Głos Ziemi Urzędowskiej 2003


 Jan Lucjan Kochanowski

Mój lipiec 1944

Zaczął się on dla mnie raczej pechowo. W pierwszych dniach lipca zdawałem egzamin poprawkowy z fizyki i chemii przed komisją na tajnych kompletach u sióstr Urszulanek w Lublinie. Przez fizykę jakoś się „przeczołgałem”, ale na chemii sromotnie „wpadłem”. Stawka była wysoka – końcowy egzamin gimnazjalny, potocznie zwany wówczas małą maturą. Byłem głęboko przekonany, że komisja była wobec mnie zbyt mało pobłażliwa, natomiast więcej zrozumienia okazała mojej Mamie. Na jej prośby zgodziła się wyjątkowo na poprawkę poprawki i doradziła wymagającego korepetytora. W rezultacie, zamiast powrotu do naszego Łopiennika, zapadła bezdyskusyjna decyzja rodzicieli, że na czas pobierania chemicznych korepetycji zostanę „zesłany” do podlubelskiego Dominowa.

Autor w lipcu 1944 r.

Dla porządku wyjaśnię, że podczas okupacji mnie i moją siostrę Izabellę uczyła w Łopienniku kuzynka Ryta Chałupczyńska, maturzystka z 1939 roku renomowanego liceum Gepnerówny w Warszawie. Rokrocznie, jako eksterni, składaliśmy później egzaminy na wspomnianych kompletach i miałem zawsze bardzo dobre oceny. W 1944 nie nauka była mi w głowie.

W drugiej połowie 1943 roku Niemcy brali tęgie lanie na wszystkich frontach, a sowieci podchodzili już pod naszą granicę z 1939 roku – koniec wojny był tylko kwestią czasu. Wychowany na Trylogii, Huraganie i patriotycznych tradycjach rodzinnych, zacząłem poważnie obawiać się, że wojna zakończy się bez mojego udziału. Domyślałem się, że większość dorosłych mieszkańców naszego dworu z Ojcem na czele, zaangażowana jest już w konspiracji, nawet starsza ode mnie o dwa lata siostra. Tradycji niepodległościowych w rodzinie nie brakowało; antenaci uczestniczyli we wszystkich narodowych zrywach od Insurekcji Kościuszkowskiej poczynając, Ojciec i stryj byli ochotnikami 1918–1920. To właśnie po stryju Janie, ułanie ostatniego prywatnego oddziału kawalerii – słynnej „Jazdy Jaworskiego” – nosiłem imię. Drugie imię miałem po pradziadku po kądzieli Lucjanie Berezowskim – powstańcu styczniowym. W 1863 roku jako siedemnastolatek uciekł on z gimnazjum we Lwowie i przez zieloną granicę dołączył do powstańczej partii. Ciężko ranny w potyczce dogorywał na pobojowisku – uratowała go złota dewizka od zegarka. Błyszczała widać z daleka, bo zauważył ją miejscowy parobek, który, pokonując strach przed kręcącymi się w pobliżu Kozakami, podczołgał się i szarpnął dewizką. Ocuciło to na moment pradziadka. Amator dewizki okazał się dobrym patriotą, zawiadomił okolicznych ziemian i po zapadnięciu zmroku, pomógł przewieźć rannego do dworu. Troskliwa opieka sprawiła, że jakoś wylizał się z ran.

Byłem nietypowym ziemiańskim synem, nie przepadałem za konną jazdą, nie miałem też złotej dewizki. Walczyć można było przecież pieszo, a ryzyka zranienia, przyznam, nie brałem jakoś w rachubę. Uważałem, że już same imiona zobowiązują mnie do wzięcia udziału w wojnie i postanowiłem na ten temat porozmawiać z Ojcem. Nadarzyła się ku temu stosowna okazja. Pewnej nocy 1943 roku, obudził nas warkot silników krążącego w pobliżu samolotu, inny od dobrze znanego warkotu junkersów, dornierów i heinkli. Nie mieliśmy wątpliwoś-ci, że w okolicy Zosinka lub Grondów odbywał się aliancki zrzut. Nasze przypuszczenia potwierdziła wizyta jednego z oddziałów osłonowych, który został podjęty we dworze podkurkiem, lub jak kto woli, bardzo wczesnym śniadaniem. Następnego dnia, widząc Ojca w dobrym nastroju, prosto z mostu poprosiłem, aby ułatwił mi wstąpienie do AK. Ojciec wylał na moją głowę wiadro zimnej wody. Dowiedziałem się, że takich żółtodziobów jak ja jeszcze do AK nie przyjmują, a jeżeli chcę robić coś pożytecznego dla Ojczyzny, to mam się dobrze uczyć, bo po wojnie będzie potrzeba wielu wykształconych ludzi.

