Głos Ziemi Urzędowskiej 2002


LISTY DO REDAKCJI

Stefan Rolla

Hieronim Dekutowski ps. „Zapora” – godny (?) pamięci potomnych

Artykuł dyskusyjny

 Pani Anna Wnuk starała się udowodnić w „Głosie Ziemi Urzędowskiej 2001” hasło zawarte już w tytule artykułu: Major Hieronim Dekutowski ps. „Zapora” – człowiek godny pamięci potomnych. W swoim tekście postawiłem znak zapytania przy słowie „godny”. Postaram się to uzasadnić dalej.

Działalność Hieronima Dekutowskiego w czasie wojny i okupacji niemieckiej uprawnia do takiego określenia, jakiego użyła Autorka (A.W.).

Dekutowski był ochotnikiem w kampanii wrześniowej 1939 r. Nie poddał się; przewędrował przez Węgry do Francji i zaciągnął się do polskiego wojska. Walczył we Francji. Po jej klęsce przez Szwajcarię dostał się do Wielkiej Brytanii. Ukończył szkołę podchorążych, zaciągnął się do „cichociemnych” i skoczył do Polski 17 września 1943 r. Był dowódcą kompanii AK w Zamojskiem, szefem Kedywu Inspektoratu Lublin–Puławy. Pod jego dowództwem wykonano w Lubelskiem ponad 80 akcji bojowych i dywersyjnych. To wszystko prawda i chwała mu za to!

Po wkroczeniu wojsk radzieckich w lipcu 1944 r. Dekutowski nie złożył broni, nie rozwiązał oddziału. Próbował pomaszerować na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Kiedy to się nie udało „z kilkoma najwierniejszymi żołnierzami skrył się w lasach” (cytat z artykułu A.W.). „W styczniu 1945 r. objął dowództwo partyzanckiej grupy dywersyjnej, działającej w ramach Ruchu Oporu AK” (jw.).

Tu przeciwstawię postępowanie większości żołnierzy AK i BCH z Urzędowa.

W pamiętnych dniach 23–28 lipca 1944 r. zostałem dowódcą akcji „Burza” w Urzędowie z rozkazu dowódcy obwodu kpt. „Warty”. Nawiązałem od razu łączność z oddziałem lotnym por. „Małego” (Stanisław Łokuciewski) i z por. „Wilgą” (Jerzy Wywioł) – dowódcą oddziału BCH w Dzierzkowicach. Kiedy 27 lipca było wiadomo, że dnia następnego spotkamy się z Armią Czerwoną, zorganizowałem spotkanie w lesie za Bęczynem z „Małym” i „Wilgą” i zadałem pytanie, co robimy?

Wszyscy byliśmy świadomi, co zrobiono z oddziałami AK na Wileńszczyźnie i Wołyniu. Rozbrojono je, dowódców aresztowano, a żołnierzy wcielono w szeregi armii radzieckiej. Dlatego też ja i „Wilga” oświadczyliśmy, że rozwiążemy oddziały, a decyzję, co dalej, pozostawimy żołnierzom. „Mały” zaś oświadczył, że ma żołnierzy przeważnie zamiejscowych, zza Buga, dlatego odda się do dyspozycji władz Polski Ludowej. Przyjęliśmy to ze zrozumieniem.

Ale zgodnie z rozkazami AK 28 lipca ja i „Wilga” zameldowaliśmy się u pułkownika wojsk radzieckich w Popkowicach. Przedstawiliśmy się jako dowódcy oddziałów wojska polskiego podległego rządowi polskiemu w Londynie. Pułkownik przyjął spokojnie nasze oświadczenie i zażyczył sobie zaprezentowania oddziałów. Zgodziliśmy się. Pułkownika zaprosiliśmy do urzędu gminnego, zaś sami udaliśmy się rzekomo po żołnierzy (ukrytych po domach). Zarządziłem zbiórkę swego oddziału w dołach na początku Bęczyna i tam rozwiązałem oddział.

Po kilku dniach zostałem wezwany do sztabu AK w Lublinie, gdzie skłaniano mnie do marszu z oddziałem na pomoc Warszawie. Stanowczo odmówiłem, motywując: nie widzę szans na dotarcie z bronią w ręku do Warszawy, a moi żołnierze nie potrafią walczyć w mieście. Odmowę przyjęto ze zrozumieniem.

Dlatego dziwię się, że tak doświadczony partyzant, jak „Zapora” próbował „maszerować” do Warszawy, o czym pisze A.W. Świadczy to o niezrozumieniu nowej sytuacji.

