Głos Ziemi Urzędowskiej 2003


Jan L. Kochanowski

Ziemiańskiego dworu dzień powszedni

Będzie to zapewne niezupełnie obiektywny, bo podszyty dziecięcymi emocjami, opis zwykłego dnia roboczego w łopiennickim dworze z lat poprzedzających II wojnę światową. Autorem jest 10-letni wówczas jego mieszkaniec, nazywany w tamtych czasach – dworskim paniczem.

Mieszkaliśmy w nie reprezentującym żadnego stylu, ale wygodnym, XIX-wiecznym dworze, który z uwagi na liczbę pokoi miałby w dzisiejszym nazewnictwie miano „M-11”. Zamieszkiwało w nim na stałe średnio 11–12 osób, tak więc peerelowska norma socjalna 5 m2 na osobę, była wielokrotnie przekroczona. Dwór był skanalizowany, ale ciepła woda była dostępna jedynie w sporym kotle stojącym stale na kuchennej płycie. Rozprowadzało się ją ręcznie przy pomocy dzbanków i wiaderek. Ciepła woda była jeszcze osiągalna w obszernej łazience, ale dopiero po napaleniu w łazienkowym piecu. Ciepło w zimie zapewniały piece kaflowe i zabezpieczane starannie każdego roku okna. Dworskie mroki rozjaśniały lampy naftowe, a od wielkiego święta świece w kandelabrach i świecznikach. Tak się do nich przyzwyczaiłem, że po przeniesieniu się do miasta, idąc spać jeszcze przez pewien czas bezskutecznie dmuchałem na żarówki. Dla porządku wymienię jeszcze stałych bohaterów dnia powszedniego – mieszkańców wzmiankowanego „M-11”. Byli to rodzice, nas trójka rodzeństwa, w tym młodszy brat jeszcze w pieluszkach, stryj, guwernantka, rządca, praktykant i dwie zamieszkałe we dworze panny pokojowe, zwane potocznie pokojówkami.

W sezonie nasilenia prac polowych (kwiecień–wrzesień), dworski dzień roboczy rozpoczynał się między godziną 4 a 5 rano. Najwcześniej wstawały dojarki, budzone przez nocnego stróża, oraz praktykant nadzorujący wszystkie trzy udoje w ciągu dnia. Następnie szli do obrządku koni ordynariusze – fornale. Wstawał również rządca, który wydawał ze spichrza obrok dla koni i doglądał ich obrządzania. Właściwym jednak sygnałem do rozpoczęcia pracy był dzwonek uosobiony w kawałku szyny zawieszonej przy oborze i „ćwiczony” stalowym prętem. Jego donośny dźwięk, słyszalny nawet z najbardziej odległego dworskiego pola, oznajmiał o 6 rano rozpoczęcie dnia pracy, a w południe godzinną przerwę obiadową. W innych porach mógł oznajmiać jedynie pożar albo jakiś kataklizm wzywający pracujących w polu do niezwłocznego stawienia się w gumnie.

Ojciec wstawał na pierwszy dzwonek, aby przeprowadzić tzw. ranną dyspozycję. Była to po prostu odprawa wszystkich pracowników, a więc i ordynariuszy i dniówkowych, zgromadzonych w części gumna przy bramie wjazdowej. W jej trakcie grupom lub poszczególnym pracownikom przydzielane były najczęściej całodzienne prace. Po pobraniu niezbędnego sprzętu i ew. materiałów, udawali się oni bądź do prac polowych, bądź zajęć w obrębie gumna. Nadzór nad pracami sprawowali karbowy i polowy. Ordynariusze specjaliści, jak: ogrodnik, kowal, stelmach, stangret i pastuch (oborowy) nie uczestniczyli w dyspozycji, bowiem zwykle sami wiedzieli dobrze co mają robić. Ogólny nadzór nad wszystkimi pracami polowymi i w obrębie gumna sprawowali rządca i ojciec.