Mimo ojcowskiego wiadra zimnej wody, zamiar zostania partyzantem nadal drążył moją świadomość, żadne jednak sensowne rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Kilka miesięcy po wspomnianej rozmowie rozwiązanie przyszło samo. Łopienniccy pracownicy majątku organizowali placówkę Batalionów Chłopskich. Przyjaźniłem się z dworskim kowalem Michałem Mrokiem i Szczepanem Stolarskim, obaj walczyli w 1939 roku, byli inicjatorami i organizatorami konspiracji i przyszłymi dowódcami: pierwszy komendantem placówki a drugi jego zastępcą. Uczestniczyłem we wszystkich działaniach organizacyjnych i nocą, chyba 11 grudnia 1943 roku, z podniesionymi do góry dwoma palcami prawej ręki, wraz z kilkunastu innymi wymówiłem rotę bechowskiej przysięgi. Odbierał ją „Kruk” (Ryszard Dzikowski) dzielny komendant placówki BCh w pobliskim Zosinku. Przysięga odbyła się w uroczystej scenerii w mieszkaniu Mroków. Na stole, przykrytym białym obrusem, stał z jednej strony krucyfiks, z drugiej sowiecki rkm Diechtiarowa.

Nasza placówka otrzymała kryptonim „Jabłoń” i została podporządkowana obwodowi lub rejonowi BCh „Chata”, którego komendantem był kpt. „Ostroga” (Józef Gołąb) ze Skrzyńca. Zaczęliśmy obierać sobie konspiracyjne pseudonimy; Mrok został „Jabłkiem”, Stolarski wybrał również owocowe pseudo „Grusza”, a ja zamierza- łem zostać „Bujnym” –  co było ongiś rycerskim zawołaniem rodowym Kochanowskich herbu Korwin. Ku memu zmartwieniu, jeden z nowo wykreowanych bechowców o wyjątkowo bujnej czuprynie, już wcześniej wybrał moje pseudo. „Kruk” doradzał, abym został „Bujnym II”, jednak to mi nie konweniowało i naprędce wymyśliłem „Orkana”. Właśnie z polskiego „przerabiałem” Władysława Orkana i pomyślałem, że będzie i wietrznie, i na ludowo, i tak już zostało. Nie przewidywałem, że większość konspiracyjnych kolegów będzie nazywać mnie „Organem”, a niektórzy dociekać, o który organ konkretnie chodzi. Szczęśliwie nikogo nie interesował mój wiek. Bałem się tego, a zapytany postanowiłem kłamać, że niezadługo kończę 18 lat. Byłem wprawdzie jeszcze gołowąsem, ale fizycznie dobrze rozwiniętym i zapewne wyglądałem na starszego, niż byłem w rzeczywistości.

Komendant placówki BCh w Łopienniku Michał Mrok ps. "Jabłko"

I tak stałem się żołnierzem BCh bez stopnia i podwójnym konspiratorem – zarówno wobec okupantów jak i wobec własnego Ojca. Zanim jednak wrócę do lipcowej „zsyłki” w Dominowie, dodam, że kilka dni po przysiędze Ojciec wezwał mnie do kancelarii, gdzie zwykle odbywały się wszelkie zasadnicze rozmowy. Nogi ugięły się pode mną, gdy zobaczyłem tam swojego komendanta. Już widziałem siebie wydalanego z placówki z uwagi na smarkaty wiek. Nie doceniłem jednak swojego kochanego Ojca, który wyraził zadowolenie z powstania placówki, wyasygnował 10.000 młynarek na jej dozbrojenie i polecił mnie opiece komendanta. Byłem cały w skowronkach, nie dość, że miałem ojcowskie „placet” na partyzantkę, ale i nasza placówka zyskała pieniężne wsparcie na tak potrzebną broń. Po tym przydługim wstępie wracam do wspomnianego „zesłania”.