Miałem doskonały angielski radioaparat na słuchawki (ze zrzutu) i intensywnie słuchałem radia w różnych językach (polskim, angielskim, niemieckim, francuskim, a także rosyjskim). Całą okupację redagowałem wieści radiowe do podziemnych czasopism BCH i AK. Już w 1944 r., po Jałcie, zrozumiałem, że zostaliśmy haniebnie oszukani przez sojuszników: już w 1939 r. zostawili nas samych. Churchill zawsze uważał linię Curzona (Bug) za słuszną i nie chciał dawać Polsce ziem na zachód od Katowic i Poznania, bo uważał, że „polska gęś udławi się tym pokarmem”.

Nie mogę zrozumieć jak tacy politycy, jak Stanisław Mikołajczyk wierzyli, że mogą prowadzić jakąś polską politykę. Nie mogę również zrozumieć jak polski „rząd” w Londynie, chyba świadom sytuacji, nie uświadomił polskiemu narodowi, chociażby przez radio, że nie mamy innego wyboru, jak podporządkowanie się władzom narzuconym przez Moskwę.

Już w 1944 r. tak to oceniłem i zrozumiałem. Dlatego wszystkich młodych namawiałem do nauki i do opuszczenia Urzędowa, który był solą w oku komunistów. Tak zrobili młodzi dowódcy plutonów, drużyn oddziału AK: Konstanty Wójcik, Aleksander Pomorski, Tadeusz Moch, którzy poszli na wyższe uczelnie najpierw do Lublina, potem (w 1945 r.) do Warszawy i Gdańska.

Nie obeszło się bez przygód z UB. Tak np. Tadeusz Moch ratował się skokiem z l piętra UB w Kraśniku i... uciekł.

Por. „Wilga” wrócił do Stalowej Woli, a wiosną 1945 r. poszedł na zachód i osiedlił się w Jeleniej Górze i nie miał żadnych problemów z UB.

Ja nie uniknąłem „wpadki”. We wrześniu 1944 r. 4-osobowy patrol NKWD i MO przypadkowo złapał mnie na Bęczynie (rozpoznał mnie milicjant – urzędowianin). Udało mi się uciec z wozu milicyjnego, mimo silnego ostrzału. Niedługo potem, wracając rowerem z Lublina przez pola od strony Ludwinowa, spotkałem na gościńcu bobowskim patrol milicyjny, znów mnie rozpoznano i silnie ostrzelano, z rkm-u. Wtedy zrozumiałem, że konspiracja w PRL będzie o wiele trudniejsza niż pod okupacją niemiecką i że czas opuścić Urzędów.

Na zimę 1944/1945 schroniłem się w Nisku z pomocą „Wilgi”. W lutym 1945 r. zawarłem ślub pod obcym nazwiskiem w Lublinie i sam wróciłem do Niska. Wiosną 1945 r. nie wytrzymałem i wróciłem do Urzędowa. Tu szybko odnalazła mnie Polska Podziemna i zaangażowano mnie do organizacji przekształconej wkrótce w WiN. Zostałem wiceprezesem obwodu kraśnickiego. W odezwie „Do polskich socjalistów” WiN nawoływał: „Nie wolno nam walczyć zbrojnie. Nie wolno nam manifestować głośno swoich przekonań, gdyż to właśnie leży w interesie komunistów, rozszyfrowuje opozycjonistów i daje im możliwość dalszego likwidowania najlepszych Polaków. Naszą zasadniczą ideą w polityce wewnętrznej winno być uchronienie jak największej liczby Polaków od śmierci i zniszczenia oraz przechowanie ich do momentu prawdziwej niepodległości”.

Zgodnie z wytycznymi WiN-u zorganizowałem wydawanie biuletynu, którego byłem redaktorem. Do WiN-u wciągałem tylko starszych, zwykle już żonatych żołnierzy AK. Nie było mowy o żadnych akcjach zbrojnych. Młodych kandydatów odsyłałem do szkoły. Od prezesa WiN otrzymałem polecenie spotkania się z szefem UB w Kraśniku na temat „paktu nieagresji”. Do spotkania doszło na neutralnym gruncie w Dzierzkowicach-Podwodach. Doszliśmy do porozumienia: wykluczamy użycie broni. Przekazałem odpowiednie rozkazy w teren.

Tymczasem w lecie 1945 r. w Urzędowie pojawił się „Zapora” z małym, dobrze uzbrojonym oddziałem. Otrzymałem polecenie prezesa WiN-u, aby skłonić  „Zaporę” do jego rozwiązania. Rozmowa odbyła się w domu Tomasza Wośki – kowala na przedmieściu Mikuszewskim.

Rozmowa była bardzo nieprzyjemna, mimo że znaliśmy się z okupacji niemieckiej. Przekazałem mu rozkaz prezesa rozwiązania oddziału. „Zapora” odpowiedział: „Jestem żołnierzem i rozkazy jakiegoś prezesa mam w d...” Prosiłem go o opuszczenie Urzędowa. Powiedział: „Odejdę, kiedy będę chciał”. Ale tej jeszcze nocy opuścił Urzędów. Ja w październiku pożegnałem konspirację i opuściłem Urzędów na kilka lat. Przyjęto mnie na trzeci rok Politechniki Gdańskiej.

W tym miejscu chcę złożyć hołd kobietom, naszym żonom, które mnie i moim kolegom pomogły wyjść z podziemia i wrócić do normalnego życia.

Gorzej było z nieżonatymi: „Zapora”, Witold Andrzejewski, Bolesław Wyrostek, „Biały”, nie znaleźli ogniska domowego, dalej walczyli, konspirowali i... wpadli.

Zapora nie reagował na wezwania WiN-u i kontynuował walkę zbrojną, która niszczyła przede wszystkim Polaków różniących się zapatrywaniami politycznymi. Walka ta była sprzeczna z dobrem Narodu i przeciwstawna maksymie rzymskiej przytoczonej (z błędami) przez Autorkę A.W. „Salus Rei Publicae Suprema Lex” (dobro rzeczypospolitej najwyższym prawem). Najwyższym dobrem było wtedy przetrwanie polskiego narodu. W czasie wojny 1939–1945 doznaliśmy zbyt dużego upustu krwi.

Starsi wiekiem żołnierze „Zapory” to zrozumieli i porzucili w 1945 r. podziemie. Tak zrobił m.in. zastępca „Zapory” – „Opal” czy „Maks” – dowódca patrolu z Wojciechowa.

Do „Zapory” garnęli się ludzie młodzi, którym zasmakowała partyzantka, którzy lubili strzelać (i zabijać). Broń i wódz („Zapora”) dawała im przewagę wobec normalnych ludzi, poczucie władzy i bezkarności. Wielu z nich nie zniosło dyscypliny, jaką usiłował „Zapora” wprowadzić w swe szeregi, odłączyli się od oddziału, uprawiali zwykłe bandyctwo, często pod znakiem „Zapory”. Takie wynaturzenia są zawsze udziałem partyzantki.

Wojna domowa rozpętana przez „oddziały leśne” w Polsce po 1945 r. przyniosła ogromne straty materialne i ludzkie. Powstały w psychice Polaków głębokie rany dotychczas niezabliźnione, spowodowały w narodzie polskim podziały, które bardzo utrudniają rozwój państwa.

Autorka (A.W.) pisze: „»Zapora« mimo młodego wieku już za życia stał się legendą... Nazywali go »Małym Kapitanem« czy wręcz »Małym Rycerzem«, dostrzegając podobieństwa jego postaci z bohaterem krzepiącej serca Polaków Trylogii Henryka Sienkiewicza”. Podobieństwa doszukiwałbym się tylko w ich śmierci: samobójczej Wołodyjowskiego i prawie samobójczej (walka beznadziejna) „Zapory”. Komu była potrzebna ta śmierć? Nie Polsce!

Reasumując te rozważania, a zwłaszcza porównanie zachowania się po 22 lipca 1944 r. „Zapory” z zachowaniem się większości żołnierzy AK i BCH, należy stwierdzić, w świetle przeobrażeń w naszym kraju i w świecie, że „Zapora” wybrał błędną drogę do prawdziwej niepodległości.

Śmiem twierdzić, że wszyscy Polacy (także komuniści) z wyjątkiem agentów Stalina, chcieli niezawisłej Polski (przykład Gomułki w 1956 r.). Większość zdawała sobie jednak sprawę, że droga do niepodległości będzie długa i ciężka. I tak też było. Polska odzyskała prawdziwą niepodległość dopiero po 45 latach (1945–1990), dzięki zwycięstwu strategicznemu Ameryki nad Związkiem Radzieckim.

Nie można gloryfikować, jak to robi Autorka A.W. „Zapory” i stawiać go za przykład godny naśladowania. Postać Hieronima Dekutowskiego to postać tragiczna – bohater lat wojny 1939–1944, przywódca walk bratobójczych 1944–1947. Nad historią jego życia możemy pochylać się tylko ze współczuciem.

 Traktuję ten artykuł jako dyskusyjny. Chętnie wysłucham głosów lub przeczytam artykuły uzasadniające słuszność postępowania „Zapory” w latach powojennych.

Przypis Redakcji

W prezentowanym artykule Autor przedstawia subiektywną ocenę postaci Hieronima Dekutowskiego „Zapory”. Kreuje tę postać jako tragiczną, podejmującą całkowicie bezsensowną walkę w realiach Polski, nie dających gwarancji powodzenia rozpoczętych akcji. Czy jednak dobry lekarz nie podejmuje trudu walki o zdrowie pacjenta choć jego stan nie daje nadziei na uratowanie życia? Przecież wówczas angażuje całą swoją wiedzę, umiejętności, czas i siły, nie oszczędzając siebie. Przed nim jest najwyższy cel – wartość, którą należy ocalić i wskazać drogę innym, jak należy postępować.

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |