Głos Ziemi Urzędowskiej 2002


Jan L. Kochanowski

Okrężne

 W moich stronach rodzinnych, tj. okolicach Bełżyc, Chodla i Urzędowa, tak właśnie ongiś nazywały się dożynki, jakie po zakończeniu zbiorów odbywały się rokrocznie w majątkach ziemskich. Poniżej opiszę takie okrężne w Łopienniku w 1938 r., którego przebieg mimo znacznego upływu czasu zachował się dość dobrze w mojej pamięci.

Starałem się dojść do tego, skąd się wzięła taka właśnie nazwa, niestety bez rezultatu. Słowo dożynki było wprawdzie równolegle używane, ale nasza służba folwarczna zdecydowanie preferowała okrężne, określając nią nie tylko samą zabawę dożynkową, ale również całą jako taką uroczystość.

Data okrężnego była ruchoma i przypadała na pierwszą sobotę po zakończeniu żniw i uprzątnięciu zboża z pól, tzn. po zwózce do stodół i po ustawieniu stert. Była to zwykle pierwsza połowa września.

Nie wiem wprawdzie, kiedy i w jakim trybie służba wybierała starościnę i starostę okrężnego, ale przychodzili oni do ojca, aby wspólnie omówić niezbędne przygotowania i przebieg samej uroczystości. Starosta był odpowiedzialny za porządek i spokój w trakcie okrężnego i dlatego wybierał spośród starszych wiekiem ordynariuszy służbę porządkową. Do jej obowiązków należało m.in. zwracanie szczególnej uwagi, aby nie został zaprószony ogień. Natomiast starościna miała na głowie przygotowanie pomieszczenia do tańca i przyrządzenie poczęstunku.

Okrężne odbywało się w przylegającej do obory murowanej wozowni. Za mojej pamięci spełniała ona raczej rolę garażu dla naszego zielonego forda, nie mieliśmy bowiem ani karet, ani powozów, a z pojazdów konnych jedynie bryczkę, wasąg i linijkę. Zaletą wozowni była równa, cementowa lub ceglana podłoga, a nie klepisko, jak w innych budynkach gospodarskich. Na czas okrężnego wszystkie pojazdy były wyprowadzone na gumno, a stelmach w jednym z kątów wozowni budował z desek podwyższenie – pomost dla grajków. Do tańca pozostawała wówczas przestrzeń co najmniej 100 m2. Miejsce na poczęstunek mieściło się przed zasuwanymi drzwiami wozowni w zadaszonej, ale otwartej jej części. Ustawiano tam wielki drewniany stół i kilka długich ław. Pewnym mankamentem było słabe oświetlenie wnętrza. Istniał wprawdzie rząd okienek, ale ponieważ były pod samym sufitem, nie dawały wiele światła. Dlatego, gdy zapadał zmierzch, zapalano i zawieszano pod sufitem „zmobilizowane” wcześniej wszystkie naftowe lampy stajenne i oborowe. Oświetlenie elektryczne nikomu się wówczas w Łopienniku nawet nie śniło.

Właściwe przygotowania zaczynały się jeszcze w pełni żniw, a ich pierwszym symptomem było zakwaszenie wielkiej beki ogórków, które dla nabrania właściwego smaku musiały „dojrzewać” dwa tygodnie. Nieco później następowało świniobicie, a większa część jego ofiary – wyrośniętego wieprzka, szła na wyrób kilkudziesięciu kilogramów doskonałej kiełbasy „okrężnej”. Przyznam, że smakowała mi ona bardziej od robionej na dworski stół – była bowiem nieco tłustsza i bardziej czosnkowa, ale za to mniej podwędzana. W przededniu dożynek następowało generalne sprzątanie i bielenie ścian wozowni oraz strojenie wnętrza jedliną i ozdobami z kolorowych bibułek.

W dniu okrężnego, z rana, kupowano i przywożono kilka antałków piwa, skrzynki z butelkami kwasu i lemoniady, białe bułki, większą ilość słodkiego ciasta oraz kilka kilogramów różnych cukierków. „Menu” uzupełniały pomidory i jabłka z dworskiego ogrodu i sadu. Jeżeli piwo pochodziło z browaru w Popkowicach, to pozostałe zakupy były robione „po drodze” w urzędowskim „Społem”, natomiast gdy piwo pochodziło z browaru w Kluczkowicach, zakupy robiono w Chodlu. Na marginesie dodam, że u nas we dworze piwa się wprawdzie nie pijało, ale zapamiętałem ożywioną dyskusję starszych na temat wyższości piwa od Piaseckiego (z Popkowic) nad piwem od Kleniewskich (z Kluczkowic) lub na odwrót. Oczywiście w stosownym momencie nie omieszkałem dokonać pierwszej w życiu degustacji tego „okrężnego” napitku. Nie wnikałem wprawdzie, z którego browaru pochodził, ale był bardzo dobry.