W tym miejscu należy wspomnieć o tradycyjnym podziale pracy w ubogich i średniozamożnych dworach. Otóż ziemiańskie żony zajmowały się dziećmi, dworem, parkiem, ogrodem, kurnikiem i czasami świniarnią, natomiast pozostałością ich małżonkowie. W bogatszych dworach panie, w większym lub mniejszym stopniu, były wspomagane lub nawet wyręczane przez bony, guwernantki, klucznice, gosposie itp., a ich mężowie przez administratorów o znacznie większych kompetencjach w porównaniu z rządcami.

Na pierwszy dzwonek wstawały również pokojówki, rozpalały pod kuchnią ogień, grzały wodę, w zimie paliły w piecach i nakrywały do śniadania. Zjawiał się również, zamieszkały w pobliskich czworakach, Stanisław – pierwszy z naszych „wielofunkcyjnych” ordynariuszy, ale przede wszystkim doskonały kucharz i przygotowywał śniadanie podawane pomiędzy godz. 7 a 8. Przed samym śniadaniem pojawiała się również niania – piastunka naszego małego braciszka. Pierwsi jadali ojciec wraz z rządcą i zaraz po śniadaniu udawali się w pole, skąd wracali przed samym południem. Ojciec, mimo że był kawalerzystą (ochotnik 1918–1920 w 7. Pułku Ułanów, wówczas w Kraśniku), był równocześnie doskonałym piechurem i szedł w pole pieszo z laską i dopiero gdy było mokro i błoto wsiadał na wierzchówkę. Nieco później jedli śniadanie pozostali domownicy. Na śniadanie były zacierki lub różne kasze na mleku, później mleko lub kawa zbożowa na mleku oraz chleb, masło, twaróg i wędliny, a latem ogórki i pomidory. Dwór był żywnościowo prawie samowystarczalny, dokupowało się jedynie sól, cukier, herbatę, kawę prawdziwą, inne używki i przyprawy oraz zapałki i naftę. Ja z siostrą wstawaliśmy około 7, bowiem do 8 musieliśmy zjeść śniadanie i po krótkim przygotowaniu udać się na lekcje. Pozwolę tu sobie na dygresję, i wspomnę o tym, co mnie zawsze przy śniadaniu wielce bulwersowało. Otóż mleko prosto od dworskich krów było bardzo tłuste, co po ugotowaniu oznaczało, że było pełne kożuchów – mojej dziecięcej zmory. Zup mlecznych nie tknąłem, a kawę przełykałem ze ściśniętym gardłem i zamkniętymi oczami. Moje gusty doceniał tylko Stanisław, który na imieniny i urodziny gotował specjalnie dla mnie zacierki na wodzie. Do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego za „komuny”, będąc okresowo stołownikiem barów mlecznych i pracowniczych stołówek, kożuchów w mleku już nie spotykałem?