Dominów, leżący dziś w granicach wielkiego Lublina, był wówczas majątkiem ziemskim p. Ślaskich, którym administrował dublańczyk – wuj Władysław Berezowski. Stamtąd, codziennie rano zabierałem się z mleczarkiem do Głuska i dalej, przeważnie już pieszo, maszerowałem na Głowackiego, ulicę leżącą dokładnie na przeciwległym krańcu miasta. Po kilku godzinach korepetycji obejmujących również laboratoria, jadłem „u Zytek” obiad i nie spiesząc się wracałem do Dominowa.

Ostatni odcinek codziennej trasy przylegał prawie do granic obozu w Majdanku. Ze ściśniętym sercem spoglądałem na pole tragicznej kapusty wyrosłej bujnie na ludzkich popiołach i widziałem jak z krematoryjnego komina wydobywa się nieprzerwanie czarny, jak gdyby tłusty dym, czasami do moich uszu dochodziły nawet wrzaski kapów. Dominowskie pola graniczyły nieomal z obozem, stąd przy określonym kierunku wiatru zapach palonych ciał – dla mnie nieprzywykłego, był w Dominowie nie do zniesienia. Na szczęście były też widoki optymistyczne; przybywające, nie tylko na obrzeżu miasta, zasieki, bunkry i pola minowe oznakowane żółtymi proporczykami z trupią czaszką. Jedni Niemcy szykowali się do obrony miasta, inni pakowali na ciężarówki manatki i wywozili je. Któregoś dnia ogólną radość przechodniów, a pośród nich i mnie, sprawił widok ogromnych przyczep zapełnianych jakimiś skrzyniami „Pod Zegarem” (siedziba Gestapo).

Warunki do nauki w Dominowie były marne. Obszerny pałac był prawie cały zajęty przez hałaśliwych lotników niemieckich z lotniska w Świdniku i ich żony, albo panie do towarzystwa. Pełno było ich też w pięknym parku, w którym nocą, nie bacząc na godzinę policyjną, ukazywała się jakoby „biała dama” ze znajdującego się w pałacu starego portretu. Nastawione na cały regulator niemieckie gramofony „do oporu” powtarzały, skądinąd miłą uszom, żołnierską piosenkę „Lilii Marlen”, którą wkrótce znienawidziłem. Wujostwo zajmowali w pałacu dwa pokoiki, a mali siostrzeńcy łazili mi dosłownie po głowie i ciągle chcieli się bawić ze swoim wujecznym braciszkiem. Dopiero gdy wszyscy posnęli przeglądałem w kuchni notatki. Noce były niespokojne, bo regularnie odwiedzał nas latający na niskim pułapie sowiecki kukuruźnik, a stojący w parku „flak” (artyleria przeciwlotnicza) nie żałował mu niecelnych pocisków. Rozbudzony, myś-lami byłem przy łopiennickiej placówce BCh i zastanawiałem się, jakie będą konsekwencje scalenia z AK. Wszyscy bechowcy po wojsku mieli jakoby przejść do PKB (Państwowy Korpus Bezpieczeństwa), a pozostali, czyli i ja, do SS (Służba Samorządowa). Ta ostatnia miała zostać odpowiednikiem policji. Zastanawiałem się więc co robić, aby w przyszłości nie zostać przypadkiem „granatowym”, a w międzyczasie tęskniłem za „towarzyszami broni” i działaniami konspiracyjnymi; całonocnymi wartami, które pełniliśmy już od maja, ćwiczeniami, odprawami, bronią, prasą podziemną itd.

Około 20 lipca korepetytor powiadomił mnie, że za kilka dni odbędzie się komisyjny sprawdzian końcowy. Te „za kilka dni” stały się niespodzianie dniem następnym, a komisję reprezentował jednoosobowo sam korepetytor. Mimo pewnego zaskoczenia sprawdzian wypadł dobrze, ale sadzę, że również dlatego, że w nader eleganckiej willi korepetytora brzęczały już szyby od wybuchów artylerii – zapewne sowieckiej.