Z odpowiednim wyprzedzeniem starosta musiał zatroszczyć się o muzykę. Mam tu pewne kłopoty terminologiczne, bowiem nazwa „zespół muzyczny” brzmi w tym przypadku zbyt współcześnie, natomiast „orkiestra” zbyt na wyrost, posłużę się więc określeniem z tamtych lat. Tak więc starosta musiał zatroszczyć się o grajków. W okolicy było ich kilka grup i polskich, i starozakonnych, ale wskazany był pośpiech w ich wyborze, bo i dworów było sporo, a okrężne odbywało się wszędzie przeważnie tego samego dnia. Grajkowie nie znali się wprawdzie na marketingu, ale prawidłowo wyczuwali prawa popytu i podaży i nie chodzili po dworach z ofertami, tylko oczekiwali propozycji, windując sobie w ten sposób wysokość honorarium. Opłacał je ojciec, podobnie jak i koszty wszystkich „okrężnych” zakupów. Trzeba dodać, że w tym czasie w dworskiej kasie trwał jeszcze pieniężny „przednówek”. Były już wprawdzie pieniądze za zboże z pierwszych omłotów, ale rozchodziły się błyskawicznie, przede wszystkim na płace dla służby, a później na zaspokojenie innych najbardziej palących potrzeb. W rezultacie część kosztów okrężnego ojciec pokrywał w naturze. Do Popkowic lub Kluczkowic jechały worki z jęczmieniem, natomiast grajkowie prowadzili swoje „honorarium” za ogon – był nim bowiem wyrośnięty cielak. Grajkowie w liczbie 4–5 reprezentowali takie instrumenty jak: bęben, harmonia, skrzypki i jakieś instrumenty dęte. Duszą zespołu był bęben, którego nie był w stanie zagłuszyć panujący podczas tańców gwar, szczególnie intensywny podczas oberka.

W dniu okrężnego wszystkie prace gospodarskie kończyły się wczesnym popołudniem, nawet wieczorny udój odbywał się o godzinę lub dwie wcześniej. Dojarkami były dziewczęta – zwyczajowo same panny i mimo, że makijaż nie był przez nie jeszcze znany, potrzebowały jednak nieco czasu na toaletę i przebranie się.

Okrężne rozpoczynało się około godziny 18-tej. Najpierw słychać było narastający odgłos marsza w wykonaniu grajków. Oznaczało to, że od strony czworaków nadciąga dożynkowy orszak ze starościną i starostą na czele. Wówczas wychodziliśmy wszyscy przed ganek, a starościna wręczała ojcu dożynkowy wianek i wypowiadała kilka rymowanych zdań, zaczynających się od słów: „Plon niesiemy, plon w gospodarza dom”. Dożynkowy wianek był nim tylko z nazwy, w rezultacie była to wymyślna konstrukcja w kształcie piramidy, upleciona misternie z kłosów różnych zbóż i ozdobiona polnymi kwiatami. Wianek lądował później na eksponowanym miejscu w kancelarii, na jednej z tamtejszych szaf i pozostawał tam aż do następnego okrężnego. Wiem od domowników, że autorkami wianka były dwie starsze pracownice, już po wysłudze lat oraz, że każdego roku miał on inną konstrukcję, kształt i dekorację. Ale wracajmy do tego, co się działo pod gankiem. Po przyjęciu wianka głos zabierał ojciec, dziękując wszystkim w krótkich słowach za trud i poświęcenie, oraz życząc wszelkiej pomyślności i dobrej zabawy. Czasu na krasomówstwo nie było, bo za naszymi plecami stał już ubrany na czarno Stanisław, nasz lokaj i kucharz w jednej osobie, z wielką tacą kieliszków wypełnionych wódką. Ojciec wznosił wtedy toast za zdrowie służby. Pili tylko starsi. Dzieciarnia i młodzież była częstowana przez mamę cukierkami, których zawsze brakowało. Tej części okrężnego towarzyszyły różne przyśpiewki o tematyce dożynkowej, śpiewane składnie przez starsze pracownice. Żałuję, że nie zapamiętałem ani słów, ani też melodii! Następnie, nie pamiętam już, czy to starościna zapraszała ojca do tańca, czy też było na odwrót, ale był to sygnał do rozpoczęcia zabawy. Ponownie grajkowie intonowali marsza i cały orszak ruszał spod ganka w kierunku odległej o około 100 m wozowni.