Zwyczajowo, młodzież ziemiańska program szkoły powszechnej wraz z nauką co najmniej jednego języka obcego przerabiała we dworach, pod opieką zatrudnionej na stałe guwernantki, rzadziej guwernera. Pomijając już poziom większości szkół wiejskich, jeżeli w ogóle znajdowały się w pobliżu dworów, to były to zwykle 4-klasówki, bez języka obcego w programie. Natomiast guwernantkę obowiązywała znajomość programów szkoły powszechnej, dwóch języków obcych i dodatkowo kwalifikacje do nauczania gry na fortepianie lub na skrzypcach. Guwernantki nie tylko prowadziły lekcje, ale nadzorowały ich odrabiane i, jak to się obecnie mówi, troszczyły się o „prawidłowe zagospodarowanie wolnego czasu dzieci” i ogólnie brały udział w całodziennym procesie wychowawczym. Nawet najlepsza szkoła powszechna nie była w stanie tego wszystkiego zapewnić. W latach 1934–1939 „zaliczyłem” 2 guwernantki: wybitnie niesympatyczną i niezwykle wymagającą Niemkę panią S. oraz zupełne jej przeciwieństwo panią K. Mimo, że z wczesnego dzieciństwa zwykle niewiele się pamięta, to byłem przez dwa lata tak terroryzowany przez panią S., że zapamiętam ją aż do ewentualnego Alzheimera. Przykładowo, wolny mój czas upływał na spacerach z panią S., a oddalenie się, mnie –  żywego chłopca, od niej na dystans powyżej pięciu metrów, było już karane, na przykład obowiązkiem nauczenia się w krótkim czasie 5–10 słówek francuskich. Rozmowa z moimi rówieśnikami z czworaków, czy ze wsi, do których nota bene bardzo mnie ciągnęło, była już ciężkim przestępstwem, o którym dowiadywała się zaraz „najwyższa instancja” czyli ojciec. Wtedy nie zastanawiałem się jak panią S. przezwać. Dziś – po prawie siedemdziesięciu latach, ciśnie mi się na usta tylko jedno słowo – „zgaga”. Jesienią 1937 roku nastała pani K., z którą jak to mówią, można było „nocą kraść siwe konie”. Była to sympatyczna, pełna życiowego optymizmu, niezupełnie stara – stara panna, przy której lekcyjny materiał sam w prawidłowej kolejności kodował się w naszych szarych komórkach. Dodatkową dla nas atrakcją były starania (bez żadnych szans) jednego z domowników o jej względy. Za kadencji pani K., uwolniony od „kagańca” pani S., po odrobieniu lekcji hasałem po gumnie, polach i łąkach, czując się tak wolnym jak motyle i ptaki. Należy jeszcze dodać, że pod koniec roku szkolnego, za zgodą kuratorium przystępowaliśmy jako eksterni do egzaminu końcowego w najbliższej państwowej lub uprawnionej szkole powszechnej, po którym otrzymywaliśmy normalne państwowe świadectwo ukończenia danej klasy. W Łopienniku robiliśmy to „za płotem” w miejscowej szkole powszechnej przed obliczem groźnie wyglądającego, wąsatego, jednoosobowego jej ciała pedagogicznego. Emocje były wielkie, ale sądzę, że pozytywny wynik był zawsze zagwarantowany.

Wróćmy jednak do łopiennickiego dnia powszedniego. Po śniadaniu mama uzgadniała z kucharzem obiadowe i kolacyjne „menu” i wydawała ze spiżarni niezbędne artykuły. Podobnie i pokojówki otrzymywały stosowne dyspozycje, jeżeli było coś do zrobienia ponad codzienne sprzątanie i wietrzenie domu oraz zmywanie naczyń. W rachubę wchodziło pranie, prasowanie, mycie okien lub pastowanie parkietów. Później mama nakładała rękawiczki, brała sekator i udawała się do ogrodu po kwiaty na bukiety. Spotykała tam ogrodnika i omawiała z nim zakres bieżących prac w parku, warzywniku i sadzie. Wyglądający „z waszecia” i kulawy na jedną nogę nasz ogrodnik, był kolejnym „wielofunkcyjnym” ordynariuszem, a do tego wielkim moim przyjacielem. Niezależnie od doskonałego opanowania wszelkich spraw ogrodniczych z handlem warzywami włącznie, był on pszczelarzem na kilkudziesięciu dworskich rojach i wspaniałym (nie sportowym) koszykarzem. Ponadto w jego gestii były wszelkie uboje, ściąganie skór, rozbieranie mięsa, robienie do spółki z kucharzem doskonałych wędlin i ich wędzenie.