Teraz jak najszybciej starałem się wrócić do Łopiennika. Pędem pobiegłem na pocztę i zatelefonowałem, aby pilnie przysłano bryczkę. Bałem się bardzo, że mogę być, przez zbliżający się front, odcięty od domu i placówki. Bryczka nadjechała przed samą godziną policyjną i tego dnia nie można było już wracać. Następnego dnia wyruszyliśmy skoro świt. Sytuacja na froncie musiała być groźna, bo wśród Niemców, zwłaszcza cywilnych, zapanował widoczny popłoch. Nas czekała natomiast niemiła niespodzianka, szosy kraśnicka i warszawska były już zamknięte dla ruchu cywilnego. Po naradzie z innymi, znajdującymi się w podobnej sytuacji, postanowiliśmy zrobić dość daleki objazd przez Głusk i Stróże i „forsować” kraśnicką w Strzeszkowicach. W najgorszym wypadku mieliśmy bryczkę zostawić gdzieś u chłopów i przedostać się przez szosę pieszo. Jadąc przez podlubelskie lasy, byliśmy ciągle zatrzymywani i legitymowani przez partyzantów z oddziałów AK koncentrujących się już w ramach akcji „Burza”.

Widok szosy kraśnickiej w Strzeszkowicach był wyjątkowo „malowniczy”, ale dla nas niepokojący. Sunęły nią, tylko w jednym kierunku – na Wisłę, jakby jedna wielka gąsienica – trzy rzędy niemieckich wojskowych samochodów i pojazdów konnych, a dodatkowo prawym poboczem czołgi, transportery i działa samobieżne. Kontemplowałem ten widok, a równocześnie podziwiałem u Niemców wzorowy porządek, dyscyplinę i brak objawów paniki. Widać było, że w cofaniu się mają już dużą wprawę. Szosę patrolował latający tam i z powrotem samolot z węgierskimi znakami rozpoznawczymi pamiętający zapewne jeszcze czasy CK. Pomyślałem sobie – gdzie się podziewa teraz radzieckie lotnictwo? Okazało się później, że właśnie było zajęte tropieniem rozproszonych oddziałów 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Po dobrej godzinie nerwowego czekania, w cieniu jakiegoś niemieckiego oddziału, udało nam się szczęśliwie galopem przeskoczyć szosę. Bez dalszych już przeszkód wieczorem dotarliśmy do Łopiennika. Zaraz zgłosiłem się ochotniczo na nocną wartę.

Nocą, cały wschodni nieboskłon pełen był rozbłysków i łun, słychać już było wyraźnie artylerię – najwidoczniej sowieci podchodzili pod Lublin. Później zagłuszyła wszystko burza z piorunami. Pierwszy raz w życiu przeżywałem coś takiego nocą pod gołym niebem i przyznam, że miałem, jak to się mawia „pełne portki strachu”. Rozumując, że karabin, którego nie mogłem się przecież pozbyć, może stać się piorunochronem, kryłem się nierozsądnie pod drzewami. Od tej lipcowej nocy najgorsze grzmoty i błyskawice nie robią na mnie najmniejszego wrażenia, ale pod drzewa już się nie chowam. Po warcie pospałem nieco, a później zabrałem się do czyszczenia broni.

Robiliśmy to zwykle w stojącej na uboczu dworskiej kuźni, którą, jako kowal, rządził komendant. Była pępkiem naszej konspiracyjnej placówki. W tym czasie, komendant z pomocnikiem przeglądali w gumnie żniwiarkę, więc byłem sam. Po wyczyszczeniu złożyłem karabin i miałem go zanieść do skrytki w stodole, gdy niespodziewanie pod kuźnię zajechała bryczka pełna Niemców. W pierwszym odruchu wrzuciłem karabin do pełnego brudnej wody koryta służącego do hartowani osi i obręczy, później złapałem młotek i jak gdyby nigdy nic zapamiętale waliłem nim w jakieś przypadkowe żelastwo. Z bryczki wygramolił się tymczasem oficer w eleganckich bryczesach i ruszył w kierunku kuźni. Przed samą kuźnią sięgnął ręką ale nie do kabury po pistolet, lecz do rozporka i za stojącym przy kuźni krzakiem czarnego bzu, ulżył sobie. Mnie też ulżyło, tyle że na sucho, gdy oficer gramolił się z powrotem na bryczkę. Później, gdy zauważyłem wystający prowokacyjnie z koryta karabinowy pas nośny, złapał mnie paroksyzm śmiechu. Przeszedł zaraz, gdy pomyślałem, że czeka mnie ponowne czyszczenie karabinu. Wszystko to trwało moment i nawet nie bardzo zdążyłem się przestraszyć. Nieproszeni goście zapytali tylko kogoś o drogę i już nie było po nich śladu. Nota bene byli to ostatni umundurowani, uzbrojeni i żywi przedstawiciele Wehrmachtu, jakich przyszło mi w życiu oglądać.