W odróżnieniu od zabaw dworskich, tańce dożynkowe inaugurował nie polonez, lecz wiedeński walc, albo raczej walczyk. Tańczyła jedynie para starościna–ojciec, a publiczność stojąca wokół ścian, biła rzęsiste brawa. Po tej inauguracji ojciec i rządca opuszczali wozownię, aby nie krępować zbytnio bawiących się. Pozostawaliśmy natomiast ja ze starszą siostrą i stryj, który wprawdzie nie tańczył, ale za to dużo dowcipkował, a że był bardzo bezpośredni i nie wtrącał się do spraw gospodarskich, służba darzyła go sporą sympatią.

Właściwa zabawa zaczynała się, gdy cała młodzież ruszyła w tany. Tymczasem starsi gromadzili się wokół kotła z gorącą kiełbasą i antałka z piwem, asystując i komentując prawidłowość jego otwierania. Mimo, że był wielki stół i kilka ław, konsumpcja odbywała się na stojąco a la fourchette z tym, że rolę tego ostatniego, czyli widelców, pełniły zaostrzone drewienka, na które były nadziewane kawałki kiełbasy i kwaszone ogórki. Do tego były bułki w nieograniczonej ilości i kufel piwa. Natomiast dzieciarnia po szybkim uporaniu się z leżącymi na stole cukierkami, zabierała się za jabłka, bowiem ciasto i napitki były rozdawane bardzo oszczędnie, musiały wszak starczyć na całą noc.

Taneczny repertuar narzucali grajkowie. Preferowane były przez nich tańce szybkie, przede wszystkim polki i oberki, rzadziej walczyki, kujawiaki i marsze. Brak mi doświadczeń z wcześniejszego o rok okrężnego, ale na tym, które pamiętam, grajkowie chyba po raz pierwszy starali się kilkakrotnie lansować coś w rodzaju tanga na melodię Pamiętasz Capri i Wróć do Sorento. Rezultaty były raczej mizerne, bo zaledwie 2–3 pary dawały sobie jako tako radę z tangiem, pozostałe próbowały „walcować” albo gubiły się w rytmie. Zapamiętałem to dokładnie, bo „wsiowa” młodzież bardzo chętnie i szybko przyswajała sobie „miastową” modę i już następnego dnia wszyscy nucili lub pogwizdywali melodie tych nieco przebrzmiałych szlagierów.

Po pewnym czasie, gdy starsi sobie podjedli i podochocili i oni ruszali w tany, a wtedy przez pewien czas „na parkiecie” było tłoczno. Pojawiał się wówczas samozwańczy wodzirej, któremu udawało się zaprowadzić jako taki porządek, a nawet, od czasu do czasu ogłaszać, jakieś figury taneczne lub „odbijanego”. Rozpoczynały się też występy, nazwijmy to taneczno-wokalne, grup lub pojedynczych osób. Były więc piosenki – przyśpiewki z życia służby folwarcznej pełne humoru, satyry i nieco tylko sprośne. Obrywało się w nich i rządcy, i karbowemu, ale również i fornalowi, który ochwacił konia, dziewczynie, która sprzeniewierzyła się chłopakowi dworskiemu, sprzyjając „wsiowemu”, albo chłopakowi za nieudolne zaloty. Występom tym towarzyszyły salwy śmiechu i huczne brawa. Część utworów była najwidoczniej komponowana ad hoc, a jedna z przyśpiewek „opiewała” nawet mój niedawny upadek z konia. Oczywiście, ani mnie ani nikomu innemu nie przyszło nawet do głowy, aby treść tych przyśpiewek odnotować – wielka szkoda!

Czasami temu lub innemu chłopakowi, po kieliszku wódki, kilku piwach i tańcu „do upadłego” – szumiało nieco w głowie, wówczas wkraczała czujna służba porządkowa perswadując delikwentowi wypoczynek na świeżym powietrzu. Nigdy nie było jednak żadnych rozróbek ani burd, bawili się bowiem sami swoi, i nikt spoza służby folwarcznej nie miał prawa wstępu na dożynkową zabawę. Świadczyło to dobrze o postawach służby dworskiej, jako że zabawy ludowe, urządzane zwykle w remizach straży pożarnej, kończyły się często bijatykami. W użyciu były wówczas sztachety ze znajdujących się „pod ręką” drewnianych wiejskich płotów. Były one najwidoczniej protoplastami dzisiejszych kijów bejsbolowych.

Po kilku godzinach tańców, od oberkowych przytupów wzbijały się z podłogi tumany kurzu tak, że niewiele było widać. Starosta zarządzał wówczas przerwę, grajkowie byli proszeni na poczęstunek, a ktoś wyznaczony przez starościnę polewał posadzkę wodą. Ponieważ atmosfera szybko się oczyszczała, powtarzano później kilkakrotnie tego rodzaju odkurzanie. Koło północy na „parkiecie” robiło się już znacznie luźniej. Starsi mężczyźni poobsiadali ławy i paląc samosiejkowe skręty, o czymś głośno rozmawiali. Natomiast kobiety komentowały coś i zawsze miały gotową przyśpiewkę, gdy jakaś młoda para zbyt długo przebywała na dworze dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Po powtarzających się propozycjach, zdobyłem się wreszcie na odwagę i pierwszy raz w życiu zatańczyłem. Moją partnerką była sama starościna. Nie jestem pewien, czy to co robiłem wówczas, miało coś wspólnego z tańcem, ale moja „cicerone” musiała być tak dobra, a jej uczeń pojętny, że dwa lub trzy lata później kiedy wypadło mi po raz drugi zatańczyć na wiejskiej zabawie w remizie strażackiej, dawałem już sobie radę zupełnie nieźle.

Niestety, moje tany brutalnie przerwało pojawienie się nocnego stróża z poleceniem ojca, abym natychmiast szedł spać. Chyba jako ostatni nieletni opuszczałem z żalem towarzystwo starszych, ale dobrze mi znanych i przyjaznych ludzi, którym obecność dworskiego panicza chyba zupełnie nie przeszkadzała w zabawie. Idąc do dworu, słyszałem dalekie odgłosy muzyki od strony Radlina i Kłodnicy – widocznie i tam odbywało się okrężne. Zasypiałem już, gdy od strony wozowni wybuchła nagle jakaś głośna wrzawa. Domyśliłem się, że został otwarty kolejny, może już ostatni antałek piwa.

Następnego dnia po kilku rozmowach wiedziałem już, że zabawa trwała do momentu ponownego pojawienia się stróża. Wywoływał on dojarki do rannego udoju, który zwykle odbywał się około piątej rano. Jak już wspomniałem stanowiły one „kwiat” żeńskiej młodzieży dworskiej, a że tych „kwiatów” było około dziesięciu, ich odejście oznaczało nieuchronnie koniec dożynkowej zabawy. W trakcie udoju „kwiat” miał asystę swoich kawalerów, którzy gromadzili się po przeciwnej stronie obory i umilali czas śpiewaniem Wyganiała Kasia wołki i innych podobnych piosenek. Jak sądziłem wówczas, kawalerka oczekiwała tylko, aby odprowadzić swoje panny do czworaków. Żal mi było tych biednych dziewcząt, one jedyne musiały jeszcze pracować przy udoju południowym i wieczornym. Inni „okrężnicy” mogli natomiast wyspać się i wypocząć do woli – była to wszak niedziela – dzień wolny od pracy.

Wyjątkowe upały i susza podczas żniw w 1939 r. spowodowały, że okrężne było przewidziane już na dzień 2 września. Nie odbyło się ono – toczyła się wojna, część dożynkowych tancerzy walczyła już na froncie, a tego dnia odbywał się u nas pobór koni na potrzeby wojska. Przygotowana wcześniej wielka beka kwaszonych ogórków i pęta „okrężnej” kiełbasy, zostały bardzo szybko zjedzone przez tłum uchodźców przewalających się początkowo z zachodu na wschód a później – po 17 września, w dokładnie przeciwnym kierunku. Podczas okupacji okrężne nie odbywały się.

W Polsce Ludowej zamiast okrężnego organizowane były dożynki, lub forsowane na wzór radziecki „święto plonów”. Były więc uroczystości szczebla centralnego, wojewódzkiego, powiatowego, gminnego, gromadzkiego itd. Próbowano nawiązywać do jakichś tam tradycji ludowych i wcielającym się nieświadomie w rolę byłych obszarników – sekretarzom PZPR różnych szczebli, wręczano chleb wypieczony z tegorocznej już mąki. Odbywało się to tradycyjnie w cieniu udekorowanej na czerwono trybuny, na której swoisty „dyżur” sprawował odgórnie partyjny dygnitarz. Następowały zwykle przydługie przemówienia o sukcesach, których nie było i o wątpliwej trosce partii o pracujący lud wiejski. Włada ludowa nie potrafiła jakoś pozbyć się opartej na radzieckich wzorcach fasadowości, w rezultacie i święto plonów i inne oficjalne święta tej epoki, miały zwykle charakter mniej lub więcej nieudanych spędów.

Wątpię, czy kiedykolwiek wrócą na polską wieś okrężne, czasy uznawania w taki sposób dobrze spełnionych obowiązków, spontanicznej, niczym nie skrępowanej, ale równocześnie kulturalnej zabawy i jakże niełatwych zwykle chwil pojednania tych z czworaków z tymi z dworu.

 

Fot. 1. Pochód dożynkowy 2001 r. W pierwszej parze starosta i starościna. Fot. L. Dudziński

Fot. 2. Wieniec dożynkowy niosą urzędowianki w strojach regionalnych

 

 

|   Strona główna   |    Powrót   |    Do góry   |