Po powrocie do domu i ułożeniu bukietów w wazonach i flakonach, mama przystępowała do różnych prac domowych. Raz było to cerowanie, głównie naszych rajtuzów, pończoch i skarpetek, drugi raz drobne prace krawieckie, naprawy bielizny i pościeli, kolejny raz upinanie firan i zasłon lub wietrzenie garderoby, a jak już nie było nic pilniejszego, robiła mereżki, serwetki i haftowała. Ponadto, o ile Stanisław nie potrzebował, (i dodam, że nie lubił) żadnych kontroli, o tyle pokojówki jej potrzebowały. Nie wyjaśniłem jeszcze bliżej, na czym polegała wielofunkcyjność Stanisława. Otóż jego dodatkową specjalnością było utrzymywanie w stanie używalności ponad 20 różnych lamp i lampek naftowych. Mimo to nigdy nie wyczuliśmy nafty w przygotowanych przez niego potrawach. Zupełnie nietypowo zajmował się również dworskim kurnikiem. Z wielką wprawą nie tylko macał kury i wybierał jajka, ale również poił, sypał poślad, wyrzucał kuchenne resztki, a jak było to konieczne, przygotowywał pisklętom indyczym i perliczym drobno krojoną sałatkę pokrzywowo-twarogową. Jako kamerdyner, przebrany w czarny garnitur podejmował z ojcem gości i pomagał im w rozbieraniu się, a później podawał do stołu w białych rękawiczkach. Jako lokaj golił i strzygł stryja i sprzątał jego pokój, jako że pokojówki nie miały tam prawa wstępu.

Dzwonek południowy oznajmiał obiadową przerwę. Kończyliśmy wówczas lekcje i po umyciu rąk siadaliśmy z wszystkimi domownikami do stołu. Wszelkie spóźnienia były źle widziane, a nieobecności nie do pomyślenia. Wyjątkowo rządca z własnej inicjatywy jadał osobno, w dniach, gdy doglądał wywózki w pole gnoju ze stajni, obory i chlewni – nie miał przecież czasu na kąpiel i przebieranie się. Obiad poprzedzał krótki pacierz intonowany przez ojca. Zawsze były trzy dania. Co drugi dzień obiad był albo jarski, albo rybny. W piątki były zawsze śledzie z cebulą w oleju lub śmietanie z miętoszonymi lub pieczonymi ziemniakami. Popularne dziś w jadłospisie brojlery – podówczas kurczaki albo jak kto woli kuraki, podawane były od wielkiego święta 2–3 razy w roku, ale jak smakowały! Indyk (pieczony z borówkami) był tylko na Nowy Rok i Wielkanoc i jestem przekonany, że to Anglosasi wzięli od nas przykład, a nie my od nich. Na deser były domowe kompoty, budynie, względnie kisiele, a w sezonie ogrodowe owoce. Do stołu podawała jedna z pokojówek przybrana w biały czepek i fartuszek. Przy stole panowała cisza i dopiero po drugim daniu jakiś bieżący temat inicjował zwykle stryj. Nas dzieci obowiązywała surowa zasada „przy stole jak w kościele” lub „dzieci i ryby głosu nie mają”. Nie wolno nam też było wstawać od stołu przed starszymi. Dlatego cieszyliśmy się, gdy byli goście i przy stole brakowało dla nas miejsca. Dostawiano nam wówczas w kącie mały stolik tzw. „folwark”. Stamtąd, jak z bocianiego gniazda mogliśmy swobodnie podziwiać wyczyny niektórych obżartuchów i bez obawy komentować swoje spostrzeżenia.

Nie przypominam sobie, aby któryś ze starszych domowników, może poza stryjem, pozwalał sobie na poobiednią drzemkę. Niestety dla nas dzieci była ona obowiązkowa. Traktowaliśmy ją z siostrą jako karę „za nie wiadomo co”, a po niej następowało wcale nie przyjemniejsze odrabianie lekcji i, na szczęście już tylko siostrę, odegranie iluś tam wprawek na fortepianie.

Po obiedzie ojciec udawał się z niezbyt wielkim zapałem do kancelarii, aby odrabiać „pracę papierkową”. Należy przy tym pamiętać, że w odróżnieniu od rozbudowanego aparatu administracyjnego w byłych majątkach pegeerowskich, mój ojciec był również „wielofunkcyjny” i pełnił rolę księgowego, kontysty, kasjera, archiwisty, sekretarki, no i oczywiście głównego ekonomisty, planisty i szefa „firmy”. Trzeba było wszak prowadzić obszerny „Dziennik majątku”, różne wykazy, raporty i kartoteki, sporządzać listy płac, wypłacać pracownikom pieniądze i płacić podatki, co oznaczało rozliczanie się z produkcji rolnej i zwierzęcej. Wyliczając te funkcje, nie przypominam sobie, aby w trakcie żniw zabrakło kiedyś sznurka do naszej wiekowej snopowiązałki. Wprawdzie dość często psuł się jej targaniec, ale tylko dlatego, że nadawała się raczej na złom, a pieniędzy na nową brakowało. Mimo nadprodukcji ziarna w Polsce, nie było też nigdy kłopotów ze skupem, ale lepiej nie wspominać po jakiej cenie. Natomiast mamie czas poobiedni, przez prawie cały sezon zajmowało robienie konfitur, dżemów, marmolad, różnych marynat, kwaszonek i suszów. Należy pamiętać, że nie było jeszcze wówczas ani zamrażarek, ani słoików „twist off”, a słoiki Weck’a były dość drogie i miały tę wadę, że łatwo tłukły się. Natomiast niezawodna była metoda pasteryzowania słoików i butelek zabezpieczonych zwierzęcymi pęcherzami.

Około godz. 5 po południu był podwieczorek, nie gromadził on już wszystkich domowników, każdy przychodził, kiedy chciał i nalewał sobie herbaty z samowara, do niej był chleb z masłem, jakieś konfitury lub marmolady a w sezonie dodatkowo różne owoce z ogrodu. Nas obowiązywało picie „bawarki”, w której kożuchy z mleka były gorzej niż obrzydliwe. Po podwieczorku, gdy nasze lekcje były już odrobione, mieliśmy dla siebie nieco wolnego czasu. Siostra hodowała króliki, którym trzeba było czyścić klatki, organizować paszę i karmić. Zajmowało to jej sporo czasu. Ja, jeżeli udało mi się zrobić unik w pomocy siostrze przy królikach, miałem sto różnych swoich chłopięcych zajęć, z których zdołam wymienić zaledwie kilka. Było to przykładowo robienie i puszczanie na stawie łódek, zbieranie znaczków, monet, banknotów, skamienielin, łapanie i zasuszanie motyli, ważek i żuków, hodowanie rybek w akwarium, łapanie ryb, spacery z psem Azorkiem itd., itd. Często również obserwowałem pracę ogrodnika, kowala lub stelmacha. Sądzę, że te zabawy i obserwacje wniosły coś do mego dorosłego życia, przecież w dorosłym życiu „zjadłem zęby” na eksploatacji statków morskich, a działka i spinning są niezmiennie moimi głównymi hobby.

Interesował mnie też nasz zielony ford a później traktor „Ursus”. Wspominam o tym, aby wymienić kolejnego naszego „wielofunkcyjnego” ordynariusza. Był nim stangret Władysław, który miał „pod sobą” osobną od fornalskiej, stajnię cugową. Były w niej: para koni cugowych, angloarab „Osełedec” – ogier zarodowy, wierzchówka pod siodło i kucyk „Kuba”. Władysław nie tylko dbał o ten cugowy inwentarz, ale doskonale ujeżdżał konie pod siodło, był autorytetem w sprawach podkuwania i takim znawcą końskiej medycyny, że nie przypominam sobie zupełnie odwiedzin weterynarza. Władysław miał podobne zacięcie do koni mechanicznych i był równocześnie szoferem i „złotą rączką” w mechanice pojazdowej. Dzięki niemu, już wówczas wiedziałem na czym polega działanie karburatora i znałem różne inne tajniki samochodowego wnętrza.

W odróżnieniu od nas, okres przedkolacyjny nie oznaczał bynajmniej relaksu dla innych. W tym czasie ojciec przyjmował interesantów. Byli to mieszkańcy czworaków w różnych, nie tylko tzw. „ludzkich” sprawach, ordynariusze lub dniówkowi wzywani „na dywan” za jakieś tam uchybienia. Byli to też czytelnicy pojemnej ojca biblioteki. Zapamiętałem kilku takich „żelaznych” czytelników z Majdanu Radlińskiego, Kolonii Radlin i Białowody. Ci wybierali sobie książki sami; innym bardziej „świątecznym” czytelnikom dobierał je Ojciec. Interesantami w sprawach handlowych i podobnych byli również dworscy pachciarze wyznania mojżeszowego: Kon z Urzędowa, Bencjan z Chodla oraz Morel i Abram z Bełżyc. Dodam jeszcze, że ojciec był honorowym sekretarzem Gminy Chodel i bodajże cały czwartek przebywał w gminie. Natomiast mama uruchamiała swoje mini-ambulatorium. Jej pacjentami byli nie tylko ludzie dworscy, ale nawet i wsiowi. Przychodzili oni po porady, na pomiar temperatury, wykonanie zastrzyku, kompresu, płukania, opatrunku, a nawet na drobne zabiegi chirurgiczne. Potrzebujący otrzymywali bezpłatnie podstawowe leki z dworskiej apteczki, a w poważniejszych przypadkach byli wysyłani bryczką do lekarza w Chodlu. Mama lubiła grywać wieczorami na fortepianie, jednak w sezonie rzadko było słychać jej nastrojowe romanse i walce.

O godz. 8 wieczorem siadaliśmy wszyscy do kolacji, na którą składały się jakieś zimne sałatki lub jarzyny na ciepło, przysmażane ziemniaki, lub któraś z kasz na sypko ze skwarkami i do tego kwaśne mleko, czasami były też pozostałości z obiadu. Później był czas na słuchanie radia i rozmowy na różne tematy. Nie przeciągały się jednak one zbyt długo. Rządca, który najwcześniej wstawał, szedł zwykle spać pierwszy. O tej porze leżeliśmy już z siostrą w łóżkach. Byłem wtedy pożeraczem książek, a że czytać w łóżkach nie było nam wolno, robiłem to pod kołdrą przy świetle latarki. Nie wiem dlaczego, ale po pewnym czasie został bardzo ograniczony zakup baterii do latarek. Około godz. 10 wieczorem stróż nocny wypuszczał z budy nasze bardzo ostre psy podwórzowe. Nikt już wówczas nie wychodził na dwór. Zapadaliśmy w sen usypiani od wiosny do jesieni chórami żab zamieszkałych w pobliskim stawie, a zimą cykaniem świerszczy, których nadaremnie poszukiwałem we dnie za piecami. W długie letnie wieczory, na pobliskim wzgórku zbierała się młodzież męska z czworaków i nieraz, zwłaszcza w soboty, do późna śpiewała różne piosenki wojskowe i ludowe. Czym później, tym repertuar ich stawał się coraz mniej cenzuralny. Mieszkańcom dworu to nie przeszkadzało, a może spali już wtedy głęboko.

Tętno dworskiego dnia roboczego wyznaczały w znacznej mierze pory roku. Po jesiennych orkach, siewach oraz wykopkach, prace z pól przenosiły się w rejon gumna. Dzwonek poranny rozbrzmiewał wtedy o godz. 7, a prace kończyły się przed zapadnięciem zmroku. Zimą podczas śniegów i mrozów nie było ani dzwonka ani porannej dyspozycji. Do pracy przychodzili tylko ordynariusze, natomiast dniówkowi byli wzywani tylko w miarę potrzeb.