Dalsza część dnia była pełna napięć. Od strony Niedrzwicy i Wilkołaza słychać już było wyraźnie nie tylko artylerię, ale i broń maszynową i widać dymy pożarów. Stronami przemieszczały się, zawsze niebezpieczne, transporty uzbrojonych Ukraińców. Byliśmy więc w ciąg-łym pogotowiu i dwukrotnie uczestniczyliśmy bez sukcesu w tropieniu jakichś maruderów. Następnego dnia rano nadeszła wiadomość, że sowieci zajęli już Lublin, a resztki Niemców wycofują się w pośpiechu za Wisłę.

Jeńcy niemieccy wzięci "do niewoli" przez Izabellę Kochanowską

W południe odbyło się u nas uroczyste ogłoszenie odzyskania niepodległości. Na balkonie dworu pojawiła się biało-czerwona flaga, a na podjeździe została zarządzona wspólna zbiórka łopiennickich sił zbrojnych – dworskich bechowców i wsiowych akowców, łącznie ponad czterdziestu chłopa, częściowo tylko uzbrojonych. Na komendę „Baczność!”, przez otwarte okna popłynęły tony Mazurka Dąbrowskiego. Grała go na fortepianie kuzynka, p. Maria Biełon, której mąż – rotmistrz WP został zamordowany w Starobielsku, a ona sama zginęła trzy tygodnie później w powstaniu warszawskim. Podniosłą uroczystość zakończyło krótkie wystąpienie Ojca. Ja również miałem tego dnia swoje święto – rocznicę urodzin, 26 lipca – na Anny kończyłem właśnie szesnaście lat, tyle że wszyscy, z jubilatem włącznie, o niej zapomnieli. Po południu moja siostra Izabella – sanitariuszka i łączniczka AK (później WiN), wracając z Kolonii Kępskiej przyłapała po drodze dwóch podejrzanych drabów i przyprowadziła ich „pod bronią” do dworu. Napisałem w cudzysłowie, bo jej uzbrojenie stanowił mały, damski rewolwer walther kalibru 5,35 – więc bardziej breloczek niż broń. Nie mogliśmy się nadziwić odwadze tej osiemnastoletniej dziewczyny, jako że doprowadzeni okazali się przebranymi w cywilne ubrania żołnierzami niemieckimi. W Borzechowie byli już sowieci i to właśnie im komendant postanowił przekazać jeńców. Konwojowali ich tam pod bronią nasi z placówki. Wrócili zbulwersowani, bo Sowieci nie patyczkowali się i zanim podwoda ruszyła w drogę powrotną, wyprowadzili Niemców za stodołę i zastrzelili.

Nocą byłem ponownie ochotniczo na warcie. Na wschodzie panował już spokój i tylko od strony Urzędowa słychać było odgłosy artylerii. Z głębokiego snu, po całonocnym czuwaniu, wyrwały mnie okrzyki, że sowieci są już w Kępie. Pobiegliśmy tam. Istotnie, w pobliżu większego stawu rozłożył się biwakiem mały oddziałek sowiecki przybyły na wielkim studebekerze. Właśnie „bojcy” w kociołku nad ogniskiem przygotowywali sobie posiłek. Składał się on z ich „swinnoj tuszonki” made in USA i kępskich ziemniaków. Z ciekawością oglądaliśmy puszkę po „tuszonce”, na której wśród różnojęzycznych opisów widniał również i polski. Frontowcy byli sympatyczni, interesowali się naszymi opaskami na rękach i za mały, damski zegarek chętnie odstąpili siostrze ociekający jeszcze fabrycznym smarem, nowiutki kawaleryjski karabinek „mosin” ze składanym „sztykiem” (bagnetem). Później siedli na studebekera i gdzieś się ulotnili.

Po powrocie z Kępy dowiedziałem się, że odbyła się odprawa okolicznych komendantów placówek i jutro, z ramienia Delegatury na Kraj Rządu RP w Londynie, obsadzamy gminę w Chodlu. Mieliśmy zabrać całą broń i przygotować sobie biało-czerwone opaski z napisem PKB. Na szczęście znalazła się wsypa do pierzyny o stosownym czerwonym kolorze, a Mama przy pomocy innych pań poszyła opaski i w ten sposób zostaliśmy umundurowani.

Wyruszyliśmy skoro świt dwoma podwodami, było nas kilkunastu. Na wszelki wypadek jechaliśmy polnymi drogami, a broń została ukryta w wiązkach słomy służących za siedzenia. Miejscem zbiórki był młyn w Borowie, skąd mieliśmy wyruszyć do położonego o kilka kilometrów Chodla. Po drodze zatrzymał nas silny patrol sowiecki. Zostaliśmy dokładnie wylegitymowani. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu Mrok polecił nam przełożyć opaski, aby kolor czerwony znalazł się u góry – czyli do góry nogami. Okazało się, że taki absurdalny rozkaz wydał dowodzący patrolem oficer, zapewne politruk, warunkując dalszą naszą jazdę jego wykonaniem. Dla świętego spokoju komendant polecił nam go wykonać. Argumentacja oficera, poparta kilkunastoma wycelowanymi w nas pepeszkami, polegała na tym, że kolor czerwony miał oznaczać robotniczą krew, a ta zawsze musiała być górą – „Wot i wsio!”.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, ledwo powstrzymując się od śmiechu, a gdy patrol był po za zasięgiem wzroku, założyliśmy opaski prawidłowo. Dalej nie było już nam do śmiechu. Na skraju lasu przylegającego do drogi, ukryte były stanowiska sowieckiej piechoty z działkami przeciwpancernymi i karabinami maszynowymi – była to po prostu autentyczna linia frontu. My zaś znajdowaliśmy się po tej wrogiej stronie, w najlepszym wypadku na ziemi niczyjej. Na dobitkę sowieci lojalnie ostrzegali nas okrzykami – „Ej partyzany! Dalsze nielzia, tam Giermańcy!” Jakoś jednak szczęśliwie, bez dalszych przygód, dojechaliśmy do Borowa.

Ogłoszenie niepodległości 26 lipca 1944 r. przed łopiennickim dworem

W Borowie zastaliśmy raczej zbiegowisko okolicznych, częściowo tylko uzbrojonych PKB-owców i gapiów, niż zbiórkę. Po pewnym czasie zjawił się jakiś umundurowany porucznik i zrobił porządek. Posegregował nas na uzbrojonych i nieuzbrojonych – ja dołączyłem do tych drugich. Odliczyliśmy, padła komenda „Baczność!” i porucznik zameldował stan wojska ubranemu na czarno postawnemu cywilowi. Cywil, którego nazwiska lub pseudonimu nie zapamiętałem, przedstawił się jako delegat lubelskiej delegatury Rządu Londyńskiego, powitał nas i oświadczył, że zaraz po wyjaśnieniu sytuacji ruszamy „oswobodzić” Chodel i obsadzić tamtejszy urząd gminny. Wkrótce zjawił się goniec z Chodla i zameldował, że o świcie przemieszczała się opłotkami miasteczka silna niemiecka jednostka pancerna, ale aktualnie nie ma w nim żadnego wojska. Wymarsz opóźnił się o dobre pół godziny, bowiem delegat dostał od kogoś w prezencie nowiutkiego mausera i zapragnął go zaraz przestrzelić. Ktoś usłużny podał mu widocznie jakiś „lewy” nabój, karabin nie tylko nie wypalił, ale jeszcze zagwoździł się. Później kilku fachowców na zmianę dłubało różnymi drutami i patykami w lufie, ale bez rezultatu. Mnie też jakiś starszy bechowiec obdarował karabinem mówiąc: „Ej rekrut! Potrzymaj chwilkę, muszę coś załatwić”. Padł rozkaz wymarszu, a właściciela, pamiętającego chyba wojny napoleońskie jednostrzałowego mannlichera, ani widu ani słychu. Zjawił się po odbiór dopiero w Chodlu, nie mówiąc nawet „dziękuję” – no cóż byłem wszak rekrutem. Dodam jeszcze, że mannlicher miał dorobione topornie, wielkie dębowe łoże i był dlatego dwa razy cięższy, niż powinien. W lipcowym upale, zlany potem i już „na miękkich nogach”, po 4-kilometrowym marszobiegu ledwo doniosłem go do Chodla.

Gdy wkroczyliśmy na rynek owacyjnie witani przez wyjątkowo zdziesiątkowanych przez wojnę tubylców, właśnie ktoś zaczął mocować na budynku gminy wyszczerbioną, przedwojenną, emaliowaną tablicę urzędu gminnego i godło państwowe z koroną na głowie orła. Okazało się, że nie nam przypadł zaszczyt „oswobodzenia” miasteczka. Zrobiła to poprzedniego dnia AK, była podobno nawet jakaś defilada. Obsadziliśmy więc gminę, przed którą została zaciągnięta warta, a na rogatkach stanęły posterunki alarmowe. Nieuzbrojeni, czyli i ja, zostali zagonieni do robienia porządków w budynku gminy i jego otoczeniu.

Zbierałem do worka poniewierające się wszędzie

papiery i w pewnym momencie natrafiłem na kilka kompletnych kennkart z fotografiami, które widać nie doczekały się odbioru. Oddałem je delegatowi. Później znalazłem jeszcze parę czystych blankietów, ale już podpisanych i ostemplowanych, te odruchowo wsadziłem do kieszeni. Do jednego z nich wkleiłem później swoją fotografię, sam nie wiem dlaczego, wypełniłem na nazwisko Małolepszy i popisywałem się przed kolegami posiadaniem fałszywki. Któżby przypuszczał, że po kilku miesiącach, nie tylko czyste blankiety, ale nawet moja „małolepsza” fałszywka przydadzą się bardzo kilku ukrywającym się akowcom i umożliwią im „legalny” powrót do życia cywilnego pod zmienionymi nazwiskami.

W południe odbyła się podniosła uroczystość – msza dziękczynna celebrowana przez ks. kanonika Biernackiego. Gdy w wypełnionej po brzegi farze rozbrzmiało potężne „Boże coś Polskę” – polały się łzy. Po mszy zrobiłem się głodny i już kierowałem się w stronę restauracji Niedzielskiego, gdy przywołał mnie delegat. „Weźcie od dowódcy warty jakiś karabin i zgłoście się do mnie” – powiedział. Dostałem znanego mi dobrze mannlichera, bo na wartowni nic innego nie mieli. Gdy poprosiłem o amunicję, usłyszałem tylko; „Chłopie, chcesz żeby ci łeb rozwaliło, przecież z niego przez ostatnie sto lat nikt nie strzelał”.

Uzbrojony w taką przyciężką atrapę, ruszyłem za delegatem gdzieś na peryferia. Była tam do załatwienia ważka sprawa urzędowa – rozstrzygnięcie sporu między dwoma zwaśnionymi sąsiadkami o podział miejskiej obórki. Po wysłuchaniu stron i wykonaniu krokami stosownych pomiarów, delegat z braku kredy, polecił mi kawałkiem cegły zaznaczyć na ścianie oficjalną linię podziału. W ten sposób, bez zbędnej biurokracji, została operatywnie załatwiona pierwsza urzędowa sprawa w wyzwolonym Chodlu. Później jedna ze stron zaprosiła nas na poczęstunek, ale delegat, wykazując wielką mądrość i troskę o autorytet urzędu, zaproszenia nie przyjął. A mnie tymczasem co raz bardziej kiszki marsza grały – byłem od świtu właściwie na czczo. W końcu jednak los zlitował się nade mną. Po powrocie do gminy czekało już na delegata zaproszenie na obiad, a ten zabrał mnie ze sobą. Gospodarze okazali się bardzo gościnni, a obiad smaczny, obfity i zakrapiany nalewką na dobrym bimbrze.

Pod wieczór nieuzbrojeni zostali zwolnieni z obowiązkiem stawienia się w gminie następnego dnia rano. W dobrych humorach wracaliśmy grupką do domów. Na wysokości Ratoszyna dostrzegliśmy trzech młodych ludzi idących nam naprzeciw. Już z daleka widać było, że to chłopcy z lasu. Jednego z nich poznałem, był to podchorąży z któregoś z partoli Kedywu podległych „Zaporze”. Przystanęliśmy relacjonując jeden przez drugiego, co się działo w Chodlu, oni zaś tak jakoś dziwnie nam się przyglądali. Wreszcie znajomy odciągnął mnie na bok i łamiącym się głosem powiedział: „Sowieci otoczyli, rozbroili i uwięzili na Majdanku oddziały AK skoncentrowane pod Lublinem w ramach akcji »Burza«, oddział »Zapory« został już rozformowany, ci którzy mogli, wracają do domów a pozostali – tak jak właśnie my, udają się na meliny”. Byliśmy zszokowani.

Mimo tych złowróżbnych wieści, następnego dnia o wyznaczonej porze meldowaliśmy się w chodelskiej gminie. W miasteczku było już pełno sowietów i po drodze zostaliśmy dwukrotnie bardzo dokładnie wylegitymowani. Na rynku, w bliskim sąsiedztwie gminy, instalowała się właśnie nowa władza – „Wojenkomendantura”, a wokół niej pełno było „bojców” w czapkach z malinowymi otokami i chabrowymi denkami. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, jaką złowrogą formację te barwy oznaczają. W miasteczku wyczuwało się napiętą atmosferę, a delegat ściągnął wszystkie posterunki i patrole oraz zabronił opuszczania budynku gminy. Po pewnym czasie przybył ktoś z Godowa – sąsiedniej gminy, obsadzonej również przez PKB-owców, z wiadomością, jakoby zostali oni już rozbrojeni. W tej sytuacji delegat polecił nieuzbrojonym rozejść się niepostrzeżenie do domów.

Wymknąłem się i opłotkami przeszedłem w kierunku mostu na Chodelce, przez który wiodła jedyna droga do Łopiennika. Z daleka zauważyłem, że przy moście jest już sowiecka rogatka, właśnie kogoś legitymują, a obok stoi grupka najwidoczniej zatrzymanych ludzi. Zrobiło mi się „łyso”, ale powiedziałem sobie, że nie dam się sowieciarzom zgarnąć. Szybko wycofałem się i pozorując kąpiel, przedostałem się na drugi brzeg rzeczki. Tam, w sąsiadujących z nią ogródkach działkowych, znalazłem jakieś wyszczerbione grabie, schowałem opaskę i furażerkę z proporczykiem, zakasałem spodnie i udając idącego do roboty w polu, ruszyłem w drogę. Środki ostrożności okazały się zbędne i bez przeszkód dotarłem do domu. Nocą powrócili pozostali nasi, udało się im nawet przemycić należącą do placówki broń, którą komendant postanowił ukryć.

Kończył się lipiec, z dnia na dzień przybywało sowieckich aresztowań, rekwizycji i zwykłych rabunków. Nie było już wątpliwości, że mamy do czynienia z kolejną, tym razem stalinowską okupacją. Rodził się więc szybko opór Polaków, powstawała nowa konspiracja, ale zgodnie z tytułem, o tym może kiedyś, innym już razem.

Po latach, zainspirowana oglądaniem w TV „Czterech pancernych” jedna z moich nieletnich cór zapytała: „Tata jak byłeś partyzantem, to ilu Niemców zastrzeliłeś?” Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że żadnego. Następne pytanie dziecka brzmiało: „A co, nie potrafiłeś ich trafić?” Odpowiedź, że do Niemców w ogóle nie strzelałem, spotkała się z widoczną dezaprobatą. „A czy ty w ogóle strzelałeś?” – padło kolejne logiczne pytanie dziecka. I znów zgodnie z prawdą, ale zbaczając nieco z tematu, odpowiedziałem, że w ludowym wojsku strzelałem dużo i to z armaty. Ta odpowiedź usatysfakcjonowała wreszcie latorośl. Wstydziłem przyznać się, że w konspiracji strzeliłem tylko raz. Brakowało nam nie tylko broni, ale przede wszystkim, amunicji. Kiedyś, ktoś przyniósł spory worek skorodowanych nabojów. Suszyliśmy je i czyścili w trocinach z popiołem. Po segregacji, wyglądających na dobre, pozostało niewiele. Mimo to, komendant przydzielił kilku nie przeszkolonym wojskowo, po dziesięć sztuk na głowę. Na strzelnicy, urządzonej w nieczynnych od lat zimochowach, miałem szczęście – ósmy mój nabój wypalił. Zdenerwowany kolejnymi niewypałami, zapomniałem prawidłowo złożyć się i karabin dał mi potężnego „kopa” w przedramię, na którym, w miejscu strzeleckiego dołka, pojawił się zaraz obolały strzelecki wzgórek. Inni mieli innego rodzaju szczęście, karabin ich nie kopnął, trafili bowiem na same niewypały. A w ogóle byłem już jako tako ostrzelany. Przed wojną miałem własny flower i kilka razy strzelałem nawet z dubeltówki.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |