jednak jakieś ludzkie odruchy. Gdy zjechał do Lublina, który był wówczas siedzibą PKWN, zaprosił opiekunkę z dzieciństwa do siebie i wręczył jej kopertę z większą kwotą pieniędzy, a gdy odmówiła przyjęcia, przypominając, że nadal jest właścicielką dużej kamienicy, zapytał co w takim razie może dla niej zrobić. Na taką okoliczność p. Staniszewska miała przygotowaną kartkę z nazwiskami dziesięciu uwięzionych na Zamku osób, a wśród nich Ojca, stryja, senatora Lechnickiego i kilku innych ziemian. Prosząc o wypuszczenie na wolność, oświadczyła, że wszystkich zna osobiście i ręczy za każdego, że są dobrymi Polakami. Bierut obiecał pomoc i doradził, aby przez adwokatów załatwiać w sądzie udowodnienie braku winy, bowiem jakoby na wszystkich dziesięciu ciążył hurtem zarzut współpracy z okupantem. Naszą sprawę prowadził znany przed wojną krakowski adwokat żydowskiego pochodzenia – Immerglück – wówczas umundurowany już podpułkownik z szefostwa prokuratury ludowego wojska. Wysoki stopień wojskowy oznaczał nie tylko większą skuteczność w załatwianiu spraw, ale i wysokie honorarium. Okazało się bowiem, że udowadnianie niewinności wcale nie jest ani takie proste, ani tanie. Według adwokata, w dossier Ojca znalazł się jedyny anonimowy donos następującej treści: „Dziedzic Kochanowski z Łopiennika urządzał Niemcom polowania”. Pamiętam dokładnie, jak do polowania doszło, bo było tylko jedno. Pewnego dnia zadzwonił z Puław Kreislandwirt, który, jako przedstawiciel okupacyjnych władz rolnych, miał nadzór nad wszystkimi znajdującymi się w powiecie majątkami ziemskimi. Rozmowa przebiegała następująco: „Herr Kochanowski, przyjeżdżam do pana w sobotę z ośmiu kolegami na zające, proszę przygotować nagonkę i obiad, mamy dla pana dubeltówkę”. Ojciec, mimo że był zapalonym myśliwym, tłumacząc się przeziębieniem wymigał się od udziału w polowaniu, ale jako gospodarz musiał z Niemcami obiad zjeść. Okazało się to opłacalne, bowiem słysząc jak obecny przy stole szef puławskiego Arbeitsamtu zachwala łopiennickie wędliny, „zaprzyjaźnił” się z nim i po pewnym czasie rewizytował ze sporą paczką wędlin. Z Puław wrócił ojciec z plikiem 29 wezwań pracowników majątku na roboty przymusowe do Niemiec. Na specjalnym zebraniu służby dworskiej odczytywał kolejno wezwania a przed wręczeniem każde darł. Szkoda tylko, że w donosie nic na ten temat nie było. Zapamiętałem dokładnie, że podczas okupacji niemieckiej, nikt z pracowników dworskich nie został wywieziony na roboty do Niemiec. Natomiast należy przypuszczać, że zarzut współpracy z okupantem ciążył na wszystkich ziemianach, u których Kreislandwirt zażyczył sobie urządzenie polowania. W dossier Ojca nie było szczęśliwie wzmianki na temat działalności w konspiracyjnym podziemiu, mimo że już od 1939 roku należał do SZP (Służba Zwycięstwu Polsce), później do ZWZ a następnie do AK i „Uprawy”. W 1943 roku na rozkaz dowódcy okręgu AK płk. „Marcina” został oddelegowany do organizowania WSOP-u (Wojskowej Służby Ochrony Powstania) – tzw. II rzutu AK i był jej inspektorem rejonowym, a w okresie „Burzy” kwatermistrzem WSOP na Obwód Lubelski. Szkieletowa struktura WSOP nie była wówczas jeszcze rozpracowana przez rodzimą bezpiekę, a „Uprawy” nie zdołały rozgryźć ani bezpieka, ani NKWD, ani Smiersz. Po wkroczeniu sowietów dał się odczuć w Lublinie dotkliwy brak żywności i zapanowała wielka drożyzna. Wiedząc już, że na dniach nasi zostaną wypuszczeni z Zamku, postanowiłem przed samymi świętami pojechać w nasze strony i kupić trochę żywności oraz odwiedzić ukrywającą się Łopienniku siostrę. W pociągu był niesamowity tłok, jechałem więc na stopniach wagonu, a że był mróz, zaraz zgrabiały mi ręce, wówczas paskiem od spodni przywiązałem się do jakiejś poręczy. W Zemborzycach pociąg został zatrzymany na kilka godzin. W przylegającym do torów lesie odbywała się właśnie obława NKWD na partyzantów i nikomu nie wolno było opuszczać i wagonów, i ich stopni. Dopiero późną nocą brnąc po kolana przez zaspy śnieżne dotarłem do Kolonii Łopiennik i zatrzymałem się u znajomego gospodarza. Rano przybiegł ktoś z samego Łopiennika z wiadomością, że zjechało tam właśnie NKWD i poszukują siostrę. W takiej sytuacji trudno się było z nią spotkać, a ponieważ nie posiadałem wymaganej przepustki i czułem się co raz podlej, postanowiłem najbliższym pociągiem wracać do Lublina. Zamiast żywności przywiozłem na Peowiaków wysoką gorączkę i dokuczliwy ból wszystkich kości, które łącznie okazały się ostrym zapaleniem stawów. Leżąc półprzytomny i gnębiony silnymi bólami i wysoką gorączką, nie byłem w stanie nacieszyć się wiele z powrotu Ojca i stryja, a później ze spędzanego w gronie rodzinnym Nowego 1945 Roku. Na zakończenie poświęcę kilka zdań naszej służbie dworskiej i jej zachowaniom w ciężkich dla nas dniach. Zacznę od tego, że Ojciec był zwolennikiem dyscypliny i trzymał służbę dość krótko, co na ogół nie jest mile przyjmowane. Pomimo tego, do ostatniego dnia naszej obecności wszyscy pracowali tak jak niegdyś i o ile mi wiadomo, nie uczestniczyli bezpośrednio w początkowej fazie grabieży dworskiego mienia. Dopiero po wyrzuceniu nas służba, zachęcona namowami i przykładem NKWD, przystąpiła do rabunku wszystkiego co jeszcze we dworze pozostało. W rezultacie były to już resztki nie przedstawiające większej wartości. Wiemy też, że wspomniany donos na przebywającego w więzieniu Ojca nie pochodził od służby. Ponadto przez blisko rok ukrywała się we dworze siostra, która kontynuowała stamtąd swoją konspiracyjną działalność jako łączniczka w ROAK a następnie w WiN. Na zewnątrz występowała wówczas jako córka przewodniczącego komitetu folwarcznego Michała Mroka – dworskiego kowala i do niedawna komendanta miejscowej placówki BCh. W tym czasie wyjątkowo oddany nam kamerdyner – kucharz Stanisław Kwiatkowski do ostatniego dnia dbał o to aby siostra nie chodziła głodna. Innym przejawem stosunku służby do nas było dostarczanie na Peowiaków osobiście lub przez okazję przesyłek żywności: rąbanki, masła, jaj, owoców i warzyw. Otrzymywaliśmy je przez blisko rok, do czasu wyjazdu na Wybrzeże. Właśnie w trakcie pisania Czasu zagłady nadeszła wiadomość, że na łopiennickim dworze zawalił się dach. Oznacza to nieuchronnie wydanie wyroku naszemu rodzinnemu gniazdu, o wykonanie którego zadbają złodzieje, deszcz, mróz i czas. Po wyrzuceniu prawowitych właścicieli, dwór nie miał szczęścia do swoich kolejnych użytkowników. Trzymał się jeszcze jako tako, gdy mieściła się w nim szkoła podstawowa. Po powstaniu tysiąclatki w sąsiedniej wsi – Kępie, łopiennicka szkoła przeniosła się do niej. Następny „właściciel” rozkradł co się tylko dało, łącznie z parkietami i ramami okiennymi. Widząc dewastację gmina odebrała dwór i sprzedała kolejnemu „właścicielowi”. Ten próbował nawet coś robić, wybudował piękną bramę wjazdową, której nigdy nie było. Później obraził się na wojewódzkiego konserwatora zabytków, który nie zgodził się na podwyższenie bryły dworu o „dwie cegły”. Dalsza odbudowa widocznie mu się już nie opłacała, więc ją porzucił. A może po sześćdziesięciu latach, to stare gniazdo rodzinne broniło się tylko przed swoim niewiadomym następnym przeznaczeniem?
|
||
|
||
|