Z dotychczasowych relacji wynikałoby, że we dworze była tylko praca i nauka, i nie było żadnych uciech. W okresie nasilenia prac polowych z pewnymi wyjątkami tak istotnie bywało. Oczywiście, świętowane były imieniny domowników, połączone z bardziej wystawnym deserem na obiad lub domowymi lodami ukręconymi w naczyniu obracanym ręczną korbką i obłożonym lodem z własnej lodowni (lód wyrąbywany był zimą ze stawu) oraz z przybraniem krzesła solenizanta kwiatami, no i rzecz jasna prezentami. Wizyty i rewizyty rodziny zamieszkałej w okolicznych dworach ograniczały się do niedzielnych podwieczorków. Ożywienie stosunków towarzyskich następowało po 15 września. Inaugurowało je polowanie na kuropatwy, na które zjeżdżali się myśliwi z sąsiednich dworów i miasteczek. Po polowaniu była suta i zakrapiana kolacja i brydż, który przeciągał się nieraz do późnej nocy. Później odbywały się jesienne i zimowe polowania na zające. Ponieważ zaprzyjaźnionych dworów było sporo i tam też organizowano polowania, zdarzało się, że odbywały się częściej niż raz na tydzień, ale ojciec przeważnie je opuszczał. U nas we dworze nie było młodzieży w wieku „poborowym”, dlatego omijały nas potańcówki, bale, kuligi, rauty itp. Natomiast w okresie świątecznym i karnawale odbywało się kilka rewizytowanych później przyjęć połączonych z bardziej wystawnymi obiadami. Wolny czas w długie jesienne i zimowe wieczory wypełniało czytanie książek. Biblioteka ojca była dobrze zaopatrzona i zawsze na bieżąco uzupełniana o nowości. Czytali wszyscy prawie domownicy, a dyżurnym tematem „przystołowych” dyskusji stawały się przeczytane książki i ich bohaterowie.

Rok szkolny rozpoczynaliśmy jak wszystkie dzieci z początkiem września i już od pierwszego dnia tęskniliśmy do wakacji. Były wprawdzie ferie świąteczne i wielkanocne, cóż z tego – ich niewątpliwy urok bladł niesłychanie, bo nasze guwernantki wprawdzie wyjeżdżały gdzieś do swoich rodzin, ale wcześniej dbały o to, abyśmy się zbytnio nie nudzili. Zadawały więc całe tomy nudnych lektur i bataliony słówek francuskich. Jeżeli natomiast chodzi o wakacje, to pragnę nadmienić, że pod koniec lat trzydziestych majątki ziemskie zaczęły dopiero powoli wychodzić z bardzo głębokiego kryzysu przełomu i początku dekady. Nie było więc pieniędzy na żadne wyjazdy nad morze lub w góry, nie mówiąc już o zagranicy. Na obozy, było dla nas według przyjętych podówczas norm, nieco za wcześnie. Prawdę powiedziawszy, nie tęskniliśmy jeszcze za takimi wakacjami. Wystarczała nam łopiennicka swoboda, piękny park ze stawem nie nadającym się zbytnio do kąpieli (co wcale mi nie przeszkadzało), sad, pola łąki i las. Nie stroniliśmy, od wyznaczanych nam przez rodziców takich prac, jak zbiór owoców, runa leśnego, chmielu lub ziół. Ja miałem zwykle do zabawy towarzystwo równolatków, przyjeżdżał bowiem z Równego mój cioteczny brat, a z Lublina kuzyn naszego stelmacha. Żałowaliśmy tylko, że w porównaniu z rokiem szkolnym czas wakacji przemijał tak szalenie szybko.

 

Fot.:

Irena i Jerzy Kochanowscy – małżeństwo z Łopiennika. Fot. Atelier „Sztuka” z Lublina

Rodzeństwo z Łopiennika – z albumu Kochanowskich. Fot. Atelier „Sztuka” z Lublina

